legion800

Komendant egzekutywy i dywersji Włoszczowa, porucznik Żbik, dostał przełożonego komendanta egzekutywy i dywersji Częstochowa, porucznika Esmana. Różnili się wszystkim, ale ponieważ Żbik był „swój chłop”, nie stanęło to na przeszkodzie w szybkim zaprzyjaźnieniu się. Esman był mistrzem rysunku technicznego, wirtuozem schematów i planów sytuacyjnych. Nawet najmniejsza akcja nie miała dla niego sensu, jeśli nie została przedtem należycie rozrysowana. Na szczęście talenty swe rozwijał jedynie we wspólnych akcjach, a na początku współpracy Żbik dostał do zrealizowania szereg zadań indywidualnych, rzec by można: gminnych.

Przede wszystkim rabunki. Rabunki chwalebne, patriotyczne, czyli krótko mówiąc, obrabianie kas niemieckich przedsiębiorstw. Pieniądze szły na organizację, która na skutek honorowej secesji nie dostawała już żadnych środków z zewnątrz i zarówno broń, jak i wszystko inne, musiała sobie zdobyć sama. Kłopot był jednak w tym, że Żbik, choć przyniósł w zębach do dowództwa całą masę gotówki, przymierał głodem. Owszem, organizacja opłacała jego mieszkanie – pokój u Majewskich, zapewniała fikcyjną kenkartę i papiery, by udając pracownika raz tej, raz tamtej firmy, mógł się bezpiecznie poruszać po terenie, ale poza tym niewiele więcej. Dostawał parę złotych żołdu, lecz na życie nie starczało. Kiedy więc usłyszał u Majewskich przypadkiem, że w szpitalu świętej Barbary brakuje krwi do transfuzji, nie zastanawiał się. Płacili 6 złotych za centymetr.

– Proszę mi pobrać kilkaset centymetrów – oznajmił przystojnej lekarce. – Jak ma pani na imię, pani doktor?

– A pan, panie krwiodawco?

– Ja? Żbik.

– Rozumiem. Wobec tego ja mam na imię święta Barbara. Proszę leżeć i się nie ruszać.

– Mam pytanie. Ta krew – spojrzał na swoje podłączone do przewodu ramię – czy przetaczacie ją później tylko Polakom?

– A co, chce pan zrezygnować?

– Nie, no ale fatalnie bym się czuł, gdyby moja krew zmieniła narodowość.

– Niech pan leży spokojnie.

Wąska, chłodna dłoń lekarki dotknęła jego czoła. Żbikiem wstrząsnął dreszcz.

– Słabo panu? – pochyliła się nad nim i przez ostrą, szpitalną woń do nozdrzy Żbika wdarł się ciepły, słodki zapach kobiety.

– Tak – skłamał gładko.

Ciemne brwi pani doktor poruszyły się z troską. Wyjęła z kieszeni słuchawki i rozpięła guziki koszuli na piersi Żbika. Jego serce dudniło i ona to słyszała zwielokrotnione przez stetoskop. Po prawej i lewej stronie leżało kilku takich jak on, podłączonych do przewodów. Przez otwarte drzwi wpadał z korytarza metaliczny dźwięk toczonych wózków. Żbik oddychał szybko i głośno, patrząc prosto w oczy lekarki.

– Nie miał pan nigdy wcześniej zdiagnozowanych problemów z sercem? – Wyjęła z uszu słuchawki i znów dotknęła jego czoła.

– Aż do dzisiaj nie – wyszeptał – ale teraz czuję, że bardzo mnie boli…

Zarumieniła się, jakby dopiero w tej chwili dotarło do niej, że leży przed nią mężczyzna, nie pacjent.

– …i jeśli pani mi nie pomoże, to będę się męczył i panią męczył i…

– Kończę pracę o szóstej – powiedziała i nie patrząc mu w oczy, odeszła od łóżka.

Na szczęście pieniądze wypłacali przy wyjściu, zdążył pobiec po kwiaty. Kolacja kosztowała pięćdziesiąt centymetrów krwi, ciągle jeszcze było go stać na więcej. Ale rozmawiając z piękniejącą w jego oczach z minuty na minutę lekarką, panicznie myślał: „Co dalej”. Gdzie zakończyć wieczór? Do Majewskich jej nie weźmie.

