WINCENTY NAŁĘCZ zwykle z Szamotuł wjeżdżał do Poznania bramą wroniecką. Ale dzisiaj nadłożył drogi, by wjechać przez Śródkę, Ostrów Tumski i Chwaliszewo bramą główną. Tak jak kiedyś wkraczali do miasta władcy. Wyprostowany, dumny, z wysoko uniesioną głową. Lewą dłoń oparł na łęku siodła, prawą raz po raz pozdrawiał witających go w drodze ze Śródki na zamek mieszczan. Przybyli tłumnie, wiwatowali dość nieśmiało. Przed katedrą czekał na niego biskup poznański Jan Doliwa w asyście kanoników. Dzwony biły, gdy nowy wojewoda Starszej Polski wkraczał w progi świątyni. Tu i ówdzie na ścianach pozostały ślady pożogi, czarne jęzory dymu, wyłupane w murze szramy po oblężeniach. Wszedł do środka, pobrzękując ostrogami, zgiął kolano przed ołtarzem, przyjmując błogosławieństwo biskupie, które zamiast go uskrzydlić, nieoczekiwanie usiadło na plecach jak ciężar. „Strzeż powierzonej twej pieczy kolebki Królestwa”. W innych czasach brzmiałoby jak zaszczyt, dzisiaj mogło stać się wyzwaniem ponad siły Nałęcza. Idąca przy jego boku żona Zbysława Zarembówna musiała czytać mu w myślach, skoro szepnęła:
— Zostałeś wojewodą w tych czasach. Innych nie będzie.
Skinął jej głową. Racja. A potem skierował kroki do kaplicy grobowej Przemysła.
— Pokłońmy się królowi — powiedział głośno, a ona nie zwolniła kroku, choć oboje widzieli złe spojrzenia cisnących się w katedrze ludzi.
— Zarembówna — ktoś syknął cicho. — Jak jej nie wstyd…
Zbysława uniosła wysoko podbródek, zobaczył jego ostry kształt osłonięty sztywną ramą podwiki i podsunął żonie ramię. Wsparła się na nim, gestem mimowolnie władczym. Zamiast uciszyć ciżbę, rozjuszyła ją tym.
— Jej ojciec…
— …jej brat…
I ciszej, ale wciąż zbyt głośno, by nie usłyszeć:
— …mordercy…
— …królobójca…
Wincenty żachnął się, chciał ją puścić, odwrócić się i ruszyć w tłum. Przytrzymała go ledwie widocznym gestem.
— Nie obetniesz im języków — szepnęła.
— Bóg widzi i słyszy — zareagował idący przodem biskup Jan Doliwa i zagrzmiał: — Jemu zostawcie sąd i wyrok!
Wincz poczuł, jak jego żona zadrżała, i wiedział, że stosunki z biskupem poznańskim nie ułożą się gładko. Gdy klęknęli przed figurami Przemysła i Rikissy, tłum zamilkł.
— …spokój wieczny, amen — zakończył modlitwę za zmarłych Doliwa.
Wychodzili z katedry w głuchej i ponurej ciszy, która skończyła się, kiedy tylko ponownie wsiedli na koń i ruszyli w stronę miasta.
— Wojewoda Nałęcz! — uroczyście pokrzykiwali poznaniacy.
— Niech żyje!
— W zdrowiu i dobrobycie!
Miasto, ożywione niedawną Wielkanocą, wrzało niczym ul. Giermkowie Nałęcza zsiedli z koni, by prowadzić wierzchowce jego i Zbysławy między ruchliwą ludzką ciżbą. O świętach przypominały kosze barwionych jaj, lśniąc w wiosennym słońcu z rozłożonych po obu stronach drogi straganów, przy nich uwalane ziemią długie korzenie chrzanu. Osełki masła, garnce śmietany głośno zachwalanej przez handlarki:
— Słodka białaaa! Kwaśna żółtaaa!
Michy świeżego twarogu, kosze zeszłorocznej cebuli i podwiędłych jabłek, beczki kiszonej kapusty. W jatkach mięsnych rozchodził się dźwięk tasaków i pokrzykiwania chłopców, którym rzeźnicy płacili za odpędzanie psów.
— Wątroba wołowa na krew zdrowa! — Albo: — Ozory cielęce kup swojej panience!
Raz i drugi ktoś podał Zbysławie bukiecik fołków.
— Niech Bóg prowadzi!
