Krolowa_500    ASTRYDA dowiedziała się o kłopotach biskupa kołobrzeskiego Reinberna przypadkiem. Stała na przystani, czekając, aż Dalwin załatwi sprawy z kupcami solnymi, i po prostu przysłuchiwała się ich rozmowie.

– Bywało, że i przez cały dzień nie mógł wyjść z kościoła. Siedział tam, drzwi zaryglował, bał się.

– Bał się? – Podeszła bliżej i wtrąciła się: – Czego?

– Nie czego, tylko kogo, wolińska pani. – Kupiec się ukłonił. – Strosza.

Znała Strosza, dwa, może trzy razy rozmawiała z nim. Był dziwnym starcem; mógł mieć siedemdziesiąt, nawet osiemdziesiąt lat, a jego długie włosy nie posiwiały, stąd przezwisko Krucze Skrzydło. Kiedyś miał w lesie, na torfowiskach pod Kołobrzegiem kącinę, był kapłanem Swarożyca. Odkąd Bolesław ustanowił w solnym grodzie biskupstwo, Strosz musiał się wynieść.

– Nie widziałam Kruczego Skrzydła od lat – powiedziała. – Sądziłam, że umarł, miał swoje lata.

– Nie, pani. – Kupiec się zaśmiał. – Tacy jak on nie umierają tak szybko.

– Jak to mówią, po złego się diabli nie spieszą – dodał drugi.

– Bo ja wiem? Czy ten Strosz jest taki zły? – zamyśliła się. – Dziwak, może trochę surowy, ale pewnie nie okrutny.

Kupcy wymienili się spojrzeniami.

– Solny gród ma swoje sekrety – odpowiedział  wyższy z nich.

– Sól jest słona i droga – drugi z kupców wyrecytował porzekadło, którym zaczynali każdą transakcję. – I lubi ciszę.

Zastanowiła się. Nie było tajemnicą, że dochody z warzelni soli są krociowe, a jednak nigdy nie słyszało się o tym, by właściciele toczyli między sobą boje o dostęp do solankowych źródeł. Oczywiście, rękę na zysku ze sprzedaży soli trzymał Bolesław, a odkąd ufundował biskupstwo, profity przekazał Reinbernowi, ale nikt nie wątpił, że warzelnicy potrafią wyciągnąć z tego coś na boku.

– Lubi ciszę – powtórzyła za kupcem. – To powiedzcie mi po cichu, jaki sekret ma Strosz, że się go boicie i wy, i biskup?

– Krucze Skrzydło ma moc – niechętnie odpowiedział kupiec.

– Solanka, wolińska pani, płynie ze słonych źródeł – wyjaśnił jego towarzysz. – A Strosz mawia, że nie ma źródeł niewyczerpanych.

– Straszy was i tyle – zlekceważyła to Astryda.

– Owszem, straszy. Ale dwa razy za mego życia i raz za życia mego ojca pokazał, że potrafi zatrzymać wodę w słonych źródłach – poważnie odrzekł kupiec. – Nie znajdziesz takiego odważnego w Kołobrzegu, który chciałby wejść w spór ze Stroszem.

Zrozumiała szybko, że przez te cztery lata, odkąd Reinbern pojawił się w Kołobrzegu i kącina Strosza zniknęła z torfowisk, to sami warzelnicy, pewnie w sekrecie przed biskupem, ukrywali starego kapłana.

– Co się takiego stało, że Krucze Skrzydło nastaje na Reinberna?

– Co się stało, co się stało!… – fuknął kupiec. – Biskup nie raz i nie dwa głosił, że władza starych bogów i ich kapłanów się skończyła. Pokazywał te cuda z wypędzaniem duchów z morza, z kamieniami, to się Krucze Skrzydło zdenerwował.

Miała słabość do Reinberna; biskup w swoim zapale do wprowadzenia wiary przypominał jej Olava. Po rozmowie z kupcami zrozumiała, że nastąpił na ogon bestii większej, niż się spodziewał. Za zgodą Dalwina zabrała oddział zbrojnych i popłynęła do Kołobrzegu.

W porcie panował ruch mniejszy niż zwykle. Leszko zacumował „Słoną Siostrę” tak, by w razie potrzeby mogli jak najszybciej odpłynąć.

– Wolińska pani! – przywitał ją Bogusz z portowej straży i dodał to, co zawsze: – „Słona Siostra” przybiła do macierzy! Witaj u słonych źródeł.

Dlaczego niektórzy mężczyźni przez całe życie powtarzają te same gadki? – pomyślała. – Wydaje im się, że są zabawni?

Nie miała zamiaru tłumaczyć, że jej łódź nazwę zawdzięcza łzom, nie soli, bo w Kołobrzegu nikt by tego nie zrozumiał. Tu wszystko kręciło się wokół soli. Uśmiechnęła się do Bogusza i spytała niewinnie:

– Gdzie biskup Reinbern?

– A gdzie ma być, wolińska pani! – najeżył się Bogusz. – Kościoła pilnuje.

– O, to dziwne, że sam musi pilnować. Od czego książęca straż?

Bogusz dopiero teraz spojrzał na uzbrojoną załogę jej łodzi.

– Nie mogę wpuścić zbrojnych do miasta. Chyba że zostawią broń u mnie. Takie rozkazy księcia Bolesława.

– To moja osobista straż! Poradzono mi, bym bez niej nie przypływała do Kołobrzegu, bo tu ponoć niebezpiecznie.

– Nie, pani – zaczerwienił się. – Ktoś wprowadził cię w błąd.

– Czyżby? – spytała ostro, ale zaraz się roześmiała do niego. – Ach, wkrótce się przekonam! Dasz nam konie? Nie będę szła pieszo.

Gdy zdarzało jej się przyjechać z ładunkiem, wynajmowała wóz w porcie, ale raz czy dwa, gdy nie miała ciężkich pakunków, Bogusz po prostu dał jej konia ze stajni strażnicy, która strzegła i portu, i pobliskich salin. Właściwe miasto znajdowało się nad Parsętą, w głębi lądu.

– Tobie, wolińska pani, dam konia. Ale dla twej straży nie mam wierzchowców.

– Oczywiście, że masz, tylko się ze mną droczysz. Dwanaście koni i mój trzynasty, co to za kłopot!

– Trzynaście koni?! To pół mojego garnizonu.

– Przecież nie chcę ci ich zabrać, tylko pożyczyć. W tę i z powrotem. Nie planujesz chyba na dzisiaj żadnych dalekich wypraw?

Mogła po prostu powiedzieć: „Dawaj, bo jesteś podwładnym mego brata”, ale wolała mieć jego przychylność tak długo, póki jest na jego terenie.

– No, Boguszu, chodźmy, bo czas ucieka. – Wzięła go pod ramię i ruszyła w stronę strażnicy. – Nie ociągaj się. Witasz mnie mówiąc, iż przypłynęłam do macierzy, a potem konia nie pożyczysz? To macocha dałaby konia, a macierz nie da?

Dał i miała przeczucie, że wie, po co daje. Zauważył, że zwróciła uwagę na zdwojone straże wokół salin. Boją się o źródła – pomyślała. – Kupcy nie przesadzali, w solnym grodzie panuje podwyższona ostrożność.

– Pani – zatrzymał ją, gdy wsiadała na konia – nie wyciągaj pochopnych wniosków z tego, co zobaczysz. Sól jest słona i droga.

– I lubi ciszę – dodała, patrząc na niego z siodła.

Wyjechali przez bramę strażnicy w stronę grodu. Na trakcie i wokół niego toczyło się normalne życie. Woły ciągnęły wyładowane wozy, na podmokłych łąkach wokół Parsęty pasły się owce i bydło. Dzieciaki piszczały, goniąc kaczki, kobiety prały w rzece bieliznę i rozciągały mokre płótna na ramach. Przekupka z kosza sprzedawała placki, słone oczywiście.

Gdyby nie zbrojni pilnujący warzelni i źródeł solnych, nic nie wskazywałoby, że dzieje się cokolwiek niezwykłego.

Wjechali do grodu. Choć nie był to dzień targowy, ścisk i gwar panował tam jeszcze większy niż w grodzie na Wolinie. Na jej konny oddział patrzono ze zdziwieniem, bo straży książęcej było tu mniej niż wokół salin.

Widać, co dla nich ważniejsze – pomyślała kwaśno.

Na placu przy niewielkim, drewnianym kościele stało kilkunastu ludzi, zbitych w zwartą grupkę, a nieco dalej, w cieniu pod drzewem, dwóch strażników z bronią zdawało się przysypiać. Gdy wjechali na plac, zbrojni zerwali się i zerkając na grupkę gapiów, podeszli do Astrydy.

– Wolińska pani – z ulgą poznał ją strażnik i przytrzymał jej konia.

– Co to za ludzie? – zapytała zsiadając.

– Strosz i jego wyznawcy – odpowiedział obojętnie. – Nic się nie dzieje, już tydzień tak stoją. Niegroźni są.

– Co? Biskup przez tydzień nie opuszcza kościoła?

– No nie, opuszcza, odprowadzamy go na noc do chałupy – niechętnie odpowiedział zbrojny.

– Dlaczego nie przepędzicie Strosza i jego ludzi? – spytała, hamując gniew.

– Przepędzaliśmy, pani, ale oni wracają.

– Chcesz powiedzieć, że ty jako książęcy zbrojny, na żołdzie mego brata, boisz się garstki rybaków i jednego starego kapłana?

