HARDA                                                                         SVEN

Sven wiedział, że wojny królów dają mu czas na rozegranie własnego pojedynku. Pasowało mu, że cesarzowa wdowa związała siły Sasów na Połabiu, ale wiedział, że musi się spieszyć. Panowie Rzeszy zwykli walczyć tylko latem. Jesienne szarugi i deszcze zamieniały trakty w błota i bagniska, stając się niezdatnymi do przebycia dla ich ciężkich bojowych koni i taborowych wozów. Od dziecka z obrzydzeniem myślał o prowadzeniu walki na lądzie. Jego żywiołem była woda, rumakiem długa łódź, której ostry dziób mógł wcisnąć w ujście każdej zatoki i rzeki. Kochał uderzenie wiatru w kwadratowy żagiel, skok, którym drakkar zaczynał rejs. Huk fal w uszach i chwilę, gdy jego długie, rude włosy porywał wiatr.
Ponad rok wcześniej, jeszcze przed wyprawą jomswikingów na jarla Hakona, przypłynął na pożegnanie Palnatokiego do Jomsborga. Był na przystani, gdy przy dźwięku czarnego rogu ciało pierwszego z wodzów Jom odpływało na rejs do Walhalli. Miał nadzieję, że pozwolą mu wypuścić płonącą strzałę, która podpali stos na łodzi Palantokiego, ale się mylił.
„Prawo jomswikingów – powiedzieli krótko. – Nawet królowie i ich synowie nie stoją ponad nim”. I strzały wypuścili czterej wodzowie domów. Zelandzcy bracia, Thorkel i Sigvald, Vagn i Bue, tak dzielny, jak gruby. Bue, którego miesiąc później nie było już wśród żywych; zginął w wielkiej bitwie z Hakonem, i po co?
Być może kiedyś w przeszłości jego ojciec był berserkiem, wojownikiem, który w walce zmienia się w zwierzę nieczułe na ból, ale od dnia, gdy dał się Ottonowi ochrzcić, był nikim. Pamiątką po malowanych kłach został siny ząb. Tak go przezywali, „Sinozęby”. Za plecami, z daleka, najchętniej z sąsiedniej wyspy i pod wiatr. Ludzie bali się go i Sven nie rozumiał, czym dyktowany jest ten strach.
W Jomsborgu złego słowa nie można było na Haralda powiedzieć, bo jomswikingowie rwali się od razu do bitki, nie patrząc, że mówi to on, Sven. Młody i silny syn.
Przeżuwali ostatnie klęski swych wojsk i gdyby porażką można się było najeść, zaiste byliby syci! Najpierw jarl Hakon w Norwegii rozgromił jomswikingów pod wodzą Sigvalda, a potem król Erik rozbił wojska swego bratanka, tego pięknisia Styrbjorna, w walnej bitwie na polach Fyrisvellir. Wrócił tylko co dwudziesty z jomswikingów, którzy byli ze Styrbjornem.
I mimo że do każdej z tych rozpraw pchnął żelaznych chłopców król Harald, mimo iż to on odpowiadał za ich gorzkie porażki, powodowani jakąś lojalnością nie śmieli na niego kląć.
Pomyślał, że rację miał stary Palnatoki, mówiąc, że powinien przypłynąć do Jom w dzień po śmierci ojca. Niech bogowie pozwolą, by ten dzień był rychły.
Tak, ponad rok temu pożegnał Palnatokiego, swego wychowawcę, tego, którego w sercu nazywał prawdziwym ojcem, i odpłynął z morskiej warowni, wiedząc, że wróci tam dopiero, gdy wydrze życie z piersi starego sukinsyna Haralda.

Stary zaszył się w Roskilde. Otoczył wartami, kordonem zbrojnych, którzy nie spali dzień i noc, strzegąc Sinozębego Byka. Sven siedział w Jutlandii, w pięknym dworzysku w Jelling.
Stąd nasz ród! – powtarzał sam sobie co wieczór przy miodzie. – Jesteśmy Skjoldungami z Jelling!
