Krolowa_1400

OLAV trzy dni później pożegnał Tyrę i z biskupem Sigurdem i Vigim przy boku wsiadł na pokład „Krótkiego Węża”. Załogę tworzyło sześćdziesięciu wioślarzy i czterdziestu wojowników.

Kiedy odbijali od brzegu, Sigurd chwycił w dłoń pastorał. Jego zwieńczenie przypominało dwa idealnie skręcone baranie rogi. Modląc się o powodzenie misji, biskup uniósł pastorał wysoko nad sobą i promienie słońca najpierw zatańczyły na wypolerowanym brązie, a potem wsunęły się przez oba otwory krzywaśni i złotą linią światła odbiły się na płachcie podnoszonego żagla.

– Pierwszy rejs! – zawołał Varin, gdy wiosła równo uderzyły w wodę.

Omold stanął na dziobnicy i zaczął recytować:

„Wąż” z sykiem kąsa fale,

wiatr połyka zuchwale…

– Królu! – Omold przerwał tworzenie. – Czy nazwałeś statek „Krótkim Wężem” dlatego, że zamierzasz zbudować jakiegoś „Długiego Węża”?

– Skald i myśliciel! – pochwalił go Varin. – Żeby nam biskup Sigurd nie chciał cię porwać do szkoły katedralnej.

– Myślisz? – poważnie zapytał Omold. – Nic mi nie mówił. Może nie zdążył? E, Varin! Nabrałeś mnie. My nie mamy szkoły katedralnej!

– Ale kiedyś będziemy mieli – wyszczerzył malowane kły Varin.

Do Olava podszedł Hårek, możny z Hålogalandu. Tryggvason ochrzcił go niedawno, płacąc mu za wierność dowództwem nad czterema okręgami w kraju na północy. Drogo, ale potrzebował pierwszego przyczółka na ziemi, która opierała mu się najdłużej. To Hårek przypływając na jego ślub, przywiózł wiadomość o powrocie do domu Tore Jelenia.

– Płyniemy zapolować na jelenia w jego własnym mateczniku. – Hårek się zaśmiał i westchnął: – Dobra pogoda, dobry wiatr. Pierwszy raz zobaczysz Lofoty, królu?

– Tak.

– Niebiańska kraina. Tore był szczęściarzem, oglądając ją co dnia. Zapytam wprost, mój panie. Czy jeśli pokonamy Tore Jelenia, oddasz mi jego ziemię w zamian za mą pomoc?

– Płynę, by go pokonać, nie uznaję innych możliwości – odpowiedział Olav zdziwiony tym, że Hårek je dopuszcza. – Jarl będzie miał wybór, jak każdy mój poddany. I jeśli wybierze życie i chrzest, zostawię go przy jego dobrach.

– Znam Tore Jelenia, panie. On wybierze walkę.

– Spójrz na moją załogę. Ramiona i plecy wioślarzy opowiadają ich historię lepiej niż przechwałki w portowej tawernie. A drużynnicy? Zobacz, żaden z nich nie siedzi bezczynnie. Już czyszczą i ostrzą broń. Czy Jeleń wystawi lepszych ludzi?

Hårek zrobił dziwną minę i zaprzeczył.

– Nie, mój królu. On nie wystawi ludzi.

Milczeli chwilę. Hårek założył ramiona na piersi.

– Mój dawny przyjaciel, Tore Hjort, wystawi twych wojowników na próbę. Ale nie ich męstwo czy siły, lecz ich wiarę w Chrystusa.

– A twoją tak świeżą wiarę też? – zapytał Olav. Hårek był ochrzczony niedawno.

– Moją? Nie, panie. Ja znałem zasady na długo przed tym, nim przyjąłem chrzest z rąk twego biskupa. Nikt ci nie wspomniał, że mój ojciec był skaldem króla Hakona Dobrego? Tak myślałem. Pamięć ludzka, najdziwniejsza z zagadek. Wiesz, Olavie, czym się różnił tamten król od ciebie? On wyznawał wiarę w Chrystusa, lecz tylko prosił ludzi, by się ochrzcili, nie stawiał ich przed wyborem ostatecznym.

– Ostateczny to będzie sąd u kresu dni – odpowiedział Olav i wzruszył ramionami. – Nie moja rzecz oceniać dawnego króla. Każdy z nas dostaje inne zadanie. Moje Bóg wyznaczył jasno: mam wszystkim, których spotkam, dać szansę, więc daję.