– Ja jestem stąd, pani Astrydo, tak jak ty z Wolina – powiedział, patrząc jej w oczy. – Książę daleko. Służymy mu wiernie, ale służymy tutaj, na miejscu. Są pewne sprawy, których nie da się załatwić rozkazem z Poznania.

– To nie jest jeden stary kapłan – dodał drugi strażnik. – To Strosz Krucze Skrzydło, który przysiągł przed ludem całego grodu, że w chwili jego śmierci wyschną wszystkie słone źródła.

– A tu każdy pamięta, że on już nie raz pokazał, co potrafi.

Kiwnęła głową. Nie było z czym dyskutować. Strosz jednym zdaniem uczynił się nietykalnym. Podeszła do grupy ludzi. Ci rozstąpili się przed nią, a Krucze Skrzydło wyszedł z ich cienia.

– Astryda, wolińska pani! – powiedział skrzekliwie.

– Nieźle się trzymasz, Stroszu – odrzekła.

– Sól konserwuje – odpowiedział i dodał, patrząc jej w oczy: – Czyżbyś się ochrzciła, że tak ci do Reinberna spieszno?

– Nie. A ty się do chrztu szykujesz, że tak wysiadujesz przed kościołem? Co to, już nie pilnujesz chramu Swarożyca?

– Gdybyś zajeżdżała do mnie równie często jak do biskupa, wiedziałabyś, że chram mi spalili.

– Nie tobie jednemu. Jeśli masz pretensje, jedź do księcia Bolesława. Na pewno cię wysłucha.

– Nie kpij, wolińska pani – syknął Strosz. – On dzisiaj silny, a jutro? Kto wie! Starzy bogowie nie powiedzieli ostatniego słowa. Redarowie i Lucice poprzysięgli mu zemstę za nocny las pod Milskiem! Wielki Starzec w Radogoszczy już smaruje jego kukłę smołą… Wiesz, co to znaczy? Wiesz…

On mi grozi – pomyślała i poczuła ukłucie lęku.

– Za Odrą jest inny świat – szeptał, wpatrując się w nią. – Z zachodu idzie wolność. Jak przed laty nasze wojska spaliły ich murowane kościoły, ich katedry i martwego boga na krzyżu, tak spalą znów. Ptasi Król szanuje naszych bogów. Ptasi Król szanuje naszych wodzów. Twój brat z kobiety zrodzony, umrzeć może jak każdy…

Z kobiety, z mężczyzny narodzi się wódz.

Z nasienia i miodu powstanie.

Wojownik i pan. Bohater i król.

Najsławniejsze jego panowanie.

Zaśpiewała to, a Strosz syknął jak wąż i zatkał uszy, by nie słuchać.

– Stara pieśń – warknął.

– Stara, ale jara. – Uśmiechnęła się zwycięsko. – Co się krzywisz, Krucze Skrzydło? Ty jej nie śpiewałeś? Śpiewałeś. W dzień jego narodzin śpiewano to we wszystkich chramach, od Bałtyku po góry. Dlatego tak się go boicie. Dlatego żaden z kapłanów nie chce przeciw niemu wystąpić! Pochowaliście się po lasach i czarcich bagnach, bo czujecie strach.

– Już nie! – Oczy Strosza zapłonęły, ale to nie był ten ogień, jaki w nich widywała  przed laty. Jego włosy też już nie były kruczo czarne, a u ich nasady bez trudu zobaczyła siwe odrosty. Mogłaby mu poradzić, by do kory dębu, którymi je barwi, dorzucił pęk suchego przywrotnika, ale nie chciała go ośmieszać przed zapatrzonymi w niego ludźmi. W gruncie rzeczy poczuła litość do starca. Odwróciła się w stronę kościoła.

– Bądź zdrów – rzuciła przez ramię, bo wiedziała, że jeśli pozdrowi go pierwsza, nie przeklnie jej.

– I ty – szepnął sucho.

Kazała czterem ludziom zostać na zewnątrz, a z resztą weszła do kościoła.

– Reinbernie! – zawołała w mroku. – To ja, Astryda.

Klęczał przed ołtarzem, modlił się. Musiała poczekać, aż skończy.

– Witaj, moja wolińska pani – powiedział, gdy wreszcie wstał z kolan. Spojrzał na stojących za jej plecami ludzi. – Przywiozłaś mi zbrojną drużynę?

– Przyjechałam po ciebie – odrzekła.

– Nie wzywałem. – Hardo pokręcił głową.

Westchnęła.

– Martwy nie przysłużysz się swemu Bogu.

– Skąd ta pewność?

– Że będziesz martwy? Rozmawiałam ze Stroszem i ludźmi w mieście. Wybacz, że ci to powiem, ale oni się wstydzą. Sól jest dla nich cenniejsza niż biskup. I trudno im się dziwić, z soli żyją, nie z ciebie.

