Krolowa_500

BOLESŁAW nie zabawił w Bodzi długo. Rozbił jednego wroga, czekał na niego drugi. Nazajutrz po uczcie w Złotym Grodzie szybkim  marszem ruszył nad Odrę. Tym razem Henryk ruszał na wojnę z obozu pod Magdeburgiem.

– Są z nim Lucice i Udalryk, książę Pragi – zameldowali zwiadowcy.

– Udalryk… znowu Udalryk… – Bolesław pokręcił głową i zwrócił się do syna: – Mieszko, pojedziesz z tysiącem pancernych i uderzysz na Czechy, by pokazać Udalrykowi, że za każdym razem, gdy będzie wspierał w wojnie przeciw nam cesarza, oberwie. Ty, Zaradzie, idź na Morawy i poprowadź Morawian na Bawarów. To osłabi ich zapał wojenny.

– Tak jest! – podjęli rozkazy i po chwili w obozie uniósł się pył za hufcami, które wyszły pod jego komendą.

Bolesław zaś przyjął główne uderzenie Henryka pod Głogowem. Mógł wciągać wojska cesarskie w zasadzki na mokradłach wokół Odry albo na Wzgórzach Dalkowskich, ale nie chciał. Pragnął starcia wprost. Wojska stanęły naprzeciw siebie na obszernej równinie.

– Sucho i twardo – zameldował mu o świcie Wilkomir. – Letnie upały wysuszyły ziemię.

– To dobrze. – Poklepał druha po plecach. – Koniom lżej.

Siedział teraz na grzbiecie Czerwonego; ogier parskał raźno i wstrząsał łbem. Bolesław patrzył, jak hufce Henryka ustawiają się w szyku. Widział cesarską chorągiew, ale nie był naiwny, wiedział, że cesarz nie stanie do walki.

– Aż żal – powiedział do Bjornara. – Chciałoby się skończyć tę wojnę na pojedynku, co?

Druh się roześmiał.

– Mój książę marzyciel.

– Ile życia, tyle marzeń. – Bolesław westchnął i przeciągnął się. – Jak sądzisz? Już skończyli? Gotowi? Nie chcę, by potem w Magdeburgu gadali, że uderzyłem na nieprzygotowane wojska.

– A od kiedy to mój książę przejmuje się tym, co o nim gadają?

– Masz rację. – Bolesław wzruszył ramionami. – Nie będziemy tu stać i prażyć się w lipcowym słońcu.

Uniósł się w strzemionach i zawołał, wyciągając miecz:

– Z Bogiem w bój!

– Z Bogiem w bój! – odpowiedziało mu tysiąc głosów. – Za księciem po zwycięstwo!

Za jego plecami potężny Kalmir rozwinął chorągiew z piastowskim orłem, a przed szereg wyjechał Myślibor z włócznią świętego Maurycego. Pochylił jej starodawne ostrze. Książę ucałował żelazo kryjące relikwię Krzyża Świętego.

– Lecimy! – zawołał Bolesław, słysząc, jak jedwab łopocze na wietrze, i ruszył, rozpędzając Czerwonego.

Zobaczył chorążych cesarza wyjeżdżających z drugą świętą włócznią.

Bóg rozsądzi – pomyślał i nie bał się.

Wilkomirowi pozwolił prowadzić pierwsze starcie. Jego stary druh wiódł pancernych równym szeregiem. Łeb w łeb, tarcza w tarczę. Konie nabierały tempa. Kochał dźwięk ich ciężkich kopyt. Kochał świst kościanych piszczałek, którymi płoszyli wierzchowce wrogów. Kiedyś kochał wojnę i Emnildę. Dzisiaj została mu tylko wojna.

– Tarcze! – krzyknął Wilkomir i pierwszy szereg ruchem równym jak jeden mąż przełożył tarcze z pleców na ramię.

Wilkomir mierzył odległość. Sto kroków. Sześćdziesiąt.

– Oszczepy! – krzyknął i poleciał las ostrzy.

Trafione konie nieprzyjaciół zakwiczały dziko i padły, ciągnąc za sobą jeźdźców. W każdej bitwie ćwiczyli trudną sztukę wymijania wierzgających, przewróconych koni. Zręcznie wbili się w przerzedzony pierwszy szereg. Bolesław uniósł miecz i przysunął tarczę do brody.

