Niewidzialna korona - Elżbieta Cherezińska

HENRYK, książę głogowski, spodziewał się wszystkiego, ale nie tego.
— Jesteś pewien? — spytał Lutka. — Pewien?
Lutek Pakosławic przygładził swoją wąską bródkę.
— Książę, może i ja jestem okrutny, jak mówią, ale nigdy nie zmyślam. Osobista sprawa nie przesłania mi…
Henryk Hacke, czarny druh Lutka, przytaknął.
— Hercog Heinrich, nie ma ani chwili. Przeklęty Karzeł przekroczył granice Starszej Polski i wraz z wojskami węgierskimi wtargnął na Śląsk od północy. A od południa idzie na ciebie Bolke Surowy.
— Szykować wojsko! Wezwać kanclerza von Diera. Gdzie mój główny wódz, Otto von Seidlitz?
— Bije się z oddziałami Karła.
— To jak? Władysław idzie na mnie, czy bije się z Ottonem von Seidlitz? Zdecydujcie się.
— Karzeł podzielił własne wojsko na trzy duże grupy. Część wiąże siły Ottona, wciągając go z potyczki w potyczkę. Druga, pod jego wodzą, ruszyła na Śląsk, trzecią nasi zwiadowcy zgubili. Przypuszczamy, że rzucił ją na Brandenburczyków. A trzeba było zdusić gnidę w Krzywiniu!
Książę pojął, co się dzieje, zacisnął usta i stanął naprzeciw Henryka Hackego.
— Wyjdź. I nie pokazuj mi się więcej na oczy.
Ogorzała twarz Hackego zamarła, spojrzał na Lutka, ten spuścił głowę.
— Wybacz, książę — wymamrotał Hacke. — Zapomniałem się, nigdy więcej nie powiem o nim „Karzeł”, przysięgam.
— Przy mnie nikt nie może się zapominać, Henryku. Nigdy z nim nie wygracie, jeśli między sobą będziecie z niego drwić. Żegnam. — Odwrócił się od Henryka Hacke i słudze kazał wzywać kanclerza. Spojrzał na ciemną kamienną ścianę i zacisnął zęby, do bólu.
„Zdusić gnidę w Krzywiniu”. Głupcy! To, co pokazał w Krzywiniu kosztowało go słono i ani na pół rycerza więcej nie było go stać. Czy takim jak Hacke wydaje się, że książę wojsko opłaca uśmiechem? Albo, że raz na tydzień wchodzi do skarbca i rozmnaża złoto?
Otto von Dier zderzył się w drzwiach z wychodzącym Hackem. Lutek Pakosławic stał, wciąż nie unosił głowy. Kanclerz zmarszczył brwi i grzecznie powiedział do księcia:
— To już piąty, którego wyrzuciłeś. Nie żal ci trzebić własnych szeregów, mój książę?
— Żal — powiedział zgodnie z prawdą Henryk, odwracając się od ściany. — Ale nie ma wyjścia. Muszę usunąć tych, którzy zabijają ducha wojennego moich wojsk. Przejdźmy do konkretów, kanclerzu, bo znasz moje zdanie i wiesz, że nigdy go nie zmieniam. Lutek, przedstaw kanclerzowi sytuację.
W czasie kiedy Pakosławic mówił, Henryk wyjrzał przez okno na dziedziniec. Jego pierworodny z zapałem uczył się fechtunku. Walczył źle, ale miał tylko sześć lat.
Zmienię mu nauczyciela — pomyślał Henryk. — Dziedzic Poznania musi walczyć jak lew.
— Twoje zdanie o tym, co zamierza Władysław? — zwrócił się do kanclerza.