– Twardy z ciebie człowiek, królu Olavie. Ostrzegę cię tylko, że Północ też jest twarda. Z jakiegoś powodu w tej krainie dziwów dawni bogowie trzymają się mocno. Tore Jeleń zmusi twych ludzi do patrzenia na rzeczy, których się nie spodziewają.

– Widzisz ten szkier, Håreku? – Olav pokazał mu niewielką skalistą wysepkę oznaczoną drewnianym, widocznym z oddali krzyżem. – Od roku zwą go Szkierem Czarodziejów.

– Biała wyspa? – Hårek przyłożył dłoń do oczu. – Nie zwróciłem na nią uwagi. O pogromie, jaki urządziłeś parającym się magią, słyszałem. To było tutaj?

– Tak. Rafn Topór Boży ściął ich wszystkich. Pod jego ostrze poszli zaklinacze chorób, rzucający uroki, niewolący dziewki na odległość. Każdy, kto przyznał się do uprawiania seidr. Ciała zepchnęliśmy do wody.

– Leczących to bym akurat zostawił – mruknął Hårek.

Gdy „Krótki Wąż” przepływał w pobliżu Szkieru Czarodziejów, z ramion krzyża i skalistej wyspy uniosły się stada  mew. W jednej chwili biała wyspa stała się szarą skałą. Rafn wychylił się przez burtę i krzyknął:

– Topór Boży pozdrawia Szkier Czarodziejów! Niech was piekło pochłonie!

– Pozwalasz na takie okrzyki? – skrzywił się Hårek. – A gdzie miłosierdzie boże?

– Miłosierdzie jest dla tych, którzy w nie wierzą. Czarodzieje nawet kładąc głowy na pniu Rafna, nie chcieli przyjąć wiary. Na cóż im więc miłosierdzie?

– Pomódlmy się o nie, zanim dopłyniemy do Lofotów – mruknął Hårek. – Będzie nam potrzebne, byśmy nie wpadli w szpony wirów, które otaczają wyspy.

Olav potraktował serio jego słowa. „Krótki Wąż” wbrew nazwie miał długi i smukły kadłub. Był łodzią bojową, przeznaczoną do transportu wojowników i szybkiego ślizgu po falach. To był statek stworzony do tego, by budzić przerażenie wrogów wyniosłym smoczym dziobem, majestatycznie wielkim żaglem i niemal błyskawicznym ruchem po grzbiecie średniej fali. Z wirami lepiej radziły sobie pełnomorskie snekje niż długie drakkary.

– Zbliżamy się – powiedział Hårek po kilku dniach żeglugi. W jego głosie zabrzmiał z trudem ukrywany lęk. – Spójrz, królu, na tę siną mgłę przed nami. To ona skrywa największy ze znanych mi morskich wirów.

Ochłodziło się w jednej chwili i silne uderzenie wiatru wydęło żagle „Węża”.

– Sigurdzie! – zawołał Olav. – Już czas!

W tej samej chwili zobaczył, jak z mgły wyłania się wielki lej fal.

Biskup  stanął z pastorałem w dłoni na dziobie statku. Wicher wściekle uderzał w jego brązowy habit, ale Sigurd, nieruchomy jak posąg, nieczuły na podmuchy, modlił się gromko. Załoga „Krótkiego Węża” widziała, jak daleko przed dziobnicą statku kłębią i unoszą się fale. Niektórzy z wioślarzy robili znak krzyża z trwogą. Wojownicy zaciskali palce na rękojeściach mieczy. Varin trzymał ster, patrząc to w wodny wir, ku któremu płynęli, to na plecy biskupa i pastorał wzniesiony wysoko nad jego głową.

– Nie wahaj się! – krzyknął Olav do sternika. – Nie wahaj się ani przez chwilę. Płyń!

Boczna fala zalała pokład. Sigurd nie drgnął, tylko krzyknął jeszcze głośniej:

– Chwała przedwiecznemu Panu w grozie i pięknie stworzenia!

– Na-wieki-wieków-amen! – w rytm ruchu wioseł odpowiedzieli żeglarze.

Morze się uspokoiło i gdy opadły fale, zobaczyli na horyzoncie wynurzające się z wody zielone wyspy. Hårek w zupełnie zmoczonym kaftanie podbiegł do Olava, ślizgając się po mokrym pokładzie.

– Gdybym nie uwierzył wcześniej, teraz przyjąłbym twą wiarę, królu! – zawołał. Oczy mu lśniły. – Przed tobą Lofoty!