– Mam taki niewielki zakonspirowany lokal – szepnął, podając pani doktor płaszcz. I pobłogosławił w myślach pani Abramowicz, osiemdziesięcioletniej właścicielce jednej z tajnych siedzib NOW, która była nadzwyczaj uprzejmą starszą damą, chodzącą spać o zmierzchu i w dodatku całkowicie głuchą.

Sprawdził, czy wszystko w porządku, tak jak robił to za każdym razem, nim przekręcił klucz w zamku. Pelargonia w oknie na piętrze stała, potwierdzając, że lokal konspiracyjny jest wolny. Po raz pierwszy dostrzegł, że pelargonia ma intensywnie różowe kwiaty. Zamknął drzwi od wewnątrz i spuścił rolety.

– Kiedyś był tu sklep, dzisiaj… – Nogą przesunął piętrzące się na podłodze kartony i wtedy uświadomił sobie, że prócz fotela, okrągłego stołu i dwóch chybotliwych krzeseł nie ma tu więcej mebli. I nigdy wcześniej nie było. Zagryzł zęby, pomyślał: „Partyzantka!”. I wyciągnął ręce po płaszcz kobiety. Rozpinała guziki, patrząc na niego spod na wpół opuszczonych powiek.

– Oddał pan dzisiaj pół litra krwi – powiedziała i ostatnie słowo zalśniło na jej wargach.

– Tak – odłożył płaszcz na krzesło, chwycił ją za rękę i położył sobie jej dłoń na piersi – proszę sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku.

Kobieta zręcznym ruchem wsunęła palce pomiędzy guziki jego koszuli.

– Serce panu bije, więc chyba…

– A puls? A ciśnienie? – Oplótł ją ramionami i przycisnął biodra lekarki do siebie. – Jakaś diagnoza, recepta, zastrzyk… – mruczał, całując jej włosy i szyję.

Roześmiała się i bez cienia skrępowania spytała, zdejmując buty:

– Jest pan fetyszystą?

– Faszystą? Jak pani może! – Chwycił szczupłe biodra kobiety i uniósł ją w górę. Zatrzymał się nagle tknięty jakimś koszmarnym przeczuciem. – A pani może?…

– Ćśśś… – ugryzła go lekko w dolną wargę. – Porucznik Igła, poruczniku Żbik.

– Aha – usiadł na fotelu i posadził sobie Igłę na kolanach – a pani porucznik jest skąd?

– Z AK. – Zatrzymała palce przy pasku jego spodni i spojrzała na Żbika wyczekująco.

– To w porządku – zełgał odrobinę secesjonista – bo ja z NOW i usiłujemy się z wami scalić. – Chciał pomóc jej rozpiąć swój pasek od spodni, ale pokręciła głową.

– Poradzę sobie nawet z narodowcem – szepnęła i nie miał wątpliwości, że ma rację. – To co, wypełnimy rozkaz Naczelnego Wodza?

– Scaleniowy? Z rozkoszą!

– Mam nadzieję, poruczniku Żbik! Ummm!…

– Dla pani porucznik zostałbym nawet członkiem…

Znów ugryzła w pół słowa jego wargę.

– Członkiem sama się zajmę. Wystarczy mi pana gotowość, poruczniku!

Zręcznie usiadła na stojącym na baczność, a Żbik zdał sobie sprawę, iż wybierając fotel, sam oddał aktywność pani doktor. Próbował unieść się, trzymając kobietę za biodra, zmienić pozycję. Zatrzymała go władczym ruchem ręki i nie przestając poruszać się rytmicznie, instruowała Żbika:

– Nie, nie, nie! Pan oddał dzisiaj pół litra krwi, musi pan o-odpoczywać, u-u-unikać wysiłku fizycznego… To za-za-zalecenia! Ach!…

Żbik szczytował z Igłą.

– Mogę dla pani krew oddawać codziennie… – jęknął w jej pierś, gdy skończyli.

– Nie może pan częściej niż raz na dwa miesiące – odpowiedziała, poprawiając bluzkę.