— Wincenty Nałęcz!
Pozdrawiał ich, zaskoczony, wysoko unosząc ramię.
— Kościół i miasto — powiedziała Zbysława, nie odwracając głowy.
— Pierwszy raz widzę, jak są osobne — odpowiedział żonie i uśmiechnął się do młodej poznanianki, która pomachała mu wiechciem zielonych brzozowych witek.
— A ja nie — krótko odrzekła Zbysława i skinęła głową matronie, która pokłoniła się jej z daleka. — Tak już było za mego stryja, biskupa Andrzeja Zaremby.
Chciał coś powiedzieć, ale mijali piwiarnię „Pod Dzwonkiem”, której szyld, ozdobiony zwyczajowym wiechciem słomy, przewiązany był na czarno, na znak żałoby po zmarłym wojewodzie Przybysławie. Piwiarnia była własnością jego rodziny i gdy przejeżdżali, wyszedł z niej Maciek, starszy brat Borka, pierworodny zmarłego. Ubrany w zwykłą lnianą koszulę i kamizelę z baraniego kożuszka wyglądał jak pomocnik piwowara, a nie wojewodzic.
— Witamy nowego wojewodę poznańskiego! — krzyknął i szeroko rozłożył ramiona.
Wincenty dał znać giermkowi, by podprowadził konia pod piwiarnię. Zeskoczył z siodła i wziął Maćka w objęcia.
— Żal waszego starego — powiedział, klepiąc go w plecy.
— Co zrobić, młody nie był — wzruszył ramionami Maciek i wskazał na wejście do gospody. — Piwko?
— Jadę na zamek — odpowiedział Wincenty. — Myślałem, że tam się spotkamy.
Maciek obrócił się, potarł dłonią czoło.
— Borka wysłałem — powiedział wymijająco. — On w imieniu Napiwonów będzie witał nowego wojewodę.
Wincz złapał go za ramię.
— Masz żal? — zapytał, pochylając się do ucha Maćka.
— Żałobę — odpowiedział tamten i odsunął się buńczucznie. — Jak mi przejdzie, wpadnę, drogę znam. Chyba że wojewoda wezwie, rozkaże — dorzucił wyzywająco.
Nałęcz skinął mu głową i wsiadł na konia.
Pewnie liczył na urząd po ojcu — pomyślał kwaśno. — Nic nie poradzę, król miał inne plany.
— Sądziłeś, że wszyscy się ucieszą? — spytała Zbysława z wyższością, gdy ruszyli dalej.
— Liczyłem przynajmniej na ciebie. Rozkazałaś mi to, nie pamiętasz? „Masz z wojny wrócić wojewodą”.
Nie odpowiedziała. Jechała wyprostowana, skupiona, jakby tam, na zamkowym wzgórzu, czekał na nią cel, zadanie do wykonania, coś tak specjalnego, że zrobić to może tylko ona, nikt inny. Jednocześnie na jej twarzy nie było najmniejszego śladu radości; do Wincza dotarło, że nie rozumie tej kobiety. Mógł podziwiać jej nienagannie wyprostowaną sylwetkę, wąskie plecy, smukłe ramiona wystające spod zdobnego płaszcza. Dłonie w rękawiczkach z barwionej na czerwono jagnięcej skóry, ich wygięcie na linii nadgarstka.
— Możesz na mnie liczyć — powiedziała po chwili nie głośno i nie cicho. — Wbrew temu, co mówią o Zarembach, ja cię nie zawiodę. Tak, chciałam być wojewodziną.
Stała się nią inaczej, niż przypuszczał. Objęli Poznań. Krzywosąd z rodu Toporów, starosta Starszej Polski, oczekujący, by zwać go łacińskim tytułem Capitaneus Regni Polonie, nie pojawił się na powitaniu, co oboje przyjęli z ulgą, bo z pochodzenia był Małopolaninem.  Strzegł piersi króla w bitwie pod Brześciem, wcześniej wżenił się w tutejszych Łodziów, w nagrodę dostał starostwo, a w Poznaniu nikt go nie polubił. Ciągle wtrącał: „Serce Królestwa bije w Krakowie”, więc trudno się dziwić. Kasztelan, stary Piotr Szymonowic Doliwa, właściciel położonego nad Wartą Dębna, nie przebywał na zamku Przemysła na stałe, a jeśli już był na miejscu, zajmował nieduże mieszkanie. Im, z woli króla, przypadło całe piętro należące niegdyś do żon Przemysła. Sądził, że Zbysława, tak biegła w życiu dworskim, tak do niego nawykła, zacznie od urządzania uczt i przyjęć. Mylił się. Owszem wyprawiła powitalną wieczerzę dla wszystkich urzędników, podjęła gości z wyczuciem i smakiem, tak iż wychodząc z zamku, każdy z nich czuł się przez wojewodę Nałęcza docenionym. Ale gdy zaproponował, by zaprosiła wybrane przez siebie damy i zorganizowała kobiecy dwór, odmówiła krótko:
— To przywilej królowych.
