Jechałam na Targi Książki do Warszawy. Promocja książki z Szewachem. 
W tamtym czasie ciągle jeździłam. Kończyłam studia w Warszawie, cierpiałam na chroniczne niedospanie i brak czasu. Pociąg relacji Kołobrzeg – Warszawa jedzie długo. Można się uczyć, czytać. Pod warunkiem, że nie trafi się na zbyt towarzyskich podróżnych. I że się nie zaśnie zbyt szybko.
Tamtego dnia miałam pecha. Trafiłam na łaknącego rozmowy. Nic go nie zrażało. Moja wystudiowana antypatyczność, zasłona dymna z papierosów, dresy z plamami z trawy (kosiłam, nie zdążyłam się przebrać). 
Obiecałam mu, że w Koszalinie wsiądzie dużo ludzi, będzie miał towarzystwa aż nadto. Ale tamtego dnia wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie – w Koszalinie do naszego wagonu nie wsiadł nikt. Mężczyzna bezceremonialnie wszedł do mojego przedziału i zaczął zbierać moje bagaże, tłumacząc, że w polskich pociągach nie jeździ się samemu. 
Spojrzałam na jego lniany jasny garnitur i pogroziłam mu paczką papierosów: „Będzie pan śmierdział!” Zrobił minę. Skapitulowałam.
Trudno. Byliśmy kolegami. Rozmawiamy już dwie godziny, mówiąc jedno przez drugiego. Nie przedstawiamy się. Nic o sobie. Zaczynam mieć irytujące wrażenie, że znamy się sto lat. Ma lekki akcent, śpiewny i kanciasty jednocześnie. Odbiera telefon. Rozmawia po rosyjsku. No jasne, jeśli się z kimś tak świetnie dogaduję, to zawsze musi być Rosjanin, albo Żyd. Odbiera drugi telefon. Rozmawia po hebrajsku. Oczywiście. Teraz już musi mi się z tego wytłumaczyć. Powolutku, od końca: mieszka w Gruzji i Izraelu, wcześniej parę lat spędził w Nigerii. Do 1968 roku mieszkał w Łodzi. Teraz, kiedy prezydent Kwaśniewski oddał mu obywatelstwo, coraz częściej przyjeżdża do Polski. Na jego opowieści nie kładzie się cień Żyda - Tułacza. Urodził się rok po zakończeniu wojny. Pytam o rodziców, mówi, że oboje przeżyli łódzkie getto. „Wiesz, moja mama była w getcie sekretarką Chaima Rumkowskiego” - mówi - „słyszałaś o Rumkowskim?”. „Oddajcie mi swoje dzieci” - odpowiadam i cytuję z pamięci fragment tego najsłynniejszego przemówienia Rumkowskiego. Obszerną jego część zamieściliśmy wraz z Szewachem Weissem w książce, na promocję której jadę. Rozmawiamy. Sonduje mój poziom znajomości spraw żydowskich. Potem mówi: „Moja mama spisała w latach dziewięćdziesiątych wspomnienia z getta, ale nie zdążyła ich wydać przed śmiercią. W czasie swojej pracy u Rumkowskiego prowadziła dziennik, który zostawiła w getcie, gdy wywozili ich do obozu. Po wojnie próbowała go odszukać, ale daremnie. Przepadł. Potem przez wiele lat wspominała swoje zaginione zapiski. W dzienniku było to, albo w dzienniku było tamto. Mówiliśmy jej: napisz wspomnienia, ale mama swoje: że był dziennik i teraz ona już tak nie potrafi. Dopiero gdy jakieś dziesięć lat temu udzieliła kilku wywiadów telewizji BBC, a potem samemu Stevenowi Spilbergowi poczuła się zdopingowana, i ponownie usiadła do pisania. Miała świadomość wagi swoich wspomnień, bo po wojnie dyskusje wokół osoby Rumkowskiego nie cichły. Zmarła cztery lata temu, a my z braćmi, zdążyliśmy jej jeszcze obiecać, że zajmiemy się publikacją, ale wciąż nie było sposobności. Poza tym, nie mamy pewności, czy to się da czytać.” 
