WŁADYSŁAW z grzbietu Mojmiry patrzył na gorejącą na horyzoncie łunę. Majestatyczne, przenikające się odcienie krwistego jantaru i złota tańczące w mroźnym zimowym powietrzu. Rozdzierające mrok bezksiężycowej nocy.
Biksza, poseł Giedymina, w drodze do Krakowa zajeździł trzy konie. Stanął przed Władkiem, spojrzeli sobie w oczy, powiedział: „Najechali nas” i nic więcej nie musiał mówić. Władysław zrozumiał aż za dobrze. Oto wielcy tego świata urządzili sobie igrzysko. Nie mogli w prawie zdeptać króla polskiego, uderzyli jego sojusznika. Wystawili ich sojusz na próbę. Chrześcijański król wstawi się za pogańskim kniaziem? Zrobił to. Puścił w pogoń za krucjatą Bogorię. Kanclerz wojenny dogonił ich wojska na postoju w Królewcu. Mistrz wił się przed posłem, zasłaniał papieżem, nawracaniem pogan i tym, że to krucjata króla Jana, a on jest tylko jej gospodarzem. Bogoria twardo protestował przeciw przemarszowi Luksemburczyka przez polskie ziemie. Orseln łgał, że nie ma nic wspólnego z krucjatą luksemburską, co było obraźliwie, bo nie tylko przy boku Jana szedł na nią z zakonnym wojskiem, ale i nią dowodził. Wreszcie zaproponował przedłużenie rozejmu z Polską, co było jak przyznanie się, iż ten wynegocjowany przez Schwarzburga, wspólną z Luksemburczykiem krucjatą został złamany. Bogoria mu to wytknął, określił przemarsz naruszeniem neutralności i wobec niedotrzymania przez Zakon słowa kolejnemu rozejmowi, w imieniu króla, odmówił. Przed oblicze Jana Luksemburskiego Jarosława Bogorii nie dopuszczono. Kanclerz wojenny nazwał krucjatę ukrytą wojną, wymierzoną w Wielkie Księstwo Litewskie, sojusznika Królestwa Polskiego i zagroził odwetem. Groźby są jak dane słowo. Nie można ich rzucać na wiatr.
Władysław skrzyknął chorągwie i ruszył na opuszczoną przez główne siły krzyżackie ziemię chełmińską. Pustoszył zakonne terytoria. Spuścił Borutkę ze smyczy i pozwolił mu na wszystko. Teraz patrzył na gorejącą łunę pożaru i wdychał dym. Królewski podpis pod przymierzem z Litwą. Gdzieś tam, za Wielką Puszczą, nad zamarzniętym Niemnem, Krzyżacy z Luksemburczykiem palą litewskie i żmudzińskie wsie. Ogień za ogień. Dym za dym. Pogorzelisko za pogorzelisko.
Na wschodnim horyzoncie rozbłysła nowa łuna i to nie był świt. Mojmira zarżała chrapliwie i wstrząsnęła grzywą. Czy był gotów na wielką wojnę z Zakonem? Pomimo tamtej próby i bitwy z Lautenburgiem — nie. Nie wygrał, choć nie przegrał. Nie ustąpił pola, okazał się lepszym strategiem, niezłym w zasadzce i nagłym zwrocie akcji, ale wystarczyłby jeszcze jeden silnie uzbrojony oddział, i Krzyżacy rozbiliby go w pył.
Czy był gotów na wojnę z Luksemburczykiem? Nie. Czeski najazd na Małą Polskę zdusił jego zięć, nie on. Teraz oddziałów Caroberta nie ma przy nim i jest z tym całkiem sam. Ale nie mógł pozwolić na bezczelny przemarsz ukrytych pod krucjatowym sztandarem wojsk przez swoje ziemie. Jego protest na nic się nie zdał, odbił się od króla Czech jak kamyk od polerowanej zbroi, a to oznacza, iż w drodze powrotnej z krucjaty Luksemburczyk może się poczuć ośmielony do uszczknięcia czegoś z Królestwa.
Czy miał inne wyjście niż zemsta? Drapieżny, płomienny odwet na krzyżackiej ziemi? Nawet jeśli, to nie widział go. Nie ucieknie z Królestwa tylnymi drzwiami, bo takich dla władcy nie ma. Są tylko jedne drzwi, śmierć. Ale ona nie patrzy na Władka i on to wie. Upomniała się o jego synów. Wzięła w kościste objęcia i Kazimierza, dziedzica Królestