HARDA                                                       BOLESŁAW
Bolesław czekał na przystani, jak kazał ojciec. Pusty pomost wrzynał się w pokryte lodem jezioro. Przy nim kilka żelaznych uchwytów do pochodni. Na brzegu parę przysypanych śniegiem więcierzy, pewnie rybacy zapomnieli o nich po ostatnich połowach. W głębi szopa na łodzie i równo poskładane drewno na opał. Pustka. Jedyny ślad ludzkiej obecności to odbicia ich własnych stóp na świeżym śniegu.
Zarad, Bjornar i Jaksa stali przy nim, jak zawsze. Znali się od dziecka, wraz z kilkunastoma synami wojów Mieszka od małego ćwiczyli w młodej drużynie. Walki na drewniane miecze, szycie z łuku do chochoła, jazda konna, zapasy, walka wręcz od rana do zmierzchu. Na tych trzech Bolesław mógł polegać jak na sobie. Byli mu braćmi nie urodzenia i krwi, lecz siniaków, wspólnie wylanego potu, zwichniętych nóg, wybitych nadgarstków, wyłamanych palców. Ojciec trzymał go krótko, na placu ćwiczeń traktował jak każdego innego chłopca. Tylko wymagał od niego więcej. A gdy Bolesław pytał: „Kiedy dostanę własną drużynę?”, Mieszko, zamiast odpowiedzieć, śmiał się gromko. I póki, jak chłopiec, wciąż potrzebował trzech setek kroków, by przejść Wschodni Most, łudził się, że to tylko kwestia wieku. Ale gdy zrobił to jak mężczyzna, na dwie i pół, bez naciągania, swobodnym marszem, a ojciec znów tylko się śmiał, pomyślał, że za tym śmiechem kryje się coś więcej. Brzuch ciężarnej Ody, z którego wkrótce miał wyjść drugi syn? Następny po tym, któremu Mieszko darował swoje imię. Od tej pory żadna z nocy nie jest dla niego tylko snem. Czuwa, nie wiedząc, co planuje dla niego ojciec pan. Swymi wątpliwościami nie podzielił się z nikim. Nawet z tą trójką druhów. Jeśli jest im tak bliski jak oni jemu, sami powinni wiedzieć. A jeśli nie, to i tak nie pomogą mu w niczym.
– Zamarzam – jęknął Zarad – a w ciepłej świetlicy pewnie śliczne służące roznoszą grzane piwo, falując biodrami.
– Zimno ci czy chcesz się napić? – dopytał Bjornar.
– Zaraz tu może być gorąco – szepnął Jaksa i wskazał na most.
Bolesław poczuł przyspieszone bicie serca. W jednej chwili Wschodni Most zadudnił równym marszem i rozjarzył się pochodniami.
– O, do czarta! – syknął Zarad. – Co jest?
– Nie wiem, co jest – odpowiedział spokojnie Jaksa – ale na przedzie idzie książę pan.
– Bolesławie – Bjornar trącił księcia w bok – ty…
Młody książę nie odpowiedział. Ojciec i jego drużynnicy schodzili już z mostu i skręcali ku nim w stronę przystani. Jeszcze kilkanaście kroków i zejdą na brzeg. Bolesław poruszył palcami w zesztywniałych od mrozu rękawicach. Mimowolnie się wyprostował, druhowie za jego plecami też. Ojciec był już przed nimi. Ukłonił mu się.
Podnosił głowę powoli. Najpierw zobaczył wysokie, nabijane srebrem buty. Kolczugę sięgającą kolan, miecz przy pasie. Zdobioną pochwę noża. Dłoń w rękawicy zatkniętą o pas. Czerwony książęcy płaszcz podbijany futrem białych popielic. Ciemną, spiczastą brodę ojca, przeciętą tylko jednym siwym pasmem, wąsy sztywne od mrozu. Oczy zmrużone. I na głowie bojowy, nie paradny hełm.
– Synu – powiedział Mieszko głosem, który mógł znaczyć wszystko, a nie wyrażał nic.
Za jego plecami stały dwie dziesiątki uzbrojonych wojów. Nie dwunastu. Dwie dziesiątki.
– Ojcze – odparł Bolesław, walcząc z głosem, by ten się nie rwał. – Jestem, jak chciałeś.
Drużynnicy ojca weszli na pomost, wsadzili pochodnie w uchwyty i zostali na miejscu. Zrozumiał, że on i jego trzej druhowie są otoczeni. Patrzył ojcu prosto w oczy.
– Rozpalcie ogień! – wydał rozkaz Mieszko.