Potem pomogła mu obłaskawić tych, którzy woleli poprzedniego wojewodę, z wprawą wyłuskała takich, co spadli zbyt nisko w hierarchii poznańskiego dworu, choć ich doświadczenie zasługiwało na więcej. Po krótkiej obserwacji dyskretnie wskazała, kto od lat jedynie bierze wynagrodzenie, a opuścił się w obowiązkach wobec miasta i korony. Wincz był jej wdzięczny, choć stroszył się, że sam musi podjąć decyzje. Nie chciał, by pomyślała, że słucha jej bezmyślnie; przyjrzał się każdej sprawie z osobna i dopiero wówczas wydał rozstrzygnięcia. Najczęściej zgodne z sugestią żony. Miał tyle pracy, że widywali się jedynie wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Zawsze zadawał pytanie, jak spędziła dzień, ona odpowiadała, że owocnie, i nie wdając się w szczegóły, przechodzili do rozmowy o nim. Pochłaniało go zadanie, które wyznaczył mu król. Wyglądało niemożliwie — pokój z Brandenburgią. Z marchią, którą najechali dwa lata wcześniej, wspólnie z Litwinami. Frankfurt nad Odrą wciąż opłakiwał brańców, których porwał wojewoda Dawid. Wyczekał, aż przybędzie do Poznania kasztelan Doliwa; zostawił Poznań w rękach starego, ucałował czoło żony i wyruszył.
— Zostałeś basztą w brandenburskim murze! — przywitał go Borek, gdy zajechał do ich rodowego Grodziszcza. — Capitaneus cię podjął? Nie? To i dobrze. Oszczędził wam widoku swoich wyłupiastych oczu.
— Daj spokój. On u nas musi się czuć jak ryba wyrzucona na brzeg.
— Dobrześ to ujął. Nic, tylko się rzuca. Dałbyś synowi na imię Krzywosąd?
— Na miejscu starego Topora nazwałabym go „Krzywonos”, ale może jako dzieciak był urodny. Uszanowanie dla pani wojewodziny. — Wincenty pokłonił się Kachnie, wdowie po Przybysławie. — I wyrazy współczucia.
— Powinszowania dla nowego wojewody — odpowiedziała i zaraz szeroko otworzyła ramiona. — Chodź tu, synu, niech cię uściskam!
Jest w wieku mojej żony — przebiegło mu przez głowę, gdy ta dostała się pomiędzy obfite piersi wojewodziny. Nie mógł złapać tchu przez chwilę, ale wyczuł woń malin i miodu bijącą od niej. I ciepło, niczym z pieca chlebowego, który nigdy nie gaśnie. Zachłysnął się, puściła go wreszcie. Jej sarnie oczy wypełniły się łzami. Skromna szara suknia i wdowi welon tak bardzo do niej nie pasowały, tak kłóciły się z wybujałym temperamentem pani Kachny, że przez chwilę wyobraził ją sobie bez czerni i szarości. To był zły pomysł. Wizja nagich piersi wojewodziny rozebranych z wdowich szat przebiegła mu przed oczami i sprawiła, że nie umiał nic powiedzieć.
— Przybysław spoczywa w pokoju, synowie moi obejmują schedę po ojcu — mówiła ona i dzięki temu mógł zrobić krok w tył. — Czy Maciek już był u ciebie? Nie? A to prostak, za ucho wytargam, słyszałam, co zrobił, gdyś obejmował urząd. Wybacz mu, dobry z niego chłopiec, tylko za dużo przesiaduje w piwiarni, zdziczał, szyszka chmielu przyjacielu, znasz tę piosenkę, nie znasz? Ja się cieszę i król lepiej wybrać nie mógł. Moi chłopcy nie dorośli do takich urzędów, ale ty, Wincenty? Tyś jest mężczyzna na schwał. — Dłoń wojewodziny niebezpiecznie powędrowała w stronę jego ramienia. — Mój Przybysław był dobry, ale na czasy pokoju, on tę sprawę z Brandenburgią odchorował, to go wpędziło do grobu. W pewnym wieku mężczyzna traci animusz, zew bojowy, to jak z końmi, prawda? Są wierzchowce, są rumaki i są zwykłe…
— Mamo! Pali się! — uratował go Borek.