Gdzieś w okolicy Działdowa, Władek (zdążyliśmy się sobie przedstawić) pyta: „Zajmiesz się wspomnieniami mojej matki?” Mówię: „przyślij mi je”. Potem żegnamy się na Centralnym, a ja po paru godzinach nie mam pewności, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy też ulegam jakiejś podróżnej konfabulacji. Jednak po kilku dniach odbieram pocztę, a w niej Wspomnienia Etki Daum. Czytam. Czytam drugi raz. Etka pisze jak ktoś, kto milczał zbyt długo i teraz słowa nie wypowiedziane na czas, wylewają się strumieniem gwałtownym i nieuporządkowanym. W jednym zdaniu miesza przeszłość z teraźniejszością. Potrzebuję wsparcia. Czytam wszystkie publikacje o getcie łódzkim, jakie wpadną mi w ręce. Potem wracam raz jeszcze do jej wspomnień. Teraz już wiem, że mam w ręku skarb, unikat. Etka towarzyszy Chaimowi Rumkowskiem na co dzień, zna wszystkich „ludzi Prezesa”. Jest najbliżej centrum dowodzenia tego najdziwniejszego państwa w państwie. Z jej opowieści wyłania się obraz przerażający i niezwykły, ale ona pisze w sposób hermetyczny. Tego bez historyka - tłumacza nie da się zrozumieć. Ponadto mam świadomość, że fenomen getta łódzkiego nie jest powszechnie znany. Z oceną Rumkowskiego mają problem nie tylko Żydzi, ale i historycy. Adam Czerniaków, przewodniczący Judenratu w getcie warszawskim zostawił po sobie pamiętniki. Rumkowski nie. Pozostały po nim przemówienia, dokumenty i wspomnienia ludzi. Ale, rzecz znamienna, do tamtej pory, w Polsce nie ukazała się żadna książka poświęcona Rumkowskiemu. W 1963 roku pisze o tym Adolf Rudnicki w „Kupcu łódzkim”. Grzmi, że tracimy jedną z najciekawszych, najbardziej kontrowersyjnych postaci drugiej wojny światowej. Od jego publikacji minęło 40 lat i nadal nie ukazało się nic. Zastanawiam się. Najprostsze wytłumaczenie byłoby takie: ci, którzy mogliby zbudować negatywny portret Rumkowskiego, w większości zginęli jeszcze w czasie wojny. Ci zaś, którzy byli wystarczająco blisko Prezesa, by móc o nim opowiadać, i przeżyli wojnę, w jakiejś części zawdzięczają to jemu. Więc po wojnie, gdy o Rumkowskim mówiono tylko źle, gdy postrzegany był jak sprzedawczyk i zdrajca, mogli nie chcieć mówić. Przecież już sam fakt, iż przeżyli kwalifikować mógł ich do „kliki prezesa”. Woleli milczeć. Podobnie czuć się mogła moja bohaterka, Estera Daum. Władek mówił, że najpierw latami żałowała swojego zaginionego dziennika, a potem nie mogła zabrać się do pisania. Dopiero u schyłku życia, gdy przyszedł czas podsumowań, postanowiła zmierzyć się ze swoimi wspomnieniami raz jeszcze.

Długo szukałam sposobu na tę opowieść. Jak z 40 stron maszynopisu zrobić książkę dla ludzi. Dla ludzi, którzy pod hasłem „getto łódzkie” nie mają żadnych skojarzeń. Jak wprowadzić Czytelników w hermetyczny świat getta?
Jak sprawić, by mogli do niego wejść i ZOBACZYĆ?
Jak schować siebie, autora, stać się przezroczystą, by nie narzucać nikomu zbyt prostych ocen, wyborów i wniosków?
Tak powstał pomysł by napisać „Dziennik”. By rozłożyć to, co Etka zawarła we wspomnieniach na dni i miesiące, i wraz z upływem czasu i „dziennikowych zapisów” wprowadzać stopniowo Czytelników do Litzmannstadt Getto. 
Miałam świadomość, że wielu podważy słuszność tej decyzji. Ale ją podjęłam. 
Potem, gdy podczas spotkań z Czytelnikami, słyszałam, że czytając czuli smród getta, a od sześćdziesiątej strony wiedzieli którędy musza iść z domu Etki na Bałucki Rynek, wiedziałam, że zadziałało. 
Że „Dziennik” spełnił swą rolę: otworzył dzisiejszym Czytelnikom getto łódzkie.