korona śniegu i krwi

Mściwoj, czyli czarny, wypasiony gryf, nawet jeżeli historycy nie mają pewności, czy już się nim pieczętował. Niektórzy nazywają go pierwszym politykiem realistą, czyli takim, który potrafił tak sprzedać, żeby kupić i tak dawać słowo, by odmówić. Coś w tym jest, ale dla tej historii stał się mężem stanu.

Mściwój, książę Pomorza, miał kilka wad, z których istnienia zdawał sobie sprawę. Był wałtowny, szybko zmieniał zdanie, lubił jeść i pić ponad miarę, i do tego uwielbiał kobiety. A wszystko to często nachodziło go jednocześnie. Niestety! Od dzieciaka wciąż musiał walczyć o swoje.
Był najstarszym synem, fakt, ale ojciec nie wiedzieć czemu wolał Warcisława, jego młodszego brata, i nie bardzo się z tym krył. Gdy przyszło do godzenia się z Krzyżakami, też jego, Mściwoja, wysunął jako zakładnika, choć krzyżowi bracia wcale nie mówili, że to ma być pierworodny. Pięć lat spędził w komturii zakonnej, w Styrii, daleko od rodziny. A nie był już wtedy dzieckiem, był mężczyzną! Całe pięć lat bił się z myślami, że ojciec go zdradzi, wyda dziedzictwo Warcisławowi, a on zgnije między krzyżakami. Nie stało się tak, ale przecież i tak po śmierci ojca musiał walczyć z bratem o każdą piędź ziemi. A Barnim, szczeciński lis, skorzystał na tym i wygryzł go z ziemi sławieńskiej. Do tego ciągłe podjazdy z Krzyżakami i dwóch stryjów, nawiedzonych krzyżowców na karku! Pełne ręce roboty… Niektórzy nie mogą mu wybaczyć, że podobnie jak ojciec wspierał pogańskich Prusów. A co miał robić? Prusowie skutecznie wiązali siły Krzyżaków, zajmowali ich tak dzielnie, że krzyżowi bracia nie mieli tyle sił, by walczyć z Mściwojem. Jego nie było stać na otwartą
wojnę z nimi, nie po tym, na co się napatrzył w Styrii. Wiedział, co go czeka, jeśli przegra. Więc, aby nie przegrać, przemycał Prusom broń, żeby mieli czym walczyć z jego wrogami.
Całe życie z szaleńcami! I jak tu nie pić? Nie brać dziewek do łoża? Nie podjadać do syta, skoro każda noc może być ostatnią? Fakt, dzisiaj sprawy wyglądają znacznie lepiej. Młodszy brat zmarł; z dalekiej wyspy Rodos przyszła druga dobra wiadomość o śmierci stryja Racibora, Brandenburczycy dzięki pomocy księcia Starszej Polski przegnani i opanowani. Nie jest źle. Ale do dobrego brakuje dużo. Syna nie ma. Ma za to głupiego zięcia, Przybysława, pod bokiem, już z nim są same kłopoty, doprawdy pochopnie go wybrał. Drugą
córkę wydał do Holsztynu, pożytek z tego jak z zeszłorocznego śniegu. I co? I koniec. Więcej dzieci nie ma, pięćdziesiątka na karku, z okładem, a Judyta, jego żona, właśnie wzięła i zmarła.
A Barnim? Proszę bardzo: Bogusław chłop na schwał, dziedzic jak się patrzy i aż się rwie do objęcia rządów. Do tego siedem córek, które ulokował jak kwoki na jajach po całej zachodniej rubieży. I na dodatek, askańska Mechtylda właśnie urodziła mu małego, kurwa, Barnimka. Tak! Tak go nazwali: Barnim II. I do tego Brandenburka wszem i wobec ogłasza, że będą kolejni synowie, a wiadomo, jak Niemka coś powie, to tak będzie, choćby miała sama Barnimowi pomoc tego dzieciaka począć. Przykład? Poroniła niedawno i tego samego dnia oświadczyła, że to nic nie znaczy i będzie miała syna. I co? I urodziła Barnimowi Barnimka! A książę Zachodniego Pomorza jest po sześćdziesiątce i to grubo! I synów, i córki płodzi!
Żal Judytki, dobra była z niej kobieta, ale płodna o tyle, o ile. Średnio. Słabo nawet. Dwie córki na dwadzieścia pięć lat pożycia to wynik mizerny. A przecież z dziewek, wieśniaczek i mieszczek ma synów! No ma! Tyle że to w sensie dynastycznym pomiot. Wylęgańcy, bękarty. Ale dowód przynajmniej, że nie jest bezpłodny. Co mu po takim dowodzie? Na czyją pierś przejdzie czarny gryf po jego śmierci?