„Krótki Wąż” pokonał mocą Bożą wir tak straszliwy, że przez ściany leja widać było spoczywające na dnie morza kości śmiałków…

Omold zachłysnął się własnym wierszem.

Sigurd, kapłan nieznający lęku, wzywał imienia Najwyższego, gdy okręt nasz szedł w objęcia nieuchronnej śmierci, a pokład zalewały fale…

Zielone pasma wysp zaczęły olbrzymieć.

– Królu! – zawołał Ingvar, najbystrzejszy z jego ludzi. – Płyną naprzeciw nas.

– Ile łodzi?

– Dwie.

– Łucznicy! – wydał komendę Olav. – W gotowości.

Naprzeciw zdobywcom mórz i pogromcom wirów wodnych wypłynęli wrogowie. Dwa uzbrojone statki na jednego „Krótkiego Węża”. Już są, już się zbliżają…

Omold wyjął strzałę i naciągnął łuk.

– Królu! – zawołał. – Wolisz, gdy recytuję ci poemat, czy gdy walczę, bo nie wiem, czy szukać rymów, czy sposobić strzały.

– Walcz, gdy pora walki, a gadaj, gdy przyjdzie czas miodu – odpowiedział Olav, przyglądając się nadpływającym.

– Chryste! – jęknął skald. – Ależ to było dobre. Muszę zapamiętać i wplotę w strofy.

Walcz, gdy pora walki, a składaj pieśni, gdy nadejdzie czas złotego miodu i zwycięskiej uczty…

– Zawracają! – krzyknął Ingvar.

– Gonimy ich! – rozkazał Olav.

– Chcą cię wciągnąć na ląd, królu – ostrzegł Hårek.

– „Krótki Wąż” powinien ich dopaść, nim dopłyniemy – uspokoił go Olav, patrząc na wiatr mocno wydymający wielki żagiel.

Zbliżali się szybko. Po chwili mogli już rozróżnić sylwetki ludzi na pokładach obu umykających przed nimi łodzi.

– Tore Jeleń jest na statku po lewej. Widzisz wysokiego mężczyznę w czerwonym płaszczu? – wskazał Hårek. – To on.

Łucznicy! – zawołał Olav i wyczekiwał, aż znajdą się w dobrej odległości. – Strzał!

Czterdziestu łuczników napinało łuki na dwie zmiany. Ustrzelili obu sterników i przez chwilę na uciekających łodziach zapanował chaos.

– Taranujemy z lewej! – rozkazał Tryggvason, widząc, że na łodzi Tore jest więcej wojowników.

– Wchodzimy na płytką wodę! – ostrzegł Varin.

– Haki! Przygotować haki! – krzyknął Olav i w tej samej chwili ślizgnęli się wzdłuż burty statku Tore. „Krótkim Wężem” zabujało. Usłyszeli metaliczny zgrzyt zarzucanych na burtę haków.

– Z Bogiem! – krzyknął Olav, wyciągając miecz i skacząc na pokład Tore.

– Za królem! – zawołał Rafn Topór Boży.

Olav ciął wojownika ubranego w pancerz z utwardzonej skóry. Widział plecy Tore Jelenia na dziobie łodzi. Ruszył ku niemu.

– Tore, poddaj się w imię Boże! – krzyknął.

Ten jednak odwrócił się, zaśmiał i skoczył w wodę.

– Ucieka! Ma szalupę! – krzyknął ktoś.

Olav, tnąc na oślep zachodzących mu drogę wojowników Tore, biegł na dziób. Tak, Jeleń odpływał. Tryggvason się obrócił. Wyrwał łuk z rąk martwego, leżącego na pokładzie. Nie widział strzał.

– Plecy z lewej! – krzyknął do niego Varin walczący z topornikiem na prawej burcie.

Olav spojrzał. Tak, po lewej leżał trup ze strzałą w piersi. Tryggvason wyszarpnął ją z ciała, założył i wycelował. Poczuł chłód. Szalupa, którą chwilę wcześniej uciekał Tore, kolebała się pusta przy wrzynającej się w ląd skale. Uniósł wzrok. Jest! Dostrzegł czerwoną plamę płaszcza. Tore Jeleń zręcznie wspinał się po skale. Olav strzelił. Trafił między łopatki. Tore Jeleń zachwiał się i padł na twarz. Tryggvason odetchnął, ale w tym samym momencie Hårek krzyknął:

– Chryste, ratuj! Oto północne czary!