Usiadła na niskiej ławce pod ścianą kościoła. Znała go, potrzebował czasu, by przełknąć tę smutną prawdę.

– Nie mogę porzucić biskupstwa. – Podszedł do niej i przysiadł się obok.

– Ty wybierasz – odrzekła. – Nie będę cię ratować na siłę. Powtórzę tylko, że martwy nie możesz służyć.

– Biskup Wojciech Adalbert więcej zdziałał swą śmiercią niż życiem.

– Ty wybierasz – powtórzyła.

– Jego Prusowie zabili za głoszenie Ewangelii – mówił, jakby sam siebie chciał przekonać – a ja będę pierwszym w dziejach Kościoła biskupem, którego zarżną dla soli. – Zaśmiał się chrapliwie. – To dopiero sława!

– Uhm – kiwnęła głową. – Zapewne jak się rozniesie, to inni także spróbują. Oczywiście, chwała solnego męczennika będzie twoja, ale jak się okaże, iż można was bezkarnie zabijać dla zysku, to pojawią się męczennicy targowi, wełniani, portowi…

– Wołowi, dębowi, smolni – śmiał się biskup. – Przekonałaś mnie. Sława będzie, ale pożytek dla Kościoła odwrotny.

– Leszko! – zawołała swego sternika. – Rozbieraj się. Zamienicie się z ojcem Reinbernem na stroje.

– Nie da rady – zaczął jak zawsze Leszko. – To nie mój ojciec. Ja nie jestem ochrzczony.

– Dlatego ty zostaniesz. Krucze Skrzydło nie ruszy swojaka. – Uśmiechnęła się do niego. – Poza tym zna cię najdłużej, zawsze widział cię przy mnie. Jak chcesz, możemy cię skrępować, aby nie wiedział, że dobrowolnie pomagałeś biskupowi.

– Dobra – zgodził się Leszko.

Nie sądziła, by Strosz się zezłościł. Raczej powinien się cieszyć, zabierała mu problem sprzed nosa.

– Jak cię wypuszczą, przekaż Boguszowi, że mój brat odeśle mu konie. Zabierz „Słoną Siostrę” na Wolin i nie zapomnij na pożegnanie im powiedzieć tych wierszyków o soli.

Leszko stał już w samych gaciach. Podał ubrania biskupowi i czekał, aż ten się rozbierze. Astryda się odwróciła.

– O rany, za każdym razem, kiedy jestem w Kołobrzegu, mam ochotę na coś słodkiego, by zmazać ten słony posmak – ględził Leszko.

Astryda podeszła do niego i pocałowała go w policzek.

– Masz.

– Żebym ja wcześniej wiedział, że widok moich gaci tak rozochoci panią Astrydę, to ja bym w samych gaciach prowadził „Słoną Siostrę”… Auuu! – Chwycił się za policzek, w który go uderzyła.

– Nie maż się. To było tylko ostrzeżenie! – Pogroziła mu palcem.

– Proszę, młody człowieku – odezwał się Reinbern, podając mu habit.

– Nie wiem, czy wejdę w tę kieckę – znów chwalił się Leszko. – Biskup ode mnie dużo węższy w barach.

– Wejdziesz – uspokoił go Reinbern. – Zamawiamy sobie zawsze luźniejsze, żeby w przyszłości zmieścił się brzuch.

Przyjrzała się biskupowi. Gdy założy hełm Leszka, będzie dobrze.

– Proszę trzymać się blisko mnie i nie odzywać do nikogo – pouczyła Reinberna. – Wyjedziemy przez południową bramę i pewnie nas zatrzymają, pytając o konie. Najlepiej, by biskup przez całą podróż zapomniał, kim jest, i dopiero w Poznaniu wrócił do swej zwykłej postaci. Nie wiadomo, co nas może spotkać w drodze.

– Musi się biskup bardziej wyprostować, tak jak ja – wtrącił się Leszko.

– Zwiążcie go – poleciła ludziom.

– Tutaj! – zaordynował sternik. – Chcę leżeć pod samym ołtarzem. Przepraszam, czy biskup nie ma tu schowanego jakiegoś futra albo płaszcza? Ciągnie od tych kamieni, a nie wiadomo, kiedy Krucze Skrzydło się skapnie, że trzeba mnie wypuścić. Coś do jedzenia też by się przydało, jakby moje biskupowanie miało się przeciągać…

Reinbern znalazł mu płaszcz.

– Gotów? – spytała biskupa.

– Z Bogiem – skinął jej głową.

Musiała się odwrócić, bo wzruszenie skoczyło jej do gardła. Już odbyła taką rozmowę. Tylko że wtedy straciła wszystko, a dzisiaj było jej obojętne, jak skończy się ten dzień.