— Książę panie! Magister zabronił ci pić samemu…
Jego giermek, Woran stanął przy nim, cicho jak duch. Mściwoj spojrzał na chłopaka spode łba.
— To napij się ze mną… Ty sierota, ja sierota, siadaj i pij, książę pan ci każe.
Woran uśmiechnął się ładnie jak dziewczyna i przeprosił:
— Książę pan wie, że jego giermek nie pije. I książę pan już raz mu tę słabość wybaczył.
— To idź do diabła i głowy mi nie zawracaj! I Żelibora mi tu przyślij, i Janisa, i Sobiesława! I grajka! I… kogo tam znajdziesz!…
Woran zapobiegawczo nie znalazł nikogo więcej, bo tyle się już na swej krótkiej służbie nauczył, że im mniej do picia z księciem, tym lepiej. Zwłaszcza gdy Mściwoj upija się na smutno. Żelibor pierwszy uniósł kielich:
— Wieczny odpoczynek księżnej Judycie!
— Racz jej dać Panie!
— Racz jej dać Panie!
Otarli usta.
Janis:
— Wieczny odpoczynek dla Racibora krzyżowca!
— Racz mu dać Panie!
— Racz mu dać Panie!
Sobiesław:
— Za dobry testament stryja!
— Racz nam dać Panie!
— Racz nam dać Panie!
Żelibor:
— Za wyspę Rodos, która go pochłonęła, gdziekolwiek to jest, i dobrze, że daleko!
Janis:
— Za księcia Mściwoja!
Żelibor:
— Woran! Szybciej z drugim dzbanem! Książę pan w żałobie o suchym siedzi!
Grajek przejechał smyczkiem po strunach i zapytał nieśmiało:
— Czy mam grać, książę?
— Graj, tylko tak, żeby nam muzyka nie przeszkadzała!
Król Artur pogrążony w smutku siedzi wśród swych rycerzy
Nad krajem zapanował mrok głębszy niż lochy wieży
— Jezu, to o mnie! — jęknął Mściwoj. — Co tak cicho śpiewasz? Dawaj głośniej!
Zbrodniczy to Balina gest uczynił życie strasznym
I nie wie nikt, czy klątwa ta zostanie tu na zawsze
Czarodziej Merlin, magów pan zjawia się wnet przed królem
— Arturze mój, nie frasuj się, jest ktoś, kto cię ratuje!
— No to się napijmy! Skoro mnie ktoś z tego smutku wykaraska…
Lecz najpierw miecz, Balina miecz, musi wypełnić klątwę
Do końca niech wypali się przekleństwo w nim zamknięte
— Prawda, jeszcze się nie wypaliła żałoba, ciągle mnie jakoś tak trzepie…
— Kto taki, mędrcu mój? Uczony mój Merlinie?
Gdzie szukać go, gdzie znaleźć go, nim klątwa miecza minie?
— Rycerz bez skazy, rycerz czysty jeszcze się nie narodził
A klątwa miecza jeszcze trwa, jeszcze po ziemi chodzi.
— Dobra — Mściwoj przerwał grajkowi — skończ już z tymi klątwami, Merlinami i mieczami. To o mnie było lepsze, zaśpiewaj o mnie, a potem już możesz tylko nucić.
Grajek skinął głową i spełnił życzenie księcia:
Król Artur pogrążony w smutku siedzi wśród swych rycerzy
Nad krajem zapanował mrok głębszy niż lochy wieży
La la la la…
— Panowie moi! Rycerze! Kanclerze! Druhy! — zaczął Mściwoj. — Co ja mam robić? Radźcie!
Żelibor wiedział, że tylko nie to. Tylko nie rady dla księcia. Ani na trzeźwo, ani po pijaku radzenie mu się nie sprawdza. Trzeba go tylko pocieszyć troszkę.
— Napijmy się, książę, za wieczny odpoczynek dla księżnej Judyty…
Mściwoj nie tego oczekiwał. Uderzył dzbanem w stół, na szczęście tym pustym:
— Już raz się napiliśmy! Nie pamiętasz, że moja żona była świętej pamięci za życia i nienawidziła pijaków?! Nie będę więcej za nią pił!