— Gdzie? — natychmiast przerwała potok słów Kachna.
— W kuchni! Gospodyni sobie nie radzi z ogniem!
Wojewodzina odwróciła się, błysnęła pięknymi oczami i wybiegła bez zbędnego słowa.
— Ja też się omal nie spaliłem — odetchnął Wincenty — ze wstydu…
Borek zaśmiał się jak psotny chłopak.
— Ma gadane mamunia! No, lepszej zachęty do wojewodowania nie mogłeś dostać, co?
Dobrze, że nie zechciała mnie sprawdzać — pomyślał Wincz i od razu oblał się rumieńcem, bo jego wyobraźnia pokazała mu, jakiej próbie poddaje go wojewodzina, a wiadomo, że słynęła z szybkiej jazdy.
— Zbieraj poczet zbrojny — powiedział Nałęcz. — Potrzebuję cię.
Chciał to jakoś wyważyć. Wojewoda Starszej Polski, ale nie w otoczeniu własnego wojska, by gdy przekroczą granicę, nikomu nie przypominać niedawnej wojny. Owszem, mógł zaprosić zięcia do Poznania, ale przewrażliwiony Betkin von Osten potraktowałby to jak wywyższanie się teścia; Gosieńka pisała, że mąż wciąż pamięta, jak dał mu popalić na weselu.
Z Grodziszcza do Drezdenka jechali trzy dni. Normalnie byłoby dwa, ale wojewodzina wcisnęła im wóz wyładowany po brzegi prowiantem. „To dla dzieciątka” — oznajmiła i nie dała sobie wytłumaczyć, że Małgoś urodziła jedno dziecko, nie drużynę zbrojnych.
Wincenty Nałęcz wjeżdżając do Drezdenka, czuł na sobie nieżyczliwe spojrzenia miejscowych. Nie umknęło jego uwadze składowisko wielkich polnych kamieni pod drewnianym częstokołem grodu, robotnicy kopiący rów, furmanki z piaskiem.
— Będą budować mur od wschodu — powiedział półgębkiem Borek.
— I dobrze. Wstyd, by moja córka mieszkała w drewnianym kurniku — odburknął Wincz.
— Wygadaj się teraz, wypluj, wyżółć — poradził mu przyjaciel. — A jak zobaczysz zięcia i córę, zacznij od uśmiechu, inaczej całą naszą
misję szlag traf.
Przekroczyli most zwodzony.
— Wojewoda Starszej Polski Wincenty Nałęcz i rycerz Borek z Grodziszcza! — zakrzyknął chorąży Wincza, choć pilnujący bramy poznali ich bez trudu.
— Mutter Gottes! — krzyknęła jakaś babina i upuściła kosz. Pożółkłe główki zeszłorocznej kapusty potoczyły się po dziedzińcu wprost pod kopyta konia Wincentego. Wstrzymał go gwałtownie.
— Tylko nie mów, że to zamach! — przestrzegł go Borek.
— Nic nie powiedziałem — wściekle syknął Wincz i wycofał konia, by służba grodowa mogła pozbierać kapustę. Jego koń uniósł ogon i pacyny łajna spadły między kapuściane główki.
— Przestań, błagam — poprosił go Borek.
— To nie ja — zaśmiał się półgębkiem Wincz.
— Tatuś! — Małgosia wybiegła w samej sukience, bez płaszcza, z gołą głową i rozpuszczonymi włosami. Przy niej dwa wielkie łaciate psy, za nią wysoki, tyczkowaty Betkin z jej płaszczem.
— Przeziębisz się, stój, Margoś!
I piastunka z dzieckiem w ramionach.
Wincenty Nałęcz zeskoczył z siodła, córka wpadła mu w objęcia, uniósł ją, okręcił, aż jej kasztanowe włosy połaskotały go w twarz.
— Wciąż jeszcze nie odrosły — powiedział, dotykając miękkich splotów.