Dobrze, że nie ma tu Hermana – przemknęło mu przez myśl, gdy zwierał się z krępym i silnym Sasem. – Nie chciałbym mej córki owdowić, choć jej mąż to kiep.

Odparował cios tarczą i natychmiast ciął mieczem z góry, przez bark. Sas runął z siodła pod kopyta własnego konia.

Bolesław się okręcił. Wyłowił wysokiego, ciemnookiego mężczyznę, którego widział kiedyś przy Henryku.

– Grafie! – zawołał. – Walcz!

Ten pochylił się w siodle i ruszył na niego. Bolesław trzymał miecz blisko siebie, czekając, aż graf wyciągnie ramię i się odsłoni. W tej samej chwili usłyszał tuż za sobą końskie rżenie. Ktoś jest za blisko mnie – przemknęło mu przez głowę. – Za plecami.

Skierował Czerwonego w bok, nie chcąc tracić czasu na oglądanie się, i zajechał grafa z prawej. Skrzyżowali ostrza. Bolesław widział, że przeciwnik patrzy za niego.

Kto tam jest? Dostanę sztych w plecy?

Nie miał chwili do stracenia. Zacisnął uda na bokach Czerwonego i mocnym wyrzutem ramienia sięgnął grafa. Ostrze trafiło go w podbródek, ale Sas nie zachwiał się w siodle. Szybko odparował cios, Bolesław zasłonił się tarczą i odwrócił wraz z koniem. Stanął twarzą w twarz z jasnookim młodzieńcem, który celował w jego głowę wąskim, lśniącym ostrzem topora.

Psiakrew – przemknęła mu jasna i prosta myśl – ma przewagę odległości. Sięgnie mnie.

W tej samej chwili koń grafa natarł na niego od tyłu.

Jestem w kleszczach – uświadomił sobie. – Zginę z mieczem w dłoni.

Czerwony wierzgnął, odsadzając na chwilę grafa z jego pleców. Jasnooki prowadził uderzenie wprost na jego twarz. I w jednej chwili, która wydała się Bolesławowi wiecznością, młodzian się wyprostował i zamarł w bezruchu. Jego dłoń na stylisku się rozwarła, a ostrze topora runęło na ziemię przed Czerwonym. Za plecami jasnookiego stał Wilkomir i wciąż trzymał drzewiec oszczepu wbity w plecy młodzieńca.

– Ocaliłeś mi życie! – wrzasnął do niego Bolesław i w tym samym czasie zdziwił się, dlaczego Wilkomir jest pieszy.

– Za plecami! – krzyknął do niego druh, puszczając trupa i wyszarpując z pochwy miecz.

Bolesław się odwrócił. Raniony wcześniej graf znów nacierał, strasząc płynącą mu z zębów i brody krwią. Skrzyżowali ostrza, odepchnął go i wyprowadził sztych w szyję. Tamten jęknął krótko i padł. Książę poczuł, że oczy zalewa mu pot. I w tej samej chwili usłyszał krzyk Wilkomira. Zawrócił Czerwonego. Szukał druha. Jest!

Klęczał, przytrzymując ramię niemal odcięte toporem od tułowia. Wył jak wilk.

Bolesław jednym spojrzeniem ogarnął pustoszejące pobojowisko i zeskoczył z konia. Potknął się o zwłoki jasnookiego młodzieńca z oszczepem Wilkomira w plecach.

– Bracie! – krzyknął dopadając do niego. – Bracie! Ocaliłeś mi życie, by umrzeć?

– Wojowie giną za króla – wycharczał Wilkomir.

Bolesław podał mu leżący przy kolanach miecz.

– Chwyć go! – rozkazał. – Ja przytrzymam twoje ramię.

Z twarzy Wilkomira odpłynęła niemal cała krew. Zacisnął palce lewej dłoni na rękojeści miecza. Bolesław z całych sił przyciskał jego prawe ramię do tułowia. Posoka wypływała z rany pulsującym rytmem. Patrzyli sobie w oczy.

– Przyszła po mnie śmierć – wyszeptał Wilkomir i jego wzrok się zmącił. – Na grzbiecie Thorhalli jedzie…

– Nie! – wrzasnął Bolesław, nie godząc się z jego odejściem. – Wracaj, już! Słuchaj rozkazów!