Bolesław pomyślał, że Abraham kazał Izaakowi taszczyć drewno na górę Moira i własnymi rękami ustawiać ofiarny stos. Pożałował tej myśli widząc, że Mieszko uśmiechnął się twardo, gdy mówił:
– Albo nie. Niech mój syn i jego druhowie sami rozpalą.
Bolesław ruszył przed siebie. Mijając ojca, patrzył mu w oczy do ostatniej chwili. Nie odwracał się, słyszał za sobą kroki Bjornara, Jaksy, Zarada. Szedł ku szopie na łodzie, tam gdzie leżało równo poskładane drewno. Patrzył na nagie pnie rzadkiego lasu za szopą. Mógłby… Nie, nie mógłby. Ucieczka nie wchodzi w grę. Jest pierworodnym synem, księciem, a nie tchórzem, który czmycha w mrok.
Gdy schylał się po drewno, wsunął rękę do cholewy buta. Nóż był na swoim miejscu. Ojciec jest od niego silniejszy, ale na pewno nie jest szybszy. Druhowie dali mu znać, że widzą. Zarad dotknął palcem swojej cholewy.
Nie jestem sam – pomyślał Bolesław – jeszcze przez chwilę nie jestem sam.
Ułożyli ognisko. Przykucnęli we czterech, by je rozpalić. Bjornar wyjął z drżącej ręki Bolesława krzesiwo tak zręcznie, że Mieszko nie mógł tego widzieć. Skrzesał iskry szybko i płomień już pełgał po wysuszonym drewnie.
– Synu! – zawołał Mieszko. – Podejdź do mnie.
Poszedł, na siłę prostując plecy, by ojciec nie wyczuł miękkości kolan.
– Dzisiaj ostatnia z długich nocy – powiedział Mieszko.
– Jutro Boże Narodzenie – odpowiedział Bolesław, nie mając pewności, czy będzie jakieś jutro.
– Jesteś gotów? – Mieszko przerwał mu natarczywie.
– Na co? – spytał Bolesław zaczepnie. Dość miał tej gry.
Ojciec zaśmiał się nerwowo i zdjął rękawice.
– Na spotkanie z zimnem! – Sięgnął do zapinki płaszcza i jednym ruchem odrzucił go na śnieg. – Na co czekasz? Rozbieraj się, młody książę!
Z zimnem? – myślał gorączkowo Bolesław, zdejmując swoje rękawice i płaszcz. – Nie z ogniem?
Ojciec zrzucał ubranie zręcznie, jakby rozbieranie się przed wojskiem w mroźną, zimową noc było czymś oczywistym. Bolesław marznącymi palcami ściągnął buty. Złowił przerażone spojrzenie Zarada. Było za późno. Nóż ukryty w cholewie leżał razem z butem na śniegu. Zsunął spodnie, odrzucił je w bok, wyprostował się i spojrzał przed siebie. Mieszko stał przed nim zupełnie nagi. Długie, gęste włosy spadały mu na ramiona. Na muskularnej piersi ojca lśnił wiszący na łańcuchu złoty równoramienny krzyż. Ojciec pan w dłoni trzymał topór. Bolesławowi zaschło w gardle. Księżyc obniżył się już na nieboskłonie i stał teraz niczym srebrna bojowa tarcza wprost za plecami ojca. W mroźnym nocnym powietrzu skóra Mieszka parowała.
– Chodź za mną, synu. – Książę dotknął jego nagiego ramienia i to dotknięcie go oparzyło. Ojciec wstąpił na lód jeziora. Odwrócił się do niego i zapytał: – Gdzie kończy się mielizna?
– Tam – Bolesław wskazał odruchowo, przywykły do posłuchu. Usłyszał swój głos i przez głowę przemknęło mu, że brzmi chropawo. Miał w głowie tylko jedną myśl: ojciec ma topór, ja nie mam nic.
– Masz. – Mieszko zatrzymał się w tym miejscu, gdzie woda powinna sięgać barków dorosłego mężczyzny, i podał mu swój topór. – Kuj lód.
Chce mnie utopić? – myślał Bolesław, uderzając ojcowskim toporem w taflę. – Po co sam się rozebrał? Po co wziął ze sobą świadków? Cała drużyna patrzy…
– Uważaj – cicho powiedział Mieszko. – Słuchaj, jak pęka, żeby nie wciągnęło nas pod wodę.
W tej samej chwili do ich uszu dobiegł głuchy trzask i w szczelinie na powierzchni lodu pojawiły się pęcherze wody.
– Wykuj przerębel – nakazał ojciec.
Bolesław uderzył raz, drugi. Odrzucał kawały lodu. Woda połyskiwała, odbijając srebrną tarczę księżyca.
– Ostrożnie! – syknął ojciec. – Nie uszkodź tafli wokół przerębla, bo nie będziemy mieli jak wrócić.
