Niewidzialna korona - Elżbieta Cherezińska

MICHAŁ ZAREMBA słyszał grzmoty. Mur wieży, w której lochu siedział, przenosił dźwięki i zdawało się, że wieża rusza się w posadach. Przy kolejnym gromie rozbłysło. Zmrużył oczy. To nie błyskawica, to światło z podniesionego włazu. Poruszył się. W dół zsunęła się niemal bezszelestnie sznurowa drabina. Światło raziło go w oczy tkwiące cały czas w mroku. Na drabinie zamajaczył zielony kształt sukni i czarny płaszcza. Sukni? Chyba mu się śni. Nie, nie śni się. Ktoś ubrany na zielono lekko i wprawnie schodził z drabiny, trzymając w dłoni obciągniętą wyprawioną skórą lampę.
— Michale?
Rozpoznał głos Kaliny, piastunki małej królewny. Poświeciła sobie lampą. Jej blady, stłumiony blask wydawał mu się niemal jasnością rażącą oczy.
— Tu jestem — szepnął i podniósł się.
Nie trzymali go w łańcuchach. Mógł chodzić, stać. Klapa włazu cicho się zamknęła.
— Jesteś sam? — spytała Kalina, poruszając lampą, jakby chciała oświetlić cały loch.
— Nie licząc szczurów, myszy, pająków i robactwa, tak. Jestem sam.
Podeszła do niego. Uchylił twarz przed światłem.
— Lada dzień wyjeżdżam z królową i Rikissą do Brandenburgii.
— Z Rikissą? — zdziwił się.
— Tak. Na dwór jej narzeczonego Ottona.
— Ach, tak, przepraszam. Siedzę w mroku i mój umysł gnije.
— Nie mów tak — ostro skarciła go Kalina. — To ty zdecydujesz, czy tu zgnijesz, czy wyjdziesz stąd żyw. Przychodzę w imieniu Rikissy.
— Domyślam się, że sama nie miałaś ochoty tu przyjść.
— Kiedyś nie byłeś taki zgryźliwy.
— Kiedyś nie siedziałem w lochu.
— Mała królewna martwi się o ciebie. Powiedziała, że o tobie nie zapomina nawet na jeden dzień.
Przełknął ślinę. Poczuł się jak tkliwy głupiec.
— Kazała przekazać, że zrobi, co w jej mocy, by cię uwolnić. Ale teraz, kiedy wysyłają ją do Brandenburgii, to nie będzie proste. Przysłała mnie. — Kalina przysunęła się do niego.
— Nie rozumiem.
— Gniezno. Przypomnij sobie, kto uwolnił młodego Przemysła, gdy stryj zamknął go, byście nie pojechali do Wrocławia.
— Służka — odpowiedział. Coś mu zaświtało w głowie, ale odpędził tę myśl jako niedorzeczną.
— Ja.
— To nie mogłaś być ty. Dwadzieścia pięć lat temu? Nawet dzisiaj nie masz tylu.
— Mam o wiele więcej, Michale, niż ci się zdaje.
— Bzdura.
— Nie chcesz, to nie wierz. Twoja sprawa. Królewna jest innego zdania, skoro przysłała mnie do ciebie.
— Żebyś mnie stąd wyciągnęła? Jak?
— Tak, jak od dziesiątek lat kobiety wyciągają mężczyzn z więzień, Michale. — Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła rękę. — Potrzymaj lampę.
Wziął ją, ale odsunął od siebie na bok. Kalina w jednej chwili zrzuciła płaszcz, a potem równie szybko suknię. Stała przed nim naga i śmiała się.
— Na co czekasz, Michale Zarembo? Przebieraj się.
— Oszalałaś? Mam wyjść w twojej kiecce? Z tą brodą? Nie widzisz, że zarosłem tu jak pustelnik?
— Widzę, że zdziczałeś jak pustelnik — hardo odrzekła dziewczyna.
— Zakładaj moją suknię, na głowę kaptur i wyłaź, póki wszyscy są zajęci elekcją.
— Jaką elekcją?
— Księcia Władysława.
— Więc na zamku są wszyscy baronowie Starszej Polski! — Roześmiał się Michał ponuro. — Jednak zwariowałaś, jeśli wyobrażasz sobie, że mógłbym jako baba z brodą wydostać się w taki dzień.
— Przeciwnie. Jeśli już, to dzisiaj, gdy panuje zamieszanie. No, dalej, bo mi zimno. Oddawaj mi swój kaftan.