Czerwony płaszcz Tore uniósł się w powietrze i uformował w sylwetkę wielkiego jelenia z wbitą w grzbiet strzałą. Zwierzę potrząsnęło wspaniałym porożem i majestatycznym krokiem ruszyło w głąb wyspy.

– Jezu! – jęknęli ludzie Olava, a potem ze zdwojoną siłą zabrali się do zabijania pozostałych na łodzi wojowników północnego jarla.

Tryggvason poczuł coś ciepłego ocierającego mu się o nogi. Vigi. Pies przeszedł z pokładu „Krótkiego Węża”, pobiegł na dziób i skoczył w fale. Olav słyszał bicie własnego serca. Vigi wynurzył się i wdrapywał na skałę. Majestatyczny jeleń ze strzałą tkwiącą między łopatkami też już zobaczył psa. Zrobił kilka kroków w głąb wyspy i spojrzał za siebie. Vigi otrząsnął sierść z wody i ruszył w pogoń za jeleniem.

– Łódź! – krzyknął Olav, wracając na pokład „Węża”.

Już spuszczano dla niego łódź. Do wioseł skoczyli Varin, Rafn, Ingvar i Hårek.

– I ja! – błagalnie krzyknął skald. – Muszę to widzieć!

Zabrali go, ale łódź płynęła za wolno. Olav wyskoczył za burtę i ruszył wpław. Vigi – myślał – gonisz ułudę. Nie warto!

– Królu! Utoniesz! – słyszał za sobą przerażony ryk Håreka.

Nie, przyjacielu. Nie grałeś ze mną w pływanie. Nie wiesz, że umiem zdjąć pod wodą kolczugę.

Teraz nie musiał tego robić. Do brzegu było blisko. Już poczuł pod stopami kamienie. Wybiegł na plażę, rozejrzał się i przytrzymując się małych drzewek, ruszył w górę skalnego rumowiska.

Vigi – myślał. – Oby nie było za późno!

– Vigi! – krzyknął, gdy stanął na górze.

Jak okiem sięgnąć widział tylko zielone, przetykane kamieniami łąki. Ani śladu białego psa. Ani śladu jelenia.

Szukali do zmierzchu, aż wreszcie, idąc śladem zrytej racicami ziemi, natrafili na nich.

– Vigi… – Olav dopadł do ukochanego zwierzęcia. Białą sierść znaczyły krwawe rany. – Ty żyjesz…

Pies oddychał ciężko i zaskomlał na widok Olava. Polizał go po ręku.

– Wyjdziesz z tego, przyjacielu – obiecał mu Olav, głaszcząc skrwawione ciało. Owinął go w swój płaszcz.

– Królu, spójrz na to – głucho powiedział Varin, dotykając nogą jeleniego truchła.

Z daleka zwierzę wyglądało normalnie, ale z bliska było widać, że to tylko skóra z jelenia. Olav podniósł ją jedną ręką. Ścierwo było lekkie jak nadęty mech. Strzała wciąż w nim tkwiła.

– Spalcie to! – powiedział i odrzucił je ze wstrętem.

Gdy skończyli, wziął psa na ręce i zaniósł do łodzi.

Zmierzch trwał długo. Było późne lato. Hårek poprowadził „Węża” wzdłuż wybrzeży i wpłynęli do fiordu. Na jego krańcu była duża i wygodna przystań. Zacumowali. Na brzegu zebrali się liczni mieszkańcy osady.

– Wasz pan nie żyje! – krzyknął Hårek. – Pokonał go król Olav, który od dziś jest waszym władcą. Posłuchajcie tych, którzy ocaleli!

Wyprowadzili na brzeg skrępowanych jeńców. Nie było ich więcej niż dwie dziesiątki. Kobiety, które rozpoznały mężów, rzuciły się ku nim z płaczem. Te, których bliscy nie znaleźli się wśród szczęśliwców, stały milcząc. Matki obejmowały córki. Nawet jedno dziecko nie zakwiliło.

– Obiecuję wolność tym, którzy przyjmą mą władzę i wiarę – powiedział Olav. Był zmęczony. – Daję wam czas do namysłu, jutro przyjdziecie i powiecie mi, coście zdecydowali.

Ucztowali na wzgórzu, we dworze Tore Jelenia. Było to dworzysko tak ogromne, że nie mógł się z nim równać ani jego dwór w Nidaros, ani dwór królowej Świętosławy w Sigtunie. Przypominało wielką, odwróconą do góry dnem łódź o ścianach wzmocnionych i uszczelnionych wałem z darni, a jego wnętrze zdobiły bogate i przyciągające oko rzeźbienia. Przy łodzi zostało dwudziestu ludzi Olava, osiemdziesięciu siedziało z nim teraz w halli wielkiego dworu i nie wypełniali jej nawet w połowie, zajmując tylko jeden długi stół, a pozostałe, wokół ścian, stały puste.