Potrząsnął martwym ciałem Wilkomira. Puścił go. Prawica odpadła od tułowia. Dłonie Bolesława były pełne krwi. Uniósł je i sam zawył za Wilkomirem jak wilk.

– Zwycięstwo! – krzyczał Bjornar. – Zwycięstwo! Niedobitki uciekają z pola! Ledwie garstka! – Głos uwiązł mu w gardle, gdy zobaczył klęczących.

Wyprawili mu pogrzeb w Głogowie. Na cześć poległego towarzysza broni i ku pamięci wszystkich, którzy tego dnia zostali na polu bitwy, zagrały rogi. Po tym pierwszym, piorunującym starciu wojska Henryka się wycofały. Bolesław umocnił Wrocław i Głogów, ale cesarz już nie chciał otwartej potyczki. Wkrótce zwiadowcy przynieśli wiadomość: hufce Henryka idą nie na Polanię, ale na południe.

– To może być znak, że Mieszko już spustoszył Czechy. – przypuszczał Bolesław. – I Udalryk ciągnie na południe, by pomóc swoim. Albo Zarad dobrał się do skóry jego bawarskim sojusznikom i śmigają im na ratunek?

Połączonym siłom cesarsko-wieleckim stanęła na drodze Niemcza, a jej obrońcy, widząc nacierających na wały pogan, nad każdą z wielkich bram wywiesili ogromy, zbity z prostych desek krzyż.

Oto odwrócony porządek świata – pomyślał Bolesław, gdy do jego obozu pod Głogowem przybyli posłańcy. – Cesarz, który powinien być pierwszym stróżem chrześcijaństwa na ziemi, atakuje z pogańskim wojskiem Niemczę broniącą się pod znakiem krzyża.

Oblegali ją niemal trzy tygodnie bez skutku. Niemcza została niezwyciężona i niezdobyta. Mieszko z Czech przyjechał tryumfalnie, z tłumem jeńców. Cesarz i jego wojska zawróciły w popłochu, gubiąc tabory, porzucając maruderów i rannych. Bolesław nie odpuścił. Dał rozkaz pościgu za uciekającymi wrogami. Bjornar, wściekły po śmierci Wilkomira, poprowadził wypad aż do rzeki Muldy. Wracając, i on zagarnął ponad tysiąc jeńców.

– Koszty wojny zwrócą się trochę ze sprzedaży, a trochę z wykupów – oznajmił księciu, przeliczając ich.

Bolesław chwycił go za ramiona i zakręcił nim jak piórkiem.

– Bjornar, druhu! Pobiliśmy cesarza! Rozumiesz? Cały jego sojusz! Bawarsko-czesko-lucicki! Ha! Pobiliśmy ich! Wojna wygrana! A o skarby się nie bój.

– Wiem, wiem. Książę Bolesław docenia swych wojów. Żołd zawsze na czas.

– Żołd żołdem, Bjornarze, ale teraz, gdy pokonaliśmy Henryka, gdy jego wojsko długo się po tej wojnie nie podniesie, my ruszymy zapełnić skarbiec.

– Dokąd? Czy zdążę rozsiodłać konia, czy lepiej nie próbować?

– Zdążysz, zdążysz. Dam wam chwilę odpocząć. A potem ruszamy na Kijów. Na najbogatsze z miast w tej części świata.

– A jeśli kniaź Jarosław nie trzyma Sławki w Kijowie? – Bjornar spojrzał na niego spod oka.

– To najpierw zdobędziemy Kijów, a potem odbijemy moją córkę.

– Tak właśnie myślałem. Najpierw… łupy. Dla wojska.

Bolesław się odwrócił. Nie chciał, by przyjaciel, z którym jest od dzieciństwa, który zna go lepiej niż ktokolwiek, patrzył na niego teraz. Bał się, że ma na twarzy wypisane, co myśli. Nie, nie co myśli, co czuje. A on, odkąd wpadł na myśl, że sposobem na wydostanie Sławy z rąk Jarosława jest małżeństwo z jego siostrą, o niczym innym nie myślał. Po śmierci Emnildy żadnej kobiety nie pragnął jak tej raz w życiu widzianej dziewczyny. Modrookiej w sukniach o barwie paproci i mchów. Ona znaczyła dla niego Kijów. Pożądał jej jak bajecznie bogatej stolicy Wschodu.