– Wrócić? – Bolesław uniósł głowę i spojrzał na Mieszka.
– Książę i jego pierworodny – odpowiedział Mieszko, śmiejąc się. – Przyszłość dynastii nie może chybotać się na niepewnym lodzie. Daj topór, wystarczy.
Bolesław się wyprostował i podał ojcu broń.
– Jesteś ode mnie wyższy – powiedział Mieszko, mierząc go wzrokiem, i przez chwilę wydawało się Bolesławowi, że słyszy w jego głosie dumę. – Wchodzimy do wody!
Ojciec odłożył broń na lód i wskoczył pierwszy. Zanurzył się wraz z głową na chwilę krótszą niż oddech, a wynurzając się, parsknął i krzyknął:
– Na co czekasz?!
Bolesław przykucnął, oparł się o krawędź lodu i wsunął do wody, zamykając oczy. Przeszyło go zimno tak ostre, że na moment stracił oddech. Woda przykryła mu głowę. I wtedy poczuł, jak dłonie ojca łapią go w pasie i wyciągają ponad powierzchnię. Wynurzył się, z trudem łapiąc powietrze.
– Masz grunt? – zapytał ojciec. – Możesz stanąć?
– Nie!… – parsknął wodą, która wpadła mu do nosa i ust. – A ty?
– Jestem od ciebie niższy! – Ojciec chlapnął mu wodą w twarz, jakby to była zabawa. – Musimy się ruszać, bo zamarzniemy. – Oczy Mieszka się śmiały, a na jego ciemnych wąsach osiadał szron.
Obaj raz po raz zachłystywali się.
– Zimno jak diabli, ale wierz mi, synu, kiedy mnie ojciec dawał drużynę, panował większy mróz! – Usta Mieszka były sine. Odchylił głowę i krzyknął w noc: – Drzewa pękały!…
– Drużynę? – wykrztusił Bolesław i miał wrażenie, że głos zamarza mu w gardle.
– Tak! Jutro Gody! Mam dla ciebie prezent i chciałem sprawdzić, czy jesteś gotów go wziąć. Wyskakuj, wystarczy! No co ci? Zamarzłeś?
– Nie – odparł Bolesław i podciągnął się na lód. Tafla chrupnęła pod jego ciężarem. – Łamie się! – krzyknął do ojca.
– Nie – trzeźwo powiedział Mieszko, podciągając się powoli. – Na razie tylko pęka…
Mieszko nie zdążył dokończyć, bo lód, na który usiłował wyjść, oderwał się od tafli i ojciec z powrotem znalazł się pod wodą. Bolesław błyskawicznie złapał topór leżący na skraju przerębla. Położył się na lodzie i wsunął go do wody. Ojciec już się wynurzał, złapał topór, z trudem chwytając oddech. To trwało mniej niż uderzenie serca. Patrzyli sobie w oczy, ojciec i syn. Źrenica odbita w źrenicy, między nimi ostrze topora, które mogło dać życie lub śmierć. Siny odblask księżyca na ich sinych ustach.
– Wyciągam cię! – syknął Bolesław i łagodnie, ale z całych sił pociągnął za topór.
Mieszko był silny jak niedźwiedź. Po chwili zwinięty klęczał na lodzie. Bolesław podał mu rękę. Ojciec wstał i wyciągnął drugą po topór.
– Nie, nie puszczaj go – rozkazał Bolesławowi. – Chwyć za stylisko. W górę, na raz!
Unieśli go razem, a drużyna zgromadzona na brzegu odpowiedziała radosnym krzykiem i biciem w tarcze.
– A teraz idziemy.
Odwrócili się do brzegu i ruszyli. Pod stopami słyszeli trzask.
– Wyprostuj się. Musimy iść pewnie – powiedział cicho Mieszko, nie odwracając głowy – tak jakby nie pękał pod nami lód. Zapamiętaj, synu, możesz być księciem, a nawet królem, lecz jeśli twoi wojownicy nie będą cię podziwiali, nigdy nie zostaniesz wodzem. Każdy z bogów mego ojca był siłaczem. Perun, Trzygłów, czarny Weles, jasny Swaróg, każdy z nich. Moi wojowie ochrzczeni. Wierzą w Chrysta, jak ja. Ale ich słowiańskie dusze pragną ubóstwienia siły i jeśli chcesz być wodzem ich dusz, musisz im to dać.
– To nie jest bluźnierstwo? – wykrztusił Bolesław, stawiając na lodzie kolejny krok.
– Nie. To codzienność władców.
– Ojcze, mogliśmy nie wyjść cało z tej przerębli. By zaimponować własnym ludziom, narażamy życie?
– Tak – odpowiedział Mieszko. – Dzięki temu nie będą się wahać, oddając za nas własne.