— Bo je podcinam, jak Betkin nie widzi — szepnęła mu do ucha.
— Po co?
— Niech myśli, że nasz ślub był wczoraj — zachichotała. — Nie, no coś ty, tatku, żartuję. Lubię mieć krótkie, nie tracę czasu na rozplatanie i rozczesywanie warkoczy.
— Co za wizyta w naszych skromnych progach — kwaśno powiedział Betkin von Osten, zatrzymując się o cztery kroki od nich. — Ostatni raz mieliśmy ten zaszczyt dwa lata temu, ale wtedy witaliśmy wojska polskie i litewskie. Mój teść został wojewodą, czy to znaczy, że odtąd zawsze będzie odwiedzał Drezdenko z wojskiem?
— Przestań, Betkin. — Wincenty spróbował lekkiego, familiarnego tonu i zrobił krok ku niemu. — Widzisz za mną wojsko? Wóz z wiktuałami,  owszem, to od matki — zełgał gładko.
Gosieńka już podnosiła płachtę okrywającą wóz i zaśmiała się, puszczając oko do Borka.
— Co za pyszności, dziękuję tej mamie, która je spakowała!
— U nas głodu nie ma — wysoko uniósł głowę Osten. — Ale w okolicach Frankfurtu, owszem. Pola spustoszone, chłopi porwani…
— Beti, zobacz! — zawołała go Małgosia. — Kołacze z miodem, takie jak na naszym weselu, i o rany, śliwki na rożenku! Musisz tego posmakować. — Już wyciągnęła suszone śliwki nadziane na patyk i przekładane plastrami wędzonej gruszki. Jadłeś kiedyś takie łakocie?
Betkin otoczył jej plecy płaszczem, owinął troskliwie, jak dziecko.
— Dla Betkina są dwie beczki naszego najlepszego piwa — wtrącił Borek, ale Gosieńka już wpychała mężowi do ust śliwki, zsuwając je wprost z rożenka. Wincenty zacisnął szczęki z zazdrością. Nigdy nie doświadczył takiej poufałości od Zbysławy, jak ten chudy brandenburski dziedzic, któremu dwa lata po ślubie nie przybyło rzadkiej, ciemnej brody. Wciąż wyglądał na zbyt wysokiego, a to, co w czasie wesela było w nim nieśmiałe, teraz stało się nieufne. Poza jednym — wtedy mógł na jego Małgoś tylko popatrzeć tęsknie, a teraz raz po raz kładł wielką dłoń na jej plecach albo obejmował w talii, jak swoją. I mówił do niej „Margoś”, co sprawiało, że Wincz miał ochotę przegryźć zięciowi tę
chudą szyję z wystającą grdyką. Najgorzej było, gdy Nałęcz poprosił, by pokazali mu wnuczkę. Betkin wziął ją z rąk piastunki i uniósł wysoko. Mała, o twarzy różowej i okrągłej, zaniosła się śmiechem. Betkin nadął się, jakby dziecko było jego. To znaczy, Wincz wiedział, że było, tyle że Osten zachowywał się, jakby należało wyłącznie do niego, i to go rozsierdziło. Zięć trzymał ją w powietrzu i nie oddawał, a dziewczynka zanosiła się gulgoczącym śmiechem.
— Jak żeście dali na imię? — spytał Wincz sztywno.
— Po matce — wyszczerzył zęby Betkin. — Margerete.
— Po matce by było Małgorzata — kwaśno sprostował Nałęcz. — Ale podobna, przyznaję.
— Każdy to mówi — pokraśniał Betkin — że Ostenówna. Oczy ma jak ja i podbródek…
— Podobna do Gosieńki — poprawił go Wincz. — Po tobie to by brodę musiała mieć, ha, ha, ha. To Nałęczówna, od razu widać.
— Nałęczówna i Ostenówna — pogodziła ich Małgosia i zabrawszy małą z rąk Betkina, podała Wincentemu. Ten złapał ją sztywno pod paszki i przytrzymał przed sobą. Dwulatka jeszcze przez chwilę uśmiechała się, potem spojrzała w jego oczy i jej własne zrobiły się bardziej okrągłe. Usta wygięła w podkówkę i uderzyła w ryk. Omal jej nie puścił.
— Nie płacz — powiedział wnuczce. — To ja, twój dziadek. Wojewoda poznański.