— O to mi właśnie chodziło, książę — uzupełnił Żelibor — że napijmy się, bo już nikt więcej głowy ci nie będzie suszył…
— A, za to możemy! Ale kiepska to pociecha! Syna nie mam!… — ryknął do drugiego pustego dzbana.
— Ale możesz mieć, panie… — zaczął nieśmiało Janis. — Tylko żonę sobie upatrz.
— No właśnie. Kiedy nic a nic nie widzę. Politycznie najlepiej by było wyjść za Krzyżaków…
Woran potknął się, idąc z dwoma tym razem dzbanami. Sobiesław i Janis ryknęli śmiechem, a Żelibor uspokoił giermka:
— Książę pan żartuje… — i wrócił do rozmowy z Mściwojem. — A jakąś córkę Barnima? To mogłoby was zbratać…
Mściwoj pokręcił smutno głową.
— Myślałem o tym. Ale wolne ma tylko kilkuletnie dzieci i to z askańskiej żony. Ja muszę mieć kobietę od razu do małżeństwa gotową. Poza tym za bardzo go nienawidzę. Nie dałbym rady.
Janis nie miał mocnej głowy, w każdym razie nie na tyle, by być przydatnym księciu w dłuższym smutku. Odbiło mu się i wyrecytował śpiewnie:
— U wdowy chleb gotowy!…
Żelibor zamknął oczy, bo był pewien, że książę zdzieli Janisa.
Mylił się.
— Wdowa? Może to jest myśl, przyjacielu. Młoda, a sprawdzona, najlepiej, żeby już miała jakieś dzieci na potwierdzenie swej przydatności… kto wie, Janisie, kto wie, może to jest trop dobry… Napijmy się!
Janis spełnił wolę księcia, ale w jego przypadku to była już ostatnia wola. Nim otarł usta, leżał na ławie. Wszedł Woran i chrząknął. Tylko Żelibor zwrócił na to uwagę i dał chłopcu znak, by mówił, co ma powiedzieć.
— Jaśnie książę! Kasztelan słupski Święca prosi o przyjęcie.
— Głośniej, chłopcze! — zachęcił go Żelibor, bo Mściwoj nie usłyszał.
— Książę! Kasztelan słupski prosi o przyjęcie!!!
— Czego się drzesz! — skarcił go Mściwoj. — Głuchy nie jestem! Wołaj Święcę.
Wysoki przystojny mężczyzna skłonił się przed księciem. Biały rybogryf na jego piersi pozdrowił czarnego gryfa. Mściwoj serdecznie zaprosił go do stołu:
— Siadaj z nami, kasztelanie! Siadaj! Nie znasz jakiejś miłej wdowy?
Święca potoczył wzrokiem po stole i kompanach księcia.
— Miłej nie znam. Ale wpływową, owszem.
— Młoda?
— Nie.
— Miła dla oka?
— Hmm… ma ładne… suknie…
— Dzieci ma?
— Synów. Trzech i jedną córkę.
— Ciekawi mnie. Znam ją?
— Córkę? Nie. Ale wdowę znasz, panie.
— Woran! Polej nam ładnie! Zaraz kasztelan rozwiąże zagadkę!
Święca nagle poczuł się niepewnie:
— Książę, ja ci nie doradzam, pytałeś tylko, tom odpowiedział, nie traktuj tego jak podpowiedzi, broń Boże…
Żelibor i Sobiesław śmiali się cicho, w rękawy, szczęśliwi, że Święca ich wybawił z kłopotu. Janis, który wpadł na wdowi pomysł, spał na ławie, pochrapując z cicha. Mściwoj stuknął się z kasztelanem i przypuścił szturm:
— Imię i herb!
Święca zrobił kielichem znak krzyża i wypalił:
— Eufrozyna, półorlica półlwica.
Mściwoj zatrzymał kielich w powietrzu. Żelibor odsunął się. Książę ryknął:
— To jest stara baba!…
— Pytałeś o wdowę. Wojen ostatnio nie było, nikt młodej żony nie uwdowił, co ja poradzę, książę! Posłałeś mnie do księcia Starszej Polski? Posłałeś. Byłem z nim w Inowrocławiu, jak mediował pokój między Eufrozyną i Krzyżakami. No to, jak książę spytał o wdowę, to
ona mi przyszła świeżo z pamięci… Uraziłem cię — uniósł kielich — to wybacz — stuknął się z księciem.
Wypili. Wbrew przewidywaniom Żelibora Mściwoj nie wybuchł tak, jak potrafił. Zmienił szybko temat, ot co. Znudziło mu się rozprawianie o kobietach.