– Mogę!… I zaraz to pani udowodnię! – Zerwał się, posadził panią doktor na fotelu i rozsunął jej nogi. Patrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem.

– Nie powinnam… – jęknęła, oddając mu się. – Pan musi odpoczywać…

– Proszę zapomnieć, że jest pani lekarzem…

Odchyliła głowę do tyłu, przyciągnęła jego pośladki do siebie. Nagle zesztywniała, znieruchomiała i usiłowała się odsunąć.

– Ależ pan mnie okłamał! Przecież kielecka NOW wypowiedziała posłuszeństwo AK!

Tylko nie teraz! – pomyślał Żbik i nie przestawał.

– Nie-mo-żli-we! – jęknął, pokonując opór pani porucznik. Odnalazł ten rytm, w którym czuła się najlepiej.  – Nie-mo-żli-we!

– Tak! – westchnęła. – Tak! Tak!…

Znów skończyli jednocześnie. Osunął się na kolana i położył głowę na ciepłym udzie Igły.

– Pani porucznik – wyszeptał, gdy już uspokoił oddech – wie pani, jak jest. Góra z górą się nie zejdzie, ale my, szeregowi żołnierze Polski Podziemnej, zawsze możemy ze sobą współpracować.

– Ku chwale Ojczyzny – powiedziała i znów wciągnęła Żbika na siebie.

 – Poruczniku Żbik! – Esman, komendant egzekutywy i dywersji Częstochowa, uścisnął mu rękę i zaprosił do stołu zasłanego notatkami. – Sprawa jest pilna i delikatna, proszę siadać! Chodzi o kobietę!

Żbik zaniepokoił się. Oddawał krew regularnie, czyżby ktoś zwrócił na to uwagę?

Esman wygrzebał jakąś nie do końca zarysowaną kartkę i mówiąc, bazgrolił coś ołówkiem. Po kilku minutach położył przed Żbikiem rysunek kobiety o wydatnym biuście, talii osy, długich nogach i falistych, modnie obciętych włosach. Żbik odetchnął z ulgą. Igła miała długie włosy zawsze upięte w kok.

– Anna Kaczmarek – oskarżycielsko postukał ołówkiem w czoło narysowanej Esman – wtyczka gestapo, kurwa i konfidentka. Ma na sumieniu szesnastu naszych ludzi i wciąż sypie!

– W sensie „donosi” czy „się pieprzy”?

– Jedno i drugie! Wczoraj dostała wyrok, który musi zostać wykonany bez zwłoki. Wybierz czterech swoich ludzi i puknijcie ją! – Esman stuknął ołówkiem pomiędzy narysowane obfite piersi.

– Nie, no poruczniku – skrzywił się Żbik – nie będę się z konfidentką za przeproszeniem… – Dopiero teraz do niego dotarło, jakie puknięcie ma na myśli Esman. Skrzywił się po raz drugi. – Kobietę?

– Nie, nie kobietę. Donosicielkę! Szesnastu ludzi! O tym myśl, a nie o dupie i cyckach.

– To porucznik narysował cycki, nie ja – obraził się Żbik. – A w ogóle jak to się stało, że ona zna naszych ludzi, co?

– No źle się stało, nie ma o czym gadać. Krakowska sześć, to jej adres. – Esman już wyciągał nową kartkę i zaczynał kreślić. – O dziesiątej rano Kaczmarek zwykle idzie na śniadanie do kawiarni naprzeciwko, musicie wziąć ją przed śniadaniem. Czasami przychodzi po nią gestapowiec, jej kochanek. Czasami w mieszkaniu jest ich dwóch, bo drugi jest kochankiem jej przyjaciółki… – Esman szkicował zarysy postaci.

– To mam załatwić dwie kobiety i dwóch gestapowców?

– Nie. Masz załatwić tylko Kaczmarek. Nasza głowa w tym, by była w domu sama. Najpierw przeszukacie mieszkanie, bo mamy informacje, że nim zaczęła swój kurewski proceder przywłaszczyła sobie mienie pożydowskie… – Esman szkicuje futra, zegarki, pierścionki. – Wszystko to zabierzecie – zręcznie rysuje pękate walizki – gotówki nam trzeba. Potem odczytasz jej wyrok i… – Ołówek porucznika dokonał egzekucji.