— Oskrzydla nas, ale to fakt, nie refleksja — spokojnie zastrzegł von Dier. — Postępuje brawurowo, jak ktoś, kto nie ma nic do stracenia albo jak ktoś bardzo pewny siebie. Chce przesunąć ciężar działań wojennych ze Starszej Polski na Śląsk, bo musi się zrehabilitować w oczach swojego rycerstwa i poddanych, odciążyć własne ziemie, które ponoszą koszta jego wygranych i klęsk. Do tej pory, nawet jeśli przegrywaliśmy potyczki, to wygrywaliśmy twój wizerunek — księcia prawego, który idzie z literą prawa, szanuje przysięgi, a jeśli musi być srogi, to tylko gdy dotrzymuje słowa. To nam się na nic nie zda, jeśli Władysław zrujnuje nam księstwo. Wtedy będziesz miał, mój panie, to, co on — własnych poddanych przeciw sobie. Jeśli są przy nim Węgrzy, tym gorzej. Śląsk odwykł od madziarskich najazdów. Lud będzie się bał. Jednak jak powstrzymać Władysława? Nie wiem, tu potrzebujesz swoich dowódców. Ja, jako teoretyk, zrobiłbym inny ruch, dość absurdalny.
— Jaki? — sucho zapytał Henryk, bo choć nie znosił posunięć nieprzewidywalnych, to szanował analityczny umysł von Diera.
Kanclerz uśmiechnął się i podszedł do stołu. Na samym jego krańcu ustawił masywny dzban, dalej trzy takie same kubki. Wziął jabłko z misy i potoczył je delikatnie, mówiąc:
— To jest Władysław.
Jabłko odbiło się od kubka. Pchnął je mocniej, przewróciło kubek i poturlało się, uderzając kolejny.
— To były twoje wojska pod wodzą von Seidlitza. A to — wskazał na drugi uderzony kubek — wojska, którymi dla ciebie dowodził będzie Sobieżyr. — Ponowił uderzenie jabłkiem i przewrócił kubek.
— Zaś ten ostatni to ty, książę, broniący Głogowa. — Nie odważył się jednak przewrócić kubka księcia.
Henryk podszedł do stołu i położył rękę na dzbanie.
— A to kto?
— Václav II Przemyślida, mój książę. Czeski król, z którym zawarłeś przymierze. Jeśli więc, zamiast tracić siły na walkę z Władysławem, odsuniesz się i zrobisz mu wolne miejsce, on zachłyśnięty sukcesem zagalopuje się przez Śląsk i rozbije na tym dzbanie. Wpuściszgo wprost na Przemyślidę. I przy okazji odbierzesz mu stronnika. Bo Bolke Surowy z radością wspiera Władysława w wojnie przeciw tobie, lecz kiedy zobaczy, iż ten jest gotów zdobyć cały Śląsk, ocknie się i okopie na swoich pozycjach.
— Interesujące — zamyślił się Henryk. — Ale zbyt ryzykowne. — Odruchowo ustawił kubki na swoich miejscach.
— Książęta Mazowsza tak właśnie załatwiają porachunki między sobą — ośmielił się odezwać Lutek — przepuszczając Litwinów przez jedne ziemie, by ci napadli na drugie.
— Tu nie Mazowsze i nie Litwa! — ostro przerwał mu Henryk.
— Tu jest Śląsk! Nie narażę mieszczan ani kupców. Nasze bogactwo to nie sama ziemia, lecz to, co się kryje w niej. Bolke Surowy złamał postanowienia z naszego zjazdu w Zwanowicach. Umówiliśmy się, a on nie dotrzymał słowa. Musi ponieść karę za pomoc udzieloną Władysławowi.
Otto von Dier skrzywił się nieznacznie, jakby połknął drobną ość.
— Panie — powiedział. — Będzie ci trudno jednocześnie dać odpór księciu kujawskiemu i wymierzać karę regentowi Wrocławia.
— Nie jestem dzieckiem, jestem księciem — chłodno osadził kanclerza Henryk. — Znajdź mi pieniądze na wojska zaciężne.
— Nie jestem skarbnikiem, jestem kanclerzem — podjął wyzwanie Otto. I w tej samej chwili poczuł, iż przeszarżował.
Henryk zatopił w nim lodowate spojrzenie niebieskich oczu. I powiedział:
— Rozumiem. Wobec tego poproś do mnie Fryderyka von Buntensee.