Łzy wielkie jak ziarna grochu toczyły się po jej policzkach, a skrzywiona buzia aż poczerwieniała od ryku.
Rzeczywiście, podobna raczej do Betkina — uznał, ale nie chciał kapitulować i pobujał nią w powietrzu, bo tak robił ze swoimi synami, gdy byli mali. No, może jednak byli wtedy nieco więksi, bo ta dziewczynka zamiast się uspokoić, wydobyła z siebie jeszcze wyższe tony i to już nie był płacz, ale krzyk. Do tego zaczęła wierzgać nóżkami i obracać się w powietrzu niczym trzymane za kark kocię.
— Podoba jej się — wrzasnął Wincz, żeby przebić się przez ryk dziewczynki.
— Nie za bardzo — oświadczył Betkin, zabierając ją z jego rąk i tuląc do piersi. Mała momentalnie się uspokoiła. — Nie bój się dziadka, on ci krzywdy nie zrobi. A kiedy znów będzie chciał nas odwiedzić z wojskiem, wyśle wcześniej gońca, żebyśmy cię ukryli pod pierzyną w alkowie, straż przed drzwiami ustawili…
— Betkin, nie gadaj bzdur — skarciła męża Małgoś.
— Burchard w Santoku? — Wincenty udał, iż nic się nie stało. — Chcę odwiedzić twego ojca.
— Sprawdzić, czy pobudował mury? — szedł na całość Betkin.
— Gdybym sprawę, którą mam do niego, mógł załatwić z tobą, nie fatygowałbym się — zimno odpowiedział Nałęcz.
— Wojewoda chce jechać na noc? — z udaną troską spytał Osten. — Nic nie szkodzi, u nas kraj spokojny, a patrole sąsiedzkie pilnują porządku na drogach. Uczymy się na błędach, teraz nawet Litwin się nie prześlizgnie.
— Przestańcie — tupnęła Małgoś. — Oczywistym jest, że zostają na noc. Hana! — przywołała służkę. — Komnatę dla gości wyszykować, najlepszą! I w kuchni powiedz, że wieczerza ma być raz dwa. Wóz wyprzęgać, Margerete do piastunki i spać. Ojcze, wuju Borku, proszę do dworu. Czym chata bogata. Beti, wydaj z piwniczki wino i niech to będzie duży dzban! — pogroziła mu palcem.
Gdy rankiem opuścili Drezdenko, Wincenty Nałęcz był z siebie dość zadowolony.
— Dość dobrze nam poszło — powiedział do Borka, kiedy wyjechali na trakt. — Nawiązaliśmy kontakty, wnuczka mnie polubiła. Betkin to bęcwał. A Małgoś radzi sobie dobrze.
— Z ostatnim się zgodzę — ponuro mruknął Borek. — I tylko w niej upatruję nadzieję na to, że misja się uda.
— Tak powiedziałem córce na odjezdnym, jak na weselu. — Wincz poklepał konia po szyi. — Przyszedł czas, byś użyła klucza do Królestwa.
— Będzie jej ciężko, jeśli nadal będziesz sypał piachem w zamek — odpowiedział mu Borek.
Wincenty Nałęcz zaśmiał się chrapliwie i obejrzał na towarzyszących im Brandenburczyków. Betkin von der Osten tak bardzo chciał się pokazać „wojennym panem”, że dał im obstawę na drogę do Santoka. Wśród tych ludzi pewnie jest zaufany, który ma staremu Burchardowi powiedzieć na osobności dwa słowa. I, pewnie, zupełnym zbiegiem okoliczności, świetnie zna polski. Może to ten zawalisty, z gębą  łuszczącą się jak cebula? Albo łysy brodacz, którego można by wziąć za Krzyżaka?
— Wincz — odezwał się po chwili Borek zupełnie innym głosem. — Nazywają nas „brandenburskim murem”. My, strażnicy zachodnich granic, jedziemy teraz po ich drugiej stronie.
— Tu było Królestwo — przez zęby odpowiedział Wincz i spojrzał na chorągiew Ostenów powiewającą nad bramą Santoka. Złoty klucz w polu purpurowym.
