HARDA                                                        ASTRYDA
Astryda stała na dziobie łodzi i przysłaniając oczy przed słońcem, wpatrywała się w statek bez żagla, który płynął ku niej. Miała nadzieję, że to oni, i paskudne przeczucia, że sztorm wszystkim pomieszał szyki. Sen, który śniła tej nocy, był ciemny i podły, lecz ona miała wiele powodów, by wierzyć w swe sny.
A przecież to był ten pierwszy, jedyny raz, gdy Mieszko powierzył jej jakieś zadanie. Tak bardzo chciała się wywiązać, spełnić je. Zasłużyć na błysk zielonej źrenicy księcia, którego kochała jak ojca i nie śmiała nim nazwać.
– Leszko! – zawołała do swego sternika. – Myślisz, że to oni?
– Nie jestem od myślenia, pani. Jestem od tego, by twoja łódź dopłynęła tam, gdzie ty chcesz.
– A niech cię!
Mieszko czekał na posłów króla Szwecji, Erika. I posłał ją, jako swą córkę i jak mawiał „moje oko w Wolinie”, by ich odebrała, gdy dobiją do brzegów Bałtyku. Sztorm, który rozpętał się tej nocy, był niespodziewany i tak silny, że nawet jej dziadek, Dalwin, powiedział: „A niech to czort! Perun pierdolnął w Bałtyk jak nic”. A przecież dziadek rzadko klął.
Wysłali łodzie patrolowe od Wolina do solnego Kołobrzegu, by szukać posłów, a ona wsiadła na jedną z nich, bo nie mogła usiedzieć na miejscu. Bała się zawieść Mieszka. I jako jedna z niewielu wiedziała, z czym płynąć mają posłowie wielkiego Erika. Wiedziała więcej niż mała Świętosława, jej słona siostra. Kochana. Ostra. Tak dobra. Tak zła.
– Leszko! Widzisz? Wciągają białą płachtę na maszt?
– Wzrok cię nie myli, wolińska pani!
– Snekkja. Dwanaście… nie! Szesnaście ławek. Bez żagla. Co tam na maszcie tak lśni?
– Jeżeli wiatrowskaz, to ze złota, wolińska pani!
– Ze złota? To może królewscy ludzie. Dlaczego nie mają znaków Erika na maszcie?
– Może sztorm im zwiał?
Sztorm, sztorm. Bóg morza. Bóg życia. Ten, co daje śmierć w falach. Piękną śmierć.
– Leszko, jak chciałbyś umrzeć?
– Nurkując w fale, wolińska pani! Albo między uda kobiety!
– Zamknij się!
Już dopływali do siebie. Już rozróżniała sylwetki wioślarzy. Tak, to wiatrowskaz lśnił na maszcie. Żagiel wisiał porwany w strzępy. Dziki wiatr, sztorm. Żadnych znaków. Erik, król Szwecji, powinien mieć złotego dzika na maszcie, ale przecież mógł porwać go sztorm.
Na dziobie stał ciemnowłosy, niski mężczyzna w skórzanym kaftanie.
– Kogo witam? – krzyknęła w morze.
– A kto pyta? – padła odpowiedź.
– Astryda, córka księcia Mieszka! – zawołała i poczuła, jak wiatr targnął jej włosami.
– Nasz statek nazywa się „Kanugård” i potrzebuje szkutnika. Nadgryzł go sztorm! – zawołał do niej sternik.
To nie oni – jęknęła w duszy i wtedy go zobaczyła.
Z głębi łodzi szedł na dziób wysoki, młody człowiek. Miał długie włosy, lśniące i białe, oczy przejrzyste i jasne, spojrzenie ostre jak u młodego węża. Kaftan skórzany, a na nim kolczugę. Przepasany był pasem przez ramiona na krzyż. Tak, był mężczyzną z jej snu.
– Nazywam się Olav Tryggvason – powiedział do niej głosem, który sam niósł się po wodzie. – Potrzebuję przystani.
Jestem nią – pomyślała Astryda, zgodnie ze swym snem. A na głos powiedziała:
– Bądź gościem mego ojca, pana tej ziemi! – i wyciągnęła ku niemu otwartą dłoń.