Siedziba jego dziada, Gorma, od lat niezamieszkana, nic nie straciła ze swej urody. Strzegły jej dwa wielkie kopce. Olbrzymie góry usypane nad stosami pogrzebowymi Gorma i jego żony, Tyry. Dalej dwa kamienie runiczne. Pierwszy Gorm postawił dla swej żony. Drugi zaś… Ten przyprawiał Svena o napady złości. Wyrył w nim swe imię Harald, by cały świat pamiętał, że ochrzcił Danię. Jakby się było czym chwalić! I do tego postawił kościół. Mała, drewniana buda, w której od dawna nikt nie odprawiał mszy, ale strzegli jej królewscy ludzie, jakby kryła niewiadomo jakie skarby. Sven był tam nieraz. Krzyż wyłożony srebrną blachą, parę cynowych kielichów, jakaś księga, nic więcej. Czegóż strzec? A mimo to drażnił go widok niewielkiej wieży z dzwonnicą. Drażnił aż do dnia, gdy odkrył, że to może być dobry początek. Wtedy znów udał się do kościoła, strażnicy go wpuścili, wystarczyło, że zostawił przed wejściem broń. Przy wyjściu go nie sprawdzano. Prosto stamtąd udał się do Karla Karła, najlepszego kowala w Jelling, i wydał mu dyspozycje.
A potem zaprosił wodzów na Jul. Tych, co zdobywali z nim Hedeby, i tych, o których wiedział, że mierzi ich życie pod rządami Haralda. Zaprosił nawet swą przyrodnią siostrę, Tyrę, imienniczkę babki, żony Gorma. Stosunki między nimi nie układały się najlepiej, ale w grze o tron dobrze jest mieć wszystkie piony przy sobie. Nie oszczędzał na przygotowaniach! Odnowił dwór w Jelling, ławy wielkiej halli kazał przykryć świeżymi skórami renów, służba wyszorowała przykopcone tarcze wiszące wzdłuż ścian i wypolerowała starą broń zdobiącą szczyt halli. Przez wiele dni na podwórcu słychać było pisk duszonych gęsi, ryk zarzynanych na ucztę baranów i wieprzów. Słodki turkot toczonych do piwnic beczek z miodem.
Sam przygotował się równie dobrze. Mała Siggi umyła jego długie, rude włosy. Kalle przystrzygł mu brodę. Włożył na siebie wełnianą tunikę w odcieniu żywej krwi i płaszcz podbity futrem polarnych wilków. Czerwień i biel to dobry początek. Jego nadgarstki zdobiły srebrne obręcze, a szyję Ten Który Miażdży, Mjolnir, święty młot boga Thora. Nie wykuły go pradawne karły, jak w starych pieśniach, ale Karli Karzeł, kowal z Jelling. Karli okuł też pas, którym na przyjęcie gości przepasał się Sven, i żelaznymi płytkami pokrył jego rękawice. Gdy wyszedł witać gości, przy jego boku stanęła wystrojona Mojmira, córka obodrzyckiego wodza, którą zaślubić polecił mu jego dziad. Sven wziął dziewczynę do siebie i zapłacił jej ojcu wiano, ale wciąż nie zdecydował, że Mojmira będzie jego żoną. Była urodziwa, prawda, lecz miał kilka niewolnic o wiele od niej piękniejszych, a mniej kosztownych. Poza tym, wstrzymały go wieści, że Mściwoja dopadł dziki obłęd. Tak więc trzymał Mojmirę jako swą narzeczoną, ale wciąż nie był pewien, czy opłaca się z nią wiązać losy. Obodryci byli wrażliwi na punkcie cnoty swych cór, więc jej nie brał do łoża i pilnował, by czuła się zadbana.
Gdy wreszcie zasiedli w halli, powitał ich wszystkich, obecność każdego czcząc osobnym toastem. Tyry, swej przyrodniej siostry, choć w głębi duszy pomyślał, że jest chuda i ma zbyt długi nos, by uznać ją za piękną. Jarla Stenkila z Hobro, który trzymał w łapie dużo dobrych ziem na północ od Jelling. Uddorma z Viborga, szczura lądowego, którym nie wolno było gardzić, bo dzięki płodnym lędźwiom pół Jutlandii to byli jego bliżsi lub dalsi krewni. Ragnfrida zwanego Ragnem z Wysp, bo posiadał sto skalistych wysepek w cieśninach, i choć wiele z nich było tylko skałami zasranymi przez mewy, to każda mogła stać się kryjówką i przystanią w czasie morskiej wojny. Ragna witał więc szczególnie czule. Jarla Hakona z Fionii, Gunara z Limfiordu i swego sąsiada, Thorgilsa z Jelling, uczcił toastem podwójnym, bo to oni z nim odbijali Sasom Hedeby. O każdym z zaproszonych wiedział, że nie przyjął wiary. Pewny nie mógł być tylko Tyry, swej siostry. Zbyt wiele osobnych lat ich dzieliło.