Walcz, gdy pora walki, a składaj pieśni, gdy nadejdzie czas złotego miodu i zwycięskiej uczty…

Omold skald krzyczał i lał w siebie miód bez opamiętania, skacząc po pustych ławach.

– Jesteśmy na obcej ziemi, wśród pokonanych wrogów. Wystaw straże – powiedział do Varina Olav.

– Nie obawiałbym się ataku resztek Jeleniowego wojska – odrzekł siedzący przy królu Hårek. – Pozbawieni wodza nie mają po co rzucać się na ciebie i twoje siły. Zwykłym ludziom w gruncie rzeczy wszystko jedno, kto nimi włada, byleby nie był tyranem.

– Czego więc się boisz?

– Wiesz, co mam na myśli, królu. – Hårek zmrużył oczy. – Północ ma jeszcze kilku czarodziejów, którzy mogą chcieć się zemścić. To w nich uderza twoja wyprawa.

– Więcej światła! – krzyknął Olav do nielicznej służby.

Ogień płonął w długim palenisku biegnącym środkiem halli; w uchwytach wzdłuż ścian jarzyło się kilkanaście pochodni, ale nawet gdy słudzy przynieśli drugie tyle, w olbrzymim pomieszczeniu wciąż było mroczno.

Vigi owinięty płaszczem Olava dyszał ciężko, leżąc u stóp króla.

– Pan pobłogosławił! – powiedział Sigurd i rozejrzał się wokół siebie. – Olavie, przynieśliśmy Słowo Boże na Północ, w miejsce, gdzie o nim nie słyszano. Tak daleko jeszcze nie było. Może kiedyś zasłużysz na miano Apostoła Północy?

Od strony wejścia zaczął nieść się śmiech.

– Co to? – czujnie spytał Varin.

W pierwszej chwili wydawało im się, że do halli wtoczył się niedźwiadek fikający koziołki. Ale gdy wylądował na wprost króla i wstał ze zręcznym wyskokiem, zobaczyli, że to człowiek w kamizelce z niedźwiedziego futra. Varin odruchowo sięgnął do rękojeści długiego noża na plecach. Olav powstrzymał go ruchem dłoni.

Człowieczek ukłonił się przed królem głęboko i zapytał:

– Czy wielki jarl Tore zwany Jeleniem przyjmie służby Bjarniego zwanego Synem Wesołego Niedźwiedzia? Ściągnęła mnie z dalekich krain twa sława, jarlu…

– Jarl nie żyje – chłodno odpowiedział Olav. – Poległ w walce z królem Norwegii, Olavem Tryggvasonem.

Przybysz musiał iść z daleka, miał zniszczoną, znoszoną odzież; spod warstwy brudu wyzierały przykurzone odcienie żółci, zieleni i czerwieni, a na kostkach nóg miał przywieszone dzwonki.

– Poległ… – zmartwił się Syn Wesołego Niedźwiedzia i rozejrzał po zgromadzonych. – Czy trafiłem na jego pożegnalną ucztę?

– Nie. To uczta powitalna dla króla Olava – odrzekł Hårek. – A ty masz zaszczyt stać przed władcą.

Okrągłe i wypukłe oczy Bjarniego zrobiły się jeszcze większe. Wyglądał teraz jak wielkie, stare, nieogolone i smutne… dziecko. Pokłonił się jeszcze raz i zatrzymał pochylony. Patrzył na rannego psa. Uniósł głowę i spojrzał Olavowi w oczy.

– Twój pies cierpi, panie.

– I ja cierpię razem z nim – odpowiedział Olav. – Nazywa się Vigi. To on pokonał jelenia, który żył w Tore.

– Chcesz, bym spróbował mu pomóc, królu?

– A potrafisz?

Przybysz się wyprostował.

– Widywałem wielu ludzi poszarpanych przez czary. Moja matka kiedyś leczyła… Raz się udało, raz nie. – Pokiwał głową smutno.

– Gdybyś wyleczył mego psa, uczyniłbym cię wolnym człowiekiem – odpowiedział Olav.

– Ależ ja jestem wolny, królu!

Patrzyli sobie w oczy przez chwilę. W spojrzeniu Bjarniego nie było śladu zaczepki.