— A ty? Chcesz tu zostać za mnie?
— Jutro, jak przyjdą dać ci posiłek, podniosę lament, że mnie zniewoliłeś — roześmiała się. — Wypuszczą mnie.
Michał bił się z myślami. Postawił lampę na ziemi i podniósł jej płaszcz. Okrył ramiona dziewczyny.
— Nie, Kalino. Nie mogę uciec jak tchórz. Mój honor rycerski mi nie pozwala.
Kalina nieoczekiwanie złapała go w pasie i przyciągnęła do siebie. W jego nozdrza wdarł się słodki, ciepły zapach kobiety. Ze zgrozą pomyślał o tym, jak sam musi śmierdzieć. Chciał się jej wyrwać, ale Kalina była wysoka i silna. Objęła go ramionami i szepnęła wprost do jego ust:
— Zapomnij o honorze i ratuj życie, Michale.
Wcisnęła wargi w jego usta, chciał się odwrócić, uchylić, myślał o tym, że cuchnie, a ona taka piękna, wonna, naga. Zamiast tego oddał jej pocałunek. Kalina całym ciałem przywarła do niego i pchnęła na snopek słomy. Przytomnie pociągnął ją na drugi, szepcąc:
— Ten jest czysty, przynieśli wczoraj.
Roześmiała się tym swoim śmiałym, pozbawionym wstydu śmiechem.
— Ach, te wasze dworskie uprzedzenia! Czystość i brud! Honor rycerski…
Rozwiązywała mu kaftan, ściągała nogawice. Pomagał jej. Od tak dawna nie był z kobietą, że bał się, co z tego wyniknie. Burza wróciła ze zdwojoną mocą. Grzmoty słychać było z każdej strony lochu, jakby nawałnica otoczyła zamek. Lampa, którą zostawili na środku lochu, dawała dość światła, by widział jasną plamę jej ciała, ale nie mógł dostrzec barwy oczu. Nie pamiętał jej. Podłożył płaszcz, by słoma nie kłuła jej nagich pleców, i ta chwila, gdy oderwał się od jej uścisku, sprawiła, że się zawahał. Czy na pewno tego chce?
Kalina nie czekała. Pociągnęła go na siebie gwałtownie, zdecydowała za niego.
— Chodź, Południowy Wichrze, chodź!
Wtargnął w nią jak najeźdźca. Kalina nie oddawała mu się. Kalina go brała na równi, tak samo gwałtownie, jak on ją. Na jego pchnięcia odpowiadała ruchem bioder, na pocałunki ugryzieniami. Zacisnął palce na jej sutkach, ona na jego. Widział jasne białka jej otwartych oczu, rozchylone usta. Grom. Za gromem grom. Namiętność obudziła w nim człowieka. Zapomniał, że jest w lochu. Był wolny, był Południowym Wichrem, który może mknąć, gnać, szarpać. Wokół nich szalała potworna burza, jakby wszystkie pioruny upodobały sobie zamkową wieżę, a on czuł, jak nawałnica w nim narasta. Jakby z wnętrza jego ciała chciał się wydostać ktoś inny. Zdawało mu się, że jego ciało jest pochwą, którą przecina ostry nóż. Ból i rozkosz mieszały mu się w jedno,
oszałamiające uczucie, zawył, a Kalina mocno unosząc biodra, wbiła palce w jego pośladki. Grom. Trwali tak w uścisku jak zawieszeni w powietrzu. W gardle czuł ogień. Dziewczyna pod nim opadła. Został na kolanach. Poczuł woń dymu. Może piorun coś zapalił? Dyszeli ciężko. Kalina pozbierała się pierwsza. Wstała, zabierając ze słomy płaszcz, i rzuciła go na jego plecy.
— No, dalej. Ubieraj się, Michale Zarembo. Czas wyjść na wolność.
Wstał. Poszedł do ściany, przy której stał dzban z wodą. Pił. Pił.
— Nie zmieniłem zdania, Kalino. Nie wyjdę w przebraniu. Opuszczę loch jako Michał Zaremba, nawet jeśli to będzie droga pod katowski miecz.
Kalina wciąż jeszcze naga przysunęła się do niego i przylgnęła do jego pleców, dłoń wsuwając między jego uda. Nie odwracając się do niej, syknął tak nagle, że sam wystraszył się swego głosu.
— Nigdy więcej tak ze mną nie rób. Budzisz we mnie kogoś innego, obcego. Kogoś, kogo nie chcę znać.