Pierwszego dnia karmił ich i poił. Drugiego tak samo i dorzucił do tego swe dary. Trzeciego dnia Jula w dach dworzyska w Jelling uderzyła gradowa burza.
– Grad jest najzimniejszym ziarnem! – krzyknął Sven, wznosząc toast z rogu, który mieścił w sobie niekończący się potok miodu. Wypił słodki, mocny haust i podał róg dalej.
– Po lodzie głos niesie gładko! – dopowiedział Thorgils z Jelling i podał Gunarowi.
– Renifer biegnie po twardym śniegu! – przepił pan Limfiordu do Hakona z Fionii.
– Potężny jest chwyt jastrzębia! – krzyknął wywołany.
– Nadzy zamarzają na lodzie. – Ragn z Wysp napił się ponuro i oddał róg Uddormowi.
– Szczęście, które niesie Loki, jest złudne – oznajmił szczur lądowy.
– Złoto jest kosztowną ozdobą! – wyrecytował Stenkil z Hobro.
Róg dotarł do siedzącej obok niego siostry.
– Jeśli palisz ogień, spodziewaj się, że dym cię osmali – powiedziała i upiła łyk z rogu.
Suka – pomyślał o niej, ale podziękował z uśmiechem za toast.
– Skoro moja siostra wywołała ogień, zapraszam was na palenie!
– Kłody płoną na podwórcu, odkąd przybyliśmy – ospale zaprotestował Uddorm. Wyraźnie nie miał ochoty ruszać się zza stołu.
– Kłody płoną w każdy zwykły Jul, Uddormie z Viborga. Ja zaprosiłem swych gości na Jul nadzwyczajny! Chodźcie! Miód pójdzie za nami. Służba! – Klasnął w dłonie i dziewczęta okutane w płaszcze pokazały schowane pod nimi dzbany. – Chodźcie!
Korowodem wyprowadził ich na płaski plac, gdzie mieścił się kościół. Jego drużyna już przed ucztą wybiła strażników świątyni Chrysta, tak że nawet ich ciał nie było. Za to niewielka bryła kościoła otoczona została wiązkami dobrze wysuszonej słomy. Jego służki polały gościom miodu do rogów. Wychylili kolejny toast, a Sven podłożył ogień.
– Przywróćmy czasy świetności Skjoldungów z Jelling! Koniec z obcą wiarą! Koniec z zimnym, umarłym Bogiem, któremu mój ojciec stawiał domy! Nadchodzi nowy czas!…
– Czas Svena! – Hakon wylał miód w płomienie, aż strzeliły iskry.
– Wodza, który nie przegrywa! – wrzasnął Gunar z Limfiordu.
– Svena, pod którego rządami będziemy walczyć i zdobywać! – Thorgils wypił i resztę wylał, karmiąc płomienie.
Powietrze rozdarł krzyk Tyry:
– Sven! Czerwonowłosy! Bracie, przerażasz mnie! Wyglądasz jak bóg Thor!
Sven odrzucił poły płaszcza na plecy i podszedł do niej.
– To cię przeraża, siostro? Thor był zwycięzcą. Nie bój się.
Dziewczyna trzymała się za głowę, jakby chciała zakryć uszy. Wiła się na wszystkie strony.
– Masz Mjolnira na piersi! Żelazem pokryte rękawice! Pas potrójny!
Zaśmiał się głośno.
– Krzyż, co stał w tym nędznym przybytku, kowal przekuł mi na Tego Który Miażdży, młot Thora. Z żelaznych sztab, co strzegły komory do przechowywania kielicha, zrobił me rękawice. Ze skórzanej oprawy księgi pas, który noszę na biodrach. Spójrz, Tyro! Kościół płonie na chwałę starych bogów! Nie ma się czego bać.
Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a Gunar zawołał:
– Miodu! Zdrowie Svena, boga naszej wojny!