– A kim naprawdę jesteś? – spytał Olav.

– Bjarni, Syn Wesołego Niedźwiedzia, tak mnie zwą. – Gość się uśmiechnął, choć jego oczy wciąż pozostawały smutne. – Znam wiele pieśni, zabawne sztuczki, którymi ożywiam ciemność długich polarnych nocy. Rozbawiam znudzone dzieci, zmęczone żony i tęskniących za dniem i wyprawą mężczyzn. Chodzę od dworu do dworu, niosąc śmiech i radość, czasem zadumę.

– Chętnie posłucham twoich pieśni, Bjarni, ale znacznie bardziej zależy mi na tym, byś pomógł memu psu, jeśli tylko potrafisz.

– Spróbuję, królu. Muszę go wynieść na dwór. Tu jest duszno i głośno, a on potrzebuje powietrza i trawy pod grzbietem. Pozwolisz?

Olav zawahał się przez chwilę. Pochylił nad Vigim i położył mu rękę na rozpalonym łbie.

– Pozwolisz? – zapytał psa.

Vigi zaskomlał cicho.

– Weź go, Bjarni, i wiedz, że ten pies jest dla mnie wiele wart. Zapłaciłem za niego złotym naramiennikiem.

– Więc to najdroższy ze znanych mi psów – poważnie odpowiedział Bjarni.

– Mówię to byś wiedział, że potrafię się odwdzięczyć za jego wyleczenie.

Varin sam wziął psa na ręce i idąc za przybyszem, wyszedł z dworu. Po długiej chwili wrócił, usiadł przy Olavie i rzekł:

– Sztukmistrz znalazł miejsce z tyłu, za domem. Tam położył psa na trawie, rozpalił małe ognisko i kazał sobie przynieść kociołek. W mieszkach przy pasie miał sporo ziół, teraz je miesza i gotuje. Pytałem bab z kuchni. Mówiły, że słyszały o Synu Wesołego Niedźwiedzia, ponoć bywał już tu przed wieloma laty.

Uczta trwała i z każdym wypitym rogiem miodu bawili się lepiej.

– Oto prawdziwy urok Północy! – śmiał się Hårek. – Przez pół roku ucztujemy, bo dzień się nie kończy. Pijemy i pijemy, bo skoro nocy nie ma, to do rana daleko. A gdy nadejdzie półrocze mroku i zimy, pijemy, bo wydaje nam się, że to wciąż jedna i ta sama, niekończąca się uczta! Zdrowie króla!

– Zdrowie!

– Zostań, królu Olavie, do jesieni – powiedział Hårek między jednym a drugi toastem. – Czy nie pragnąłbyś zobaczyć świetlistego tańca na mroźnym niebie? Nie chciałbyś, aby zaśpiewały ci zorze?

Olav i Sigurd spojrzeli na siebie, mówiąc jednocześnie:

– Biskupie?

– Królu?

– Apostoł Północy powinien widzieć zorze – powiedział Olav bez chwili namysłu.

– A królowa? – zapytał Sigurd. – Czy zasiałeś w jej łonie dziedzica Ynglingów?

Olav nie zdążył odpowiedzieć, bo do halli wrócił Bjarni. Syn Wesołego Niedźwiedzia wskoczył na wolną ławę wzdłuż jednej ze ścian i szedł po niej tanecznym krokiem, raz po raz fikając koziołki.

– Vigi? – spytał Olav, ale wrzawa, jaką uczynili jego ludzie, zagłuszyła jego słowa.

Bjarni podskakiwał, wyciągał ku uciesze gości z rękawów barwne chustki.

– Co z moim psem? – zawołał Tryggvason.

– Odpoczywa, królu! – krzyknął Bjarni, wyjmując z kaptura żywego ptaka. – Teraz potrzebuje snu, a reszta w rękach bogów!

– Varin – warknął Olav. – Sprawdź, co z Vigi.

Sztukmistrz nie przerywał zabawy. Wyskakiwał w powietrze ze zręcznością wiewiórki i chwytając się belek stropowych, bujał w powietrzu. Wojownicy Olava klaskali i śmiali się. Wrócił Varin.

– Prawda. Pies śpi, oddycha spokojnie.

– A nie mówiłem, królu? – Bjarni się zaśmiał, wisząc głową w dół tuż nad Olavem. – Wszystko w rękach dzikich bogów Północy. Tych, którymi gardzisz. Tych, których pragniesz zniszczyć…

– Brać go! – rozkazał Olav.