— Z czym przyjechałeś, Święco?
Kasztelan pokręcił głową, a rybogryf ogonem.
— Książę, prawie dziesięć lat mija od śmierci twego ojca, księcia Świętopełka…
— Wieczny odpoczynek!
— Wieczny odpoczynek!
— Amen. Pamiętasz, książę, pierścień ojca? Krzyż z kotwicą?
Mściwoj zmarkotniał.
— Pamiętam.
— Byłem podstolim w Sławnie, gdy Świętopełk umierał. Powiedział mi wtedy, że były dwa pierścienie… że jeden wyrzucił…
Mściwoj przerwał mu gwałtownie:
— Wiem! Mi też kazał szukać tego pierwszego! Ale to były przedśmiertne zwidy starca, który chciał wszystkie grzechy odkupić na jednej spowiedzi!
Czarny gryf na piersi księcia krzyknął krotko, jak lew. Rybogryf na piersi Święcy odpowiedział mu niskim, gardłowym głosem. Woran z niedowierzaniem spojrzał na oba herby. Miały się ku sobie?
— Nie mnie sądzić, książę. Ja wiem tylko, żeśmy do trumny kładli go z pierścieniem.
— Tak było — przytaknęli Sobiesław i Żelibor.
— Tak — potwierdził Mściwoj.
Święca rozłożył ręce, a jego rybogryf zafalował wielkim, rybim ogonem z gracją kota.
— Książę… na zamku w Słupsku od jakiegoś czasu znajdujemy pierścień Świętopełka odciśnięty na murze… Wiem, wiem, że to niedorzeczne, ale nie ja jeden to widzę. Ludzie gadają… nie, nie na krwawo, na czarno. Pojawia się znak i znika. Kotwica z krzyżem i podpis
twego ojca…
— Psiakrew! — Mściwoj wstał od stołu, potrącając dzban.
Woran złapał go zręcznie.
— Może jest jakieś wytłumaczenie? — Żelibor nie znosił takich historii. — Złotnik, który robił pierścień dla twego ojca, mógł zostawić formę…
— Złotnika nie było przy śmierci Świętopełka! — fuknął Mściwoj — a ja byłem i Warcisław był! Nam obu powierzył swą ostatnią wolę, ale żaden z nas jej nie wypełnił! Warcisław nie żyje, a stary zza grobu daje mi piekielne znaki, że jego dusza płonie! Kurwa mać! Dlaczego ja? Dlaczego to na mnie spadło?!
Jego druhowie spojrzeli na pierś Mściwoja. Czarny gryf zasyczał, wyciągając długi język.
Książę wzruszył ramionami. Żelibor wolałby, żeby krzyczał. W gniewie był przynajmniej dość przewidywalny. Janis obudził się chwilę wcześniej. Nieprzytomnym wzrokiem
wpatrywał się w Mściwoja. Podstawił Woranowi kielich i spytał szeptem:
— Co mnie ominęło?
— Wdowa Eufrozyna i ostatnia wola Świętopełka.
— Eufrozyna? Matka Karła?!
Woran cicho potaknął.
— No dobra. Jeden jej się nie udał, dwóch następnych urodziła dorodnych. Ale to stara baba… A ta ostatnia wola? O co chodzi, chłopcze?
Giermek rozłożył ręce i pokręcił głową. Żelibor i Sobiesław wymienili z Janisem bezradne spojrzenia; oni także nie wiedzieli, o co chodzi. Mściwoj to zobaczył. Syknął na Święcę:
— Powiedz im, kasztelanie! To przecież dotyczy nas wszystkich! Wasi ojcowie byli przy moim, gdy popełnił to świętokradztwo!… Wszyscy mamy sumienia skalane ich zbrodnią…
Święca nie musiał nic mówić. Już zrozumieli. Wśród wielu czynów niechwalebnych, jakie były udziałem ich ojców, tylko jeden można nazwać świętokradczym: mord seniora. Krwawą łaźnię w Gąsawie. Świętopełk godność namiestnika Pomorza dostał z rąk księcia seniora
Polski, Leszka Białego. A siedem lat później w Gąsawie zamordował go. I nie tłumaczy starego namiestnika, że polował wtedy na innego Piasta. Zabił. Był winny. Czego pragnie jego dusza?
— Zadośćuczynienia — ponuro powiedział Mściwoj — odkupienia winy. Ale, na Boga, jak można odkupić tamtą śmierć? Rękę przyłożoną do Wielkiego Rozbicia?