Niewidzialna korona - Elżbieta CherezińskaVACLAV czekał na ten dzień tak długo, tak piekielnie długo, że były mroczne chwile, w których bał się, iż nie doczeka. Ale już! Kysz, kysz, złe, lepkie myśli, kysz, kysz! Dzisiaj święta korona Przemyślidów spocznie na jego skroniach!
— Ręce mi się pocą, Ondriczku. — Pokazał dłonie pokojowcowi, który go ubierał.
Chłopak otarł mu je jedwabną chusteczką, którą wcześniej zwilżył w różanej wodzie.
— Upał — powiedział fi lozofi cznie — pełnia lata.
— Ale mi zimno — szepnął mu na ucho Václav.
— Ja to najjaśniejszego pana podziwiam. Gdyby mnie mieli koronować po tylu latach, to bym chyba się ze szczęścia… — Ondriczek zrobił wymowny przysiad biodrami.
Václav poczuł, że tak, że też musi. Jak tylko skończył, jak Ondriczek zabrał cebrzyk wraz z zawartością, wstrząsnęły nim torsje. Zwymiotował i poczuł się lepiej.
Dzisiaj wszystko musi być doskonałe — pomyślał z uznaniem o sobie, kiedy pierwsi panowie Czech wiedli go do katedry Świętego Wita. Miał na nogach białe jedwabne trzewiki wyszywane perłami. Przewiewną białą szatę, niczym kapłan. Kazał szyć nową, ta po ojcu zatęchła w skarbcu. Czterdzieści pięć lat dzieliło ich koronacje! Dobrze, że złoto się nie psuje. Wypolerowana korona świętego Wacława lśniła jak nowa i tym blaskiem zajaśnieje dzisiaj na jego głowie. Płaszcz koronacyjny też polecił odnowić, widział te dziurki wyżarte w podbiciu, drobne, obrzydliwe odchody robaków żywiących się futrem. Pokrycie się nadawało, owszem. Choć czuł w nim woń stęchlizny, mimo iż płaszcz przesypywano ziołami dwa razy do roku, przez czterdzieści pięć lat. Ile to będzie razy? Ile worów tych ziół? Aż miał dreszcze na myśl, jak się poczuje, gdy biskupi nałożą mu na ramiona królewskie okrycie, a płomienista orlica okryje go swymi skrzydłami.
Wkroczył do katedry. Chłód po skwarze. Półmrok po wściekłej jasności lejącego się żaru słońca. Kojące chóry: …nasz Pan… la… la…la… Tak! Pan do was idzie, dzieciątka!
Pod ołtarzem czeka na niego arcybiskup Moguncji, Gerhard. Rozkłada ramiona. Przy nim biskupi ołomuniecki, praski i krakowski. A co to tak lśni na mitrze Muskaty? Václav zamrugał. Trzy gałki muszkatołowe w herbie pamiętał, lecz obok nich pojawiło się coś na kształt korony. Ha! Ulubiony biskup uczcił mą koronację, to dobre!
Ma zmysł dyplomatyczny — pochwalił Muskatę w myślach. O, a ta zwalista osoba stojąca tyłem do niego, to kto?
W pierwszej chwili nie poznał Guty. Gdy już się zorientował, że przysadzista sylwetka okryta płaszczem należy do jego małżonki, wpadł w gniew. Dzisiaj wszystko miało być piękne! Dlaczego więc Guta jest brzydka? Na złość mi — szepnął w duchu jedyne wytłumaczenie.
Na złość mi urodziła miesiąc temu córkę zamiast syna i to od razu martwą. Prawie od razu — poprawił się w myślach — zdążyliśmy dać jej imię. Jakie? Guta! Oczywiście, spełniłem zachciankę żony, pozwoliłem, żeby dziecko było „Guta”, i co? Dostało imię i zmarło. Żona zaburzyła moje rachunki! Habsburska złośliwość! Miało być zawsze po równo, po równo dziewczynek i chłopców, a tu co? Sześć do czterech, licząc wszystkich! W żywych dzieciach proporcje załamały się całkiem! Jeden synek mu został, jego Vašek. Stoi teraz grzecznie
przy ołtarzu i czeka na tatusia. Trochę wątły jak na swoje osiem lat, trzeba go podtuczyć. Dalej siedmioletnia Anuszka, pięcioletnia Elżunia i Małgosia, niespełna dwa latka. Wszystkie niestety podobne do matki. Wyniośle minął Gutę, zauważył jednak, że ma twarz obrzmiałą, spoconą, włosy matowe. Po co jej rozpuścili te włosy, jak Gucie brzydko w rozpuszczonych? A, bo do koronacji — przypomniał sobie szybko.