Bjarni w mgnieniu oka podciągnął się i zaczął biec po belkach pod stropem halli. Do ludzi Olava wreszcie dotarł rozkaz króla i rzucili się, by łapać sztukmistrza. On jednak zdawał się nieuchwytny; obdarzony jakąś zwierzęcą zręcznością wciąż umykał przed nimi. Zarzucili linę z hakiem; wydawało się, że trafi Bjarniego w stopę, ale ten odbił się od belki i przeleciał, rozkładając ramiona jak skrzydła. Varin wskoczył na stół i pociągnął lecącego za kraj płaszcza. Bjarni spadł na ziemię z hukiem.

– Nie żyje! – krzyknął Ingvar.

– Żyję – odpowiedział sztukmistrz. – I śmieję się z was i waszego zabitego boga!

Czterech ludzi rzuciło się na niego i przytrzymało go na klepisku.

– To nie Bjarni – zawołał Varin. – Spójrzcie tylko!…

Olav pochylił się nad leżącym. Człowiek miał na sobie te same brudne łachy, w których przybył Syn Wesołego Niedźwiedzia, ale nie był nim z pewnością. Patrzył na nich rudowłosy i rudobrody mężczyzna.

– Sven? – wyszeptał Olav, chwytając go za włosy. – To niemożliwe. Nie możesz być Svenem…

– Mogę być, kim chcę – warknął leżący i wściekle ruszył głową.

W garści Olava zostały rude włosy, a ten, którego trzymali, nagle stał się łysy. Jak Erik Segersäll – pomyślał ze zgrozą Olav. – To diabeł, który pokazuje mi się pod postaciami ludzi.

– Biskupie! – zawołał król. – Złapaliśmy siłę nieczystą.

Łysy na ich oczach przeobraził się w ciemnowłosego, przystojnego młodzieńca, którego Olav nie znał.

– Jarl Erik? Na Boga, niemożliwe… – wyszeptał Hårek. – Nie możesz być młodym jarlem, synem Hakona.

– Mogę być, kim chcę – zawołał, tłukąc z całych sił głową o podłogę – bo jestem Wielki Eyvind! Eyvind!

– Tylko nie Eyvind… – jęknął Hårek. – Panie, jeśli to on…

– Dajcie ogień! – krzyknął Olav, wiedząc, iż muszą natychmiast pokonać tego demona, kimkolwiek by nie był. – Ogień! – powtórzył, widząc, że jego ludzie struchleli ze strachu i cofają się bojaźliwie.

Omold podał żelazny kosz z płonącymi wewnątrz głowniami, choć Olav miał na myśli pochodnię.

– Wyrzeknij się szatana, siło nieczysta! – zawołał biskup. – Wyrzeknij się!

– Nie! – Przystojny młodzieniec w jednej chwili przemienił się w pokrytego siwą szczeciną brody starca. – Jestem Eyvind.

– To naprawdę on – wyszeptał zlękniony Hårek. – Największy z czarodziejów Północy… Chryste…

– Nie chcę cię zabijać – powiedział stanowczo Olav. – Daję ci szansę. Wyrzeknij się szatana i przyjmij czyste światło Jedynego Boga.

– Nie! – warknął Eyvind i splunął. – Nigdy!

Olav wyrwał kosz z ogniem i postawił na brzuchu czarodzieja. Ten zawył poparzony.

– Ogień piekielny, który cię pochłonie, będzie po tysiąckroć gorętszy. Wyrzeknij się Złego, a wybawię cię od ognia za życia i po śmierci.

Poczuli swąd tlącego się ubrania. Czarodziej przestał się szamotać.

– Wyrzeknij się i pozwól się ochrzcić!

– Nie mogę – szepnął zupełnie spokojnie Eyvind. – Wysłuchaj mnie, królu, a zrozumiesz…

Olav kazał zdjąć żelazny kosz. Na kaftanie czarodzieja był wypalony czarny okrąg; pod nim widać było czerwoną, okropnie poparzoną skórę.

– Wody! – krzyknął Olav. – Polejcie go!

Gdy Varin chlusnął z cebra, rozszedł się smród spalonego ubrania i skóry.