Burchard von der Osten, wysoki, żylasty stary rycerz. Potomek rodu, który przy boku Albrechta Niedźwiedzia wyrąbywał Nową Marchię ze świętych gajów Słowian Połabia, by po latach, w osobach potomków, przerodzić się w spokojnych gospodarzy, którzy nie zapominają ćwiczyć synów w rzemiośle wojennym. Powitał ich przed drzwiami drewnianego dworzyska i powiódł do obszernej, ale ciemnej komnaty, która przywodziła na myśl dawne hale nordyckich wojów. Pozbawiona okien, zamiast których były wąskie długie szpary pod dachem. Oświetlona pochodniami i ogniem z biegnącego środkiem paleniska, wzdłuż którego stały surowe ławy do siedzenia, zarzucone futrami i barwnym suknem.
— Stawiam zamek — powiedział, zapraszając, by usiedli przy ogniu — ale póki nie skończę budowy, tu jest mój dom i twierdza. — Obszedł palenisko i zajął miejsce naprzeciw nich, po drugiej stronie ognia.
— Gdy byłem chłopcem, mówiono na Santok „brama i klucz Królestwa” — powiedział Wincenty Nałęcz, gdy spoczął.
Burchard spojrzał mu w oczy ponad płonącym ogniem. Wincz nie powiedział nic więcej, więc po chwili Osten spytał:
— Przyjechałeś otworzyć tę bramę? Będziesz musiał zrobić to siłą, a nie widzę wojska za twymi plecami. A może jesteś szpicą swego króla?
— Tak — odpowiedział Wincenty Nałęcz i znów zamilkł. Tym razem poczuł na sobie niespokojny wzrok Borka.
— Czego chcesz, wojewodo? — W opanowanym głosie Burcharda nie zabrzmiała nawet nuta lęku.
— Dla siebie niczego — odpowiedział Nałęcz.
Spore polano syknęło i przepalone pośrodku przełamało się.
— Mój król pała żądzą zemsty — powiedział Wincenty po chwili. — Mój król nie może zapomnieć o nikczemnej zbrodni na Przemyśle II. Mój król chce ukarać winnych, bo nikt przed nim tego nie zrobił.
Borek poruszył się nerwowo i głośno westchnął. Wincz skarcił go wściekłym spojrzeniem. Jasnoszare oczy Burcharda odbiły lęk, nad którym tak starał się panować. Ogień płonący między nimi zatańczył z sykiem, jakby brał udział w rozmowie.
— Różnie mówią — odpowiedział Burchard. — I nie wszyscy wskazują, że za morderstwem stali margrabiowie. Nie brakuje takich, którzy oskarżają krewnych twej żony.
— Po naszej stronie winni zostali skazani. Po waszej nigdy. A na zbrodni skorzystali tylko margrabiowie. Zajęli ziemie, które ty po latach kupiłeś. Na których gospodarzysz.
— W pokoju.
— Wybudowanym na królewskiej krwi.
Ogień zatańczył wysoko, przesłaniając Winczowi na chwilę Burcharda. Milczeli dość długo, płomień przygasł i twarz starego rycerza wydała się nagle zmęczona. Świtało bijące od dołu pogłębiało bruzdy, kładło cienie pod oczami.
— Naprawdę o tym rozmawiamy? — spytał Burchard. — Po co dałeś nam Margorzatę za Betkina? Myślałem, że dla pokoju, ty jednak wracasz do krwi.
— Nie ja — spokojnie zaprzeczył Wincenty.
— Twój król — zrozumiał Osten.
— Tak, mój król.
Nikt nie dokładał do ognia i palenisko z wolna dogasało, pogłębiając półmrok panujący w komnacie. Ulatujący dym skrzył się pod powałą drobinami kurzu.
— Zatem przyjechałeś mnie ostrzec — powiedział Burchard. — Zanim ja zdążyłem ci podziękować, że podczas rejzy wasze wojska ominęły nasze ziemie. To był przypadek?
— Wierzysz w nie? — przekrzywił głowę Wincz.
— Nie, ale chcę wiedzieć.
— To już wiesz. Ja wiodłem polskie wojska.
— Zawsze w szpicy. — Jasne oczy Burcharda spojrzały na Wincza i skryły się pod powiekami. — Dziękuję.
— Jako wojewoda nie będę mógł prowadzić zwiadu — powiedział Wincenty od razu. — Będę dowodził główną częścią wojsk Starszej Polski. Żadna to tajemnica, tak wygląda prowadzenie wojen.
— Twój król szykuje się do wojny?
— Nie odpowiem.
Burchard skinął głową. W palenisku zostały wypalone głownie. Szare kruche kształty tego, co było drewnem, i czerwony podskakujący żar.