Dobrze, dobrze, ale najpierw on. Habsburżanka potem. Kiedy arcybiskup Moguncji pytał, czy ceremoniał pełen czy skrócony, Václav kazał ze wszystkimi honorami. Ostrzegali go uczciwie, że to potrwa, ale przecież chciał, by trwało! Czekał tyle lat, żeby teraz rach-ciach i po zabawie?
Nie…
Przymknął oczy i słuchał psalmów. Nadzwyczajne, że takie ładne są te psalmy! …idzie Pan… Guta pierwszy raz zemdlała przed Kyrie — pokręcił tylko głową i zaśpiewał z biskupami Panie zmiłuj się. Docucili ją szybko, na Gloria już stała na nogach. Ale na Sanctus Benedictus trach! Obaliła się znowu jak krowa. Pokręcił głową z dezaprobatą. Guta von Habsburg
świętej chwili uszanować nie może! Wstyd. I jeszcze jego rozprasza, a tu już ten czas! Już arcybiskup bierze z ołtarza koronę i…
— Alleluja! — śpiewa mu Muskata i tamci biskupi. — Alleluja!
— Niech żyje król! Niech żyje król Václav II! Alleluja!
Płaszcz koronacyjny spłynął na jego ramiona. Płomienista orlica uniosła się z niego i potężnymi skrzydłami uderzyła w ciężkie od woni wosku i kadzideł powietrze. Krzyknęła dźwięcznie, wzlatując ponad głowę Václava.
— Niech żyje król! — W dłoń wsadzili mu berło.
Uniósł je wysoko i jako pan łaskawy, choć koronowany, obrócił się twarzą do swego ludu. Popatrzył na nich wszystkich. Na swego szwagra Albrechta Habsburga, który marzy o koronie niemieckiej, na margrabiów brandenburskich Ottona Długiego i Hermana, na książęta śląskie Bolke Surowego, Henryka Głogowczyka, Bolka z Opola i całą pomniejszą resztę. Dwudziestu ośmiu książąt, licząc ze szwagrem, przyjechało podziwiać jego święty dzień! Więc łaskawie każdego z nich teraz obdarzył spojrzeniem. I zwrócił się ponownie ku ołtarzowi, bo czas był na koronację Guty. Nie każdemu do twarzy w koronie — skonstatował kiedy i dla niej Alleluja zaśpiewali biskupi. Uśmiechnął się do żony litościwie i wyrozumiale, podał jej dłoń i wiedzeni przez
orszak dostojników ruszyli ku wyjściu. Ponad ich głowami leciała orlica Przemyślidów. Ciężkie drzwi katedry otwierał młody baron Henryk z Lipy, tak jak jego dziad otwierał je przed ojcem Václava Přemyslem Ottokarem II. Na piersi Henryka dumnie krzyżowały się pnie lipy, herb Ronovici, haftowany złotem. W chwili gdy baron pchnął drzwi i wpuścił go katedry snop słonecznego światła, ze skrzydła orlicy wypadło pióro, opadając wprost w bezlistne gałęzie herbowego pnia Henryka.
Václav czuł się tak wzniośle, tak łaskawie, że szepnął baronowi:
— Weź je na pamiątkę.
I już przekraczał próg katedry, już wchodził między ustawiony długim szpalerem lud. Już oblał go słoneczny skwar południa.
— Niech żyje król!
Postawił stopę na purpurowym suknie. Najpiękniejsze panny, córy jego baronów, rzucały mu pod nogi kwiaty.
— Niech żyje król Václav II!
Ze wszystkich stron dochodził basowy dźwięk rogów. Chorągwie Przemyślidów rozpościerały się złotymi zasłonami, wisząc w ciężkim od gorąca powietrzu. Chorążowie mieli twarze spocone, lecz dumne; pannom od upału kwiaty więdły w dłoniach. Nic to! Jak koronacja, to w blasku słońca, bo od dzisiaj on sam jest słońcem. Pozdrowił lud gestem dłoni.
— Boże, chroń króla! — krzyczeli jego wojewodowie, a on uśmiechał się do nich łaskawie, myśląc: Boże też, ale wy, panowie, przede wszystkim!
— Królowa! Ratujcie królową! — rozdarł się ktoś za jego plecami.
— Królowa Guta nie żyje!
Odwrócił się gwałtownie, choć wiedział, że nie wolno, że to przynosi pecha.