– Nie mogę przyjąć chrztu – powtórzył Eyvind, dysząc ciężko. – Chcę, byś zrozumiał… Moi rodzice mieli kawał ziemi na wyspie, tej którą zwą Czerwonym Okiem. Mieli bogactwo, ale nie mogli doczekać się potomka… Popłynęli do Fina, słynnego czarownika… Ten wziął ich pieniądze i wezwał służące mu duchy… jakie duchy? Nie wolno mi zdradzać imion, powiem tylko, że wziął je z powietrza, nie z ziemi… Jeden z nich poddał się mocy Fina i dał się zamknąć w ciemnym, wilgotnym więzieniu matczynego łona… Tak… matka poczęła… mnie… ducha, któremu Fin nadał ludzką postać… Przychodząc na świat, odziedziczyłem po ojcu majątek i wyspę. Mieszkałem na Czerwonym Oku, ciesząc się ludzkim uznaniem. Pomagałem ludziom, gdy o to prosili, bo pod człowieczą postacią wciąż miałem siły ducha, z którego mnie stworzono… Ale gdy pytasz, czy się ochrzczę, odpowiadam: nie… Nawet tak wielki król jak ty nie może ochrzcić kogoś, kto nie jest człowiekiem…

Eyvind skończył mówić, oddychał ciężko. Nagle, jakby ostatnim wysiłkiem, zaśmiał się i spytał niemal pogodnie:

– Czy źle mówię, królu? Czy stary Eyvind nie ma racji?

I skonał. Gdy przestał oddychać, zaczął się kurczyć, jakby jego skóra wysychała i rozsypywała się na ich oczach. Trwało to ledwie chwilę, ale gdy minęła, na podłodze leżało przepalone ubranie, znoszone buty i dzwoneczki, które Syn Wesołego Niedźwiedzia miał wcześniej na nogach.

– Bjarni? – Olav uniósł głowę znad kupki ubrań. – Vigi! – zawołał.

Zerwał się, Varin i inni za nim. Wybiegli na zewnątrz dworzyska. Było już jasno, albo jeszcze jasno; dzień polarny nie miał początku ani końca.

– Tam! – Varin wskazał smużkę z dopalającego się na wzgórzu za domem ogniska.

Olav biegł, potykając się; czuł, jak wali mu serce.

Vigi leżał przytulony do nagiego mężczyzny, który obejmował go ramionami, jakby wzajemnie grzali się własnym ciepłem.

– To Bjarni… – wyszeptał Olav. – Vigi?

Pies uniósł biały łeb i zaskomlał radośnie na jego widok. Wstał, budząc Bjarniego. Ten usiadł, przecierając oczy, nieprzytomny. Zobaczył, że jest nagi. Patrzył to na psa, to na Olava i jego nadbiegających ludzi.

– Vigi… jesteś zdrów… – Olav głaskał psa po łbie i po bokach, na których były zabliźnione rany po jelenich rogach. Przyklęknął, dotknął raz jeszcze. – Blizny zarosły, jakby minął miesiąc albo i więcej – wyszeptał do swych ludzi. – Kim ty jesteś, Bjarni? – spytał nagiego, wciąż zaspanego mężczyzny.

– Mówiłem ci królu. Śpiewam pieśni po dworach, opowiadam bajki, rozbawiam sztuczkami dzieci…

– Jesteś czarownikiem?

– Nie. Jestem wolnym człowiekiem, królu.

– Uzdrowiłeś mego psa.

– Pomogłem mu tylko, on sam się uzdrowił. – Bjarni się skulił, szukając czegoś, czym mógłby się okryć.

Vigi polizał Olava po twarzy. Tryggvason zdjął z ramion płaszcz i przykrył Bjarniego. Spiął go na jego ramieniu wielką, złoconą broszą i położył przy jego bosych stopach sakiewkę pełną denarów ze swym imieniem.

– Powiedziałem, że jeśli uzdrowisz mego psa, dam ci wolność. Mówiąc to, myślałem, że dam ci wolność, która płynie z wiary w jedynego Boga. Ale zmieniłem zdanie, Bjarni. Nie będę nakłaniał cię do chrztu. Jeżeli zechcesz, kiedyś sam przyjdziesz do mnie i powiesz: „Oto jestem”, a ja powitam cię jak przyjaciela. Nie ma między nami zadry, uzdrowicielu. Jestem ci wdzięczny, a ty jesteś wolny.

Bjarni zgarnął sakiewkę, owinął się płaszczem, by nie było widać jego nagości, wstał i skinął głową.

– Tak, jestem wolny, królu.

Vigi podszedł do niego i trącił Bjarniego pyskiem. Ten puścił poły płaszcza, by pogłaskać psa. I wtedy Olav zobaczył na nagim brzuchu uzdrowiciela wypalony okrąg.