 

Czterech chłopców z Kurzelowa. Śmigły, Jeleń, Kukułka i Tadzio. I Żbik. Wszyscy w płaszczach, bo pod nimi po granacie i po dwa pistolety. Upał jak na złość od samego rana. Podjeżdżają dorożkami na plac Zygmunta. Kukułka myli się i zamiast zatrzymać dorożkę po przeciwległej stronie placu i dopiero w bramie na Krakowskiej 6 połączyć się z kolegami, wysiada w jednym miejscu z nimi. Kwiaciarka na rogu patrzy badawczo. Uhm. Pięciu młodych mężczyzn w płaszczach, równie dobrze mogliby nie chować broni! Żbik klnie, ale jest za późno. W rękach walizki, na to mienie pożydowskie. Chłopcy się pocą. Wszystko z nimi przegadał, każdy plan A, plan B, C i niewypał. Broń przestrzelali. Są sprawdzeni. Ale jeszcze nie robili takiej akcji w mieście. I nie mieli wyroku na kobietę. Drewniane schody skrzypią przeraźliwie. Na znak Żbika wyciągają pistolety spod płaszczy. Celują w drzwi. On puka. Otwiera kobieta w jedwabnej różowej piżamie. O rany! – myśli Żbik. – Ale ładna!…

– Panowie? – szepce przerażona, patrząc na wycelowaną w swoją pierś broń.

– Zaraz wszystko wyjaśnimy. – Żbik nie czekając na zaproszenie, wchodzi. Kobieta cofa się. Jeleń zamyka za nimi drzwi. Kukułka jednym susem dopada otwartego okna, domyka je szczelnie.

– Pani Anna Kaczmarek? – pyta Żbik, nie spuszczając lufy visa z kobiety. Celuje w jedwabną piżamę, w to miejsce między dwiema okrągłymi piersiami, które Esman szkicował z takim znawstwem. Czyżby?…

– Tak… – szepce przerażona kobieta. Ma szeroko otwarte niebieskie oczy. Blond włosy zakręconymi kosmykami spadają jej na policzki.

Ale ładna – powtarza w myślach Żbik. – Ale, kurczę, ładna.

W pokoju czuć delikatną woń perfum, ich flakon ozdobiony różowym chwościkiem stoi na rogu stołu. Przez kwiecisty parawan przewieszona sukienka, na oparciu krzesła wiszą pończochy.

– Kim jesteście? Co znaczy ta broń? O co chodzi? – powtarza pobladła Kaczmarek.

Żbik zauważa ostro zarysowane pod jedwabiem sutki.

Przed chwilą ich nie było widać – myśli, choć to bez znaczenia.

– Pusto! – mówi Tadziu. – Nikogo nie ma. Ale łóżko jeszcze ciepłe i brudne kieliszki w kuchni. Dwa kieliszki!

– Gdzie są rzeczy pożydowskie? – pyta Żbik.

– Ja… to jakaś pomyłka… – mruga dziewczyna i Żbik przez chwilę myśli z ulgą, że tak, że to jednak pomyłka.

– Anna Kaczmarek, tak? – wspiera go nieoczekiwanie Kukułka.

– Tak, ale…

No nie, mamy na nią wyrok – myśli Żbik, z żalem patrząc w wystraszone, błękitne oczy dziewczyny.

– …ja nie… stróż i sąsiedzi, oni brali różne rzeczy, jak wysiedlono Żydów, ale ja nie… panowie mają złe informacje…

– Jeśli tak, to przeprosimy panią – mówi Żbik. – Chłopcy, sprawdźcie szafy!

Kaczmarek blednie. Jeleń otwiera pierwszą z brzegu i wyrzuca na podłogę lisy. Srebrne, rude, białe. Etola z norek, futra. Tadziu z kuchennych szafek przynosi pudełka.

– Sam zobacz – podnosi wieczko kryjące łupy.

– To moje… – bez przekonania szepce Kaczmarek. – To moje…

– To też? I to? I to? – chłopcy systematycznie wyrzucają z szaf coraz to nowe skarby.