Tyra pokręciła głową zamkniętą w węźle ramion i uciekła spod kościoła, potykając się.
– Kto słucha kobiet, kończy we mgle – oznajmił pijany Ragn z Wysp i spojrzał w snop iskier zdobiących płonący dach. – Svenie Haraldssonie! Masz moje miecze w walce z Sinozębym.
– I moje!
– Ruszajmy choćby dziś!

Wypłynęli tydzień później, gdy ich głowy opuścił zimny łomot. Wody Kattegatu były ścięte lekkim lodem, niczym tłuszcz na wychłodzonej potrawce jagnięcej. Wiosła cięły tę słabą skorupę jak nóż. Gdy dostali wiatr za cieśninami, łodzie skoczyły. W Roskilde nikt nie spodziewał się gości. Zwłaszcza zbrojnych. Pokonali trzy szeregi wart przy kilku ledwie krzykach. Położyli ochronę opinającą ciasną linią królewski dwór. Zastali Haralda przy uczcie. Jego goście byli bezbronni, bo do halli nikt nie wchodzi z mieczem. I Sven już stał z ojcem twarzą w twarz, gdy nagle z ław podnieśli się jego starzy druhowie.
– Wilczy gniew! – krzyknęli jednym głosem i w tej samej chwili przypomniał sobie, że berserkowie są równie groźni z bronią jak i bez.
Błysnęły malowane kły i wielkie cielska najbliższych towarzyszy Haralda zamknęły mu drogę do ojca. Ciął pierwszego z nich przez bark ciosem, który powinien zabić. Ale brodaty wielkolud tylko się otrząsnął. Spod skórzanego kaftana nie wypłynęła kropla krwi. Ryknął i wyciągnął przed siebie ramiona jak szpony. Drasnął Svena w czoło. Poczuł, jak oczy zalewa mu krew. Drugi cios był niczym ukąszenie węża. Oplótł go w pasie i szarpnął przez żebra. Sven uciekając przed jadem, rzucił się przed siebie na oślep. I lecąc pod ramieniem berserka, ostrzem miecza drasnął ojca w pierś. Harald zawył i chwycił się za serce. Spod palców popłynęła krew.
Więc to tak? – przemknęło przez głowę Svena. – Tak normalnie zabija się ojców? Jak wrogów?
Harald bladł, wyszczerzył sine zęby; kiedyś to były dumne, malowane kły. Zachwiał się. Swen zobaczył, że jego ojciec jest siwy i obrzęknięty jak starzec. Chciał mu coś powiedzieć, ale usłyszał jęk Stenkila. I wycie Ragna z Wysp. Błyskawicznie się odwrócił i zobaczył obu, wijących się na podłodze. Ta chwila wystarczyła berserkom ojca, by wynieśli swego krwawiącego króla z halli.
– Za nimi! – krzyknął do swoich ludzi Sven. – Gońmy ich, nawet jeśli to bestie, nie pozwólmy im uciec!
Wypadli przed dwór i zobaczyli tylko biały śnieżny pył, który zasłaniał drogę ucieczki jeźdźców i koni.
– Panie! – Jego ramienia uczepiła się Adla, służka, którą opłacał. – Król ma tajemną przystań w zagajniku na północ! Spodziewał się ciebie od wielu dni, zdążył ją wybudować. Szukaj przy ostrej jak włócznia skale!
– Na przystań! – wrzasnął Sven.
Ale nie jechali do ostrej skały, bo na nic im była przystań bez własnych łodzi. Wsiedli na nie i na wiosłach wypłynęli na wody Roskildefiordu. Wiatr i woda nie były żywiołem ludzi bestii. Sven szybko wypatrzył żagiel ojca na północy.
– Za nimi! – zawołał do wioślarzy i sam złapał ster. Nie lubił żeglugi w płytkiej wodzie, pomiędzy wyspami, ale póki nie wypłyną na szerokie wody, nie miał wyboru. Ścigał zwierzynę i nade wszystko nie chciał pozwolić jej uciec.
Nad ranem w żagle wreszcie uderzył zimny powiew znad Kattegatu.
– Kurs na wschód! – krzyknął, bo choć w gęstej jak mleko mgle nie widział żagla Haralda, znał tylko jedno miejsce, w którym jego ojciec chciałby się teraz skryć.