— Burchardzie von der Osten — odezwał się Wincenty Nałęcz. — Dałem wam swoją Gosieńkę, mój skarb. Gdybym pragnął wojny z Brandenburgią, nigdy bym tego nie zrobił. Twój syn tego nie rozumie, ale ty to wiesz. Mój król to wojenny pan. Ty masz cesarza Wittelsbacha w dalekiej Italii. Cesarza, który rozsierdził mego króla bezprawnym zdejmowaniem z tronu. A na miejscu masz jego syna, Ludwiczka.
— To gówniarz — bez ogródek odpowiedział Burchard.
— Zatem znajdź ludzi, którzy rządzą za tego gówniarza. Dotrzyj do nich i rozmawiaj, zanim mój pan w Krakowie uzna, iż zemści się na cesarzu, atakując Brandenburgię jego syna.
— Wedegon von Wedel został starostą Ludwiczka — powiedział Osten.
Nareszcie zrozumiałeś, po co przyjechałem — pomyślał z ulgą Nałęcz. — Doskonale wiem o jego starostwie. Ma w herbie czarne koło na złocie i cały wygląda jak kula. Lałem mu piwo na weselu Gosieńki i żartowałem z nim, choć wtedy, Bóg mi świadkiem, nie przeczuwałem, że tak szybko będzie nam potrzebny.
— Pomów z nim — powiedział na głos i klepnął Borka w ramię na znak, że wychodzą. Dopiero teraz zobaczył, że zmarszczki i bruzdy na twarzy Burcharda pogłębiły się. — Czasu nie zostało nam wiele, ale wciąż jeszcze nam sprzyja.
— Z Bogiem, Wincenty.
— Z Bogiem.
Gdy wyjechali za Santok, Borek nie odezwał się do niego słowem. Dopiero kiedy pod Drezdenkiem opuścili ich zbrojni Betkina, wybuchł:
— Mogłeś mnie uprzedzić!
— Nie mogłem! — Wincz odwrócił się, wskazał na trakt, którym odjechali tamci. — Betkin niby taki bęcwał, a dał nam do towarzystwa bystrzaków, co chłonęli każde słowo w drodze.
— Siedziałem przy tobie jak dureń! Tyś straszył Burcharda wojną, a ja się bałem! — wściekał się Borek.
— Wybacz — powiedział. Spojrzał na przyjaciela i parsknął śmiechem.
— Teraz już nie wybaczę — stanowczo odpowiedział Borek.
— No nie bądź zły, nie wiedziałem, że dasz się nabrać.
— Boś siebie nie widział! — fuknął Borek i zrobił paskudą minę. — Tak wyglądasz, gdy siejesz strach.
— Przestań, nie dla siebie tu przyjechaliśmy…
— A tam!
— Tylko dla dobra Królestwa…
— Tym gorzej — żachnął się Borek. — Dla dobra Królestwa ja mam wychodzić na niemotę, a ty na bohatera! I jak nas potem kronikarze opiszą?
— Wojewoda Nałęcz i jego prawa ręka Borek z Grodziszcza herbu Napiwon.
Jeszcze fukał, ale „prawa ręka” musiała brzmieć w jego uszach dobrze. Kazał sobie obiecać, że Wincenty więcej nie zrobi z niego durnia, i dał spokój. Jechali szybko, a gdy przekroczyli granicę, Nałęcz zaczął mimowolnie przyspieszać.
— Co tak gnasz? — zagadnął Borek.
— Zmitrężyliśmy — odpowiedział Wincz. — Teraz się martwię, jak Zbysława radzi sobie sama w Poznaniu. Nieprawda, o nią nie trzeba się martwić. Tęsknił.
— Z tego, co wiem, wojewodzina wyjechała. Co się tak patrzysz? Nie mówiła ci o swoich planach?
Wincenty Nałęcz poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Wstrzymał konia, a dłoń odruchowo powędrowała do rękojeści noża. Borek zaśmiał się i pokręcił głową.
— Hamuj się, przyjacielu! Jest w dobrych rękach. Umówiła się z moim stryjem i stryjną w Gryżynie.
— Z Wojsławem? Sędzią poznańskim? A po co?
Teraz konia zatrzymał Borek i przyjrzał mu się.
— Kiedy ostatnio rozmawiałeś z żoną? — spytał krytycznie.