Guta leżała na ziemi, na purpurowym suknie, czerwona na twarzy i wcale nie martwa, bo posiniałymi, obrzękłymi palcami kurczowo przytrzymywała koronę na swej głowie. Już rzucili się do niej, by ją cucić. Już dziewczynki, ich trzy córki, dobiegły do matki, piszcząc i szlochając. Tylko Vašek szedł jak on, jak król ojciec, wyprostowany.
I wtedy stało się: Václav między nogami cisnącego się do Guty tłumu zobaczył czarnego kota. Serce zabiło mu mocniej, szarpnął się, by sprawdzić, czy w orszaku dostojników idzie margrabia Otto Długi i czy to on wypuścił przeklęte zwierzę. Kto, jeśli nie on? Miau— usłyszał wraży odgłos — miau… miau… Rozejrzał się spanikowany. Tak! Dwa… trzy… trzy czarne koty, jego pech, jego przekleństwo…
— Królu — położył mu dłoń na ramieniu biskup Muskata — nie oglądaj się za siebie. Unieś głowę, unieś prawicę i idź. Królowa musi odpocząć, dołączy do nas później.
— Koty — szepnął przestraszony Václav, pokazując Muskacie wzrokiem ocierające się o suknie panien zwierzę.
Jan Muskata, nie zastanawiając się ani chwili, zrobił szybki krok w lewo i kopnął kota, a ten po prostu zniknął. Biskup uśmiechnął się do króla uspokajająco.
— Już dobrze. Nikt i nic nie zakłóci twej koronacji, królu!
— Skąd one się tu wzięły? — szeptał Václav do Muskaty, gdy rozdając uśmiechy, ruszyli przed siebie. — Margrabia Otto Długi wie, moja żona wie, więc i jej brat Albrecht Habsburg wie…
— Panie, Praga jest pełna bezdomnych zwierząt. Nikt tych kotów celowo nie wypuścił. Zobaczyły tłum ludzi i z ciekawości przyszły. — Głos Muskaty brzmiał łagodnie, wiarygodnie, kojąco.
Václav uspokoił się szybko.
— Życzę sobie, byś mi towarzyszył przez cały dzień, biskupie. — Obdarzył go łaską w podzięce.
Trzy koty, trzy kury, trzy ziarna. Burzowe pioruny, nagła ciemność, wilgotne podziemia, zamknięte pomieszczenia. Wszystko to stanowiło pożywkę, wstrętną strawę napadających go od czasu do czasu złych wizji. Jakby w głowie Václava mieszkały dwa rozumy, jeden zwykły, światły i logiczny, a drugi podziemny, mroczny, przeraźliwy. I czasami ten drugi otwierał się, ziejąc czarnymi płomieniami, kalecząc go zimnym ogniem o trującym dymie. Václav wiedział, że wszystko, co złe, zdarzyło się w latach dzieciństwa, od których odgrodził się, by ich nie pamiętać. Lecz czasami sam widok Ottona Długiego, ponurego patrona tamtych czasów, jego opiekuna i regenta, sprawiał, że mroczna część umysłu otwierała się nagle i wypluwała z siebie obrazy, które go dręczyły. Kysz, kysz… Przeżegnał się i wsparł na uczynnym ramieniu Muskaty.
— Masz piękną mitrę, biskupie — pochwalił go, gdy oprzytomniał.
— Och, byłem pewien, że jest na niej jedna korona, a widzę trzy.
— Trzy, lecz pierwsza z nich, zauważ, królu, jest złota. Dwie kolejne ledwie naznaczone — uśmiechnął się Muskata. — Wszystko przed tobą, mój panie!
Musieli przerwać rozmowę, bo oto doszli do tronu ustawionego na purpurowo-złotym kobiercu. Na oparciu, czekając na Václava, przysiadła płomienista orlica.
— Teraz odbiorę hołdy, a potem jeszcze pomówimy, Muskato! — obiecał biskupowi Václav.
Ale nie dotrzymał słowa przez trzy najbliższe dni, albowiem uroczystości koronacyjne pochłonęły go bez reszty.
— Sto dziewięćdziesiąt jeden tysięcy koni — szepnął Václavowi kanclerz. — Tylu przyjechało gości.
I było ich widać! Wielka uczta na błoniach pod Pragą w wybudowanym na tę okazję drewnianym domu królewskim. Tysiące barwnych płacht namiotów wokół królewskiego miasta, niczym kwiaty rozkwitłe dla Václava! Wino płynące ze studni świętego Gawła! Konsekracja nowej bazyliki u jego cystersów w Zbrasławiu! Muzyka dzień i noc; noce bez mroku, jasne od pochodni, goście, goście kłaniający się, błogosławiący mu, hymny pochwalne z refrenem Vaclav rex!