Kobieta jest przerażona, nic nie mówi. Spuszcza głowę.

– Ładujcie to i zmiatajcie – mówi Żbik. Chłopcy tak, jak było umówione, pakują walizki.

– Czy możemy pożyczyć? – sapie Kukułka, wskazując na stojącą w szafie walizkę Kaczmarek. – Naszych nie starczyło.

Kobieta kiwa głową mechanicznie. Wszystko jej jedno. Są gotowi. Żbik daje im znak, by wyszli. Kukułka naciąga daszek czapki na oczy i na pożegnanie gwiżdże marsza żałobnego Chopina. Kobiecie trzepocą powieki, jakby chciała sobie przypomnieć, co to za melodia. Zostaje tylko Jeleń, on ma być egzekutorem. Zgłosił się na ochotnika, ale Żbik widzi, że chłopak najchętniej wycofałby się w tej chwili.

Gdy zamykają się za nimi drzwi, do kobiety dociera, że to nie wszystko. Cofa się w stronę okna.

– O co chodzi? – szepce. – Już nic więcej nie mam.

– Ma pani, nieczyste sumienie. I my też coś dla pani mamy. – Żbik wyciąga z kieszeni papier i czyta: – W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej za wydanie szesnastu członków Polskiej Organizacji Podziemnej, za usiłowanie zdekonspirowania innych, za zbrodniczą współpracę z wrogiem, za zdradę główną, wyrokiem sądu z dnia…

Podnosi na nią wzrok, bo powinien patrzeć jej w oczy, odczytując wyrok. Zacina się, bo jedyne, co przechodzi mu przez głowę, to „jaka ona ładna”. Wraca więc do kartki i czyta:

– …skazana na karę śmierci.

Rzuca okiem na Jelenia. Jest tak samo blady jak ona. Celuje do jedwabnej piżamy z visa, ale tylko celuje, nie strzela.

Kaczmarek wykorzystuje tę chwilę zawahania. Rzuca się w stronę okna, jakby chciała je otworzyć i wyskoczyć. Tylko nie to. Trup na ulicy. Zbiegowisko. Żbik zagradza jej drogę. Kaczmarek niczym oszalała kocica biega po mieszkaniu. Potrąca stół, flakon perfum spada na podłogę.

– Strzelaj! – krzyczy Żbik do Jelenia. – No, kurwa, strzelaj!

Kobieta zatrzymuje się nagle. Unosi ręce do twarzy, jakby chciała się zasłonić.

– Już! – krzyczy Żbik do skamieniałego Jelenia. – Już!

Chłopak zaciska powieki i pociąga za spust.

Wystrzał. I charczenie skazanej. Pada na podłogę.

– Spudłowałeś. – Żbik zgodnie z instrukcją pochyla się nad nią. – Przestrzeliłeś ręce i gardło. – Stara się mówić spokojnie, musi opanować i ją, i Jelenia. – Nie denerwuj się. Popraw.

Kaczmarek porusza się konwulsyjnie. Z szyi płynie krew, zalewając miękki dywan. Charczy.

Jeleń strzela. Kobieta nieruchomieje.

– Tak giną zdrajcy – mówi Żbik, przypominając sobie, co kazał mu po wykonaniu wyroku powiedzieć Esman. – Ich nikczemne imiona sczezną bez śladu.

Tak jak dywan wchłania krew kobiety, tak powietrze w mieszkaniu wypełnia duszna woń rozlanych perfum. Żbik dusi się nią, popycha stojącego sztywno Jelenia.

– Schowaj broń i łap walizę! Biegniemy!

Wyskakują na schody. Na klatce cisza, ale gdy zbiegają, jedne za drugimi otwierają się drzwi. Twarze starszych kobiet, mężczyzn. Wszyscy kiwają głowami. Ktoś szepce do nich:

– Jeszcze Polska…

– …należało się…

W cieniu bramy czekają Tadziu, Kukułka i Śmigły. Żbik syczy:

– Mieliście iść do swoich dorożek!… Kurwa mać!…

Chłopcy zdenerwowani, teraz im się przypomniało, że źle zrobili. Wyskakują w pięciu na ulicę. Jeleń potyka się i waliza puszcza. Na chodnik sypią się srebrne noże, widelce, jedwabne pończochy. Złote lisie futro wpada w rynsztok. Przechodnie stają w blasku skąpanej słońcem ulicy. Patrzą w osłupieniu. Żbik i Śmigły pomagają Jeleniowi załadować walizę. Zgarniają z chodnika wszystko. Złote łańcuszki i śmieci. Zamek nie chce trzymać.

– Pończochą zwiąż!

Zza węgła wychodzi granatowy policjant. Zastaje ich nad zamykaniem walizy. Żbikowi pot zalewa oczy.

– Panowie, co tu się… – pyta przerażony.

Żbik odsłaniając visa ukrytego pod płaszczem, syczy:

– Zmiataj pan stąd, ale już!

Policjant nie protestuje. Znika w bramie. Przechodnie też udają, że nic się nie stało. Waliza opanowana. Pięciu ludzi idzie środkiem placu do czekających dorożek. Ruszają. Jadą koło posterunku gestapo przy Kilińskiego. Może kochanek Anny Kaczmarek jest właśnie w pracy? Jeleń siedzi w dorożce ze Żbikiem. Szepce:

– Ależ ona była ładna…

– Ładna! Ładna! – dwa dni później rzuca się Esman. – To nie ma nic do rzeczy! Spartaczyliście robotę i tyle! Kaczmarek przeżyła, leży w szpitalu pilnowana przez gestapo i sypie dalej! – Esman staje i porusza nosem, jak królik. Tak, Żbik też wciąż czuje te rozlane perfumy.

– Niemożliwe! Pierwszy strzał owszem, nie był dokładny – tłumaczy się. – Ale drugi tak. Sprawdzałem, poruczniku. Może gestapo nas podpuszcza? Liczą, że pójdziemy do szpitala dokończyć egzekucję, i nas przyskrzynią?

– Stary jest wściekły, przekazał mi, że rzekomo zabita Kaczmarek sypie nazwiskami!

– W którym szpitalu?

– Świętej Barbary.

– Dowiem się. Mam tam kogoś zaufanego. Nie! – przerwał Esmanowi, który sięgał po kartkę. – Wiem, jak trafić, wszystko wiem!

 

Czekał na doktor Igłę po skończonym dyżurze. Nie był na tyle głupi, by pchać się na oddział.

– O, jaka niespodzianka – zaróżowiły jej się policzki na widok Żbika. – Idziemy do mnie czy do ciebie?

– Muszę cię o coś prosić – szepnął zdenerwowany.

– Proś, lubię, jak prosisz. – Pani doktor był gotowa do flirtu.

– Chodzi o pewną kobietę… właściwie prostytutkę…

Igła przyjrzała mu się z zainteresowaniem.

– Hmm… wszystko zależy od szczegółów, nie jestem pruderyjna… – Przysuwa nos do jego ramienia, wdycha zapach i unosi brwi, pytająco.

– Nie w tym rzecz, moja droga. Słuchaj, czy dwa dni temu nie przywieźli do was na oddział postrzelonej kobiety? W szyję i w dłonie. I w piersi, ale tego ostatniego nie jestem już pewien…

– A! Rozumiem. – Igła poprawiła zsuwającą się z ramienia torebkę. – Miałam o tobie lepsze mniemanie. Ta osoba wyglądała jak ofiara spartaczonej egzekucji.

– Wyglądała? – Żbik chwycił się tego słowa. – Żyje czy nie?

– Nie. Zmarła dzisiaj rano.

– A wcześniej? Czy było przy niej gestapo? Czy coś mówiła?

Igła spojrzała na Żbika kpiąco.

– Ona miała przestrzeloną krtań. Jedyne, co zdołała wycharczeć, to że było ich pięciu i że akcją dowodził Żyd. Więc chyba nie miała na myśli ciebie, Żbiku. – Nieoczekiwanie dotknęła paska jego spodni. – Czy coś zmieniło się od naszego ostatniego pobierania krwi? Obrzezałeś się?

– Nie! – krzyknął uradowany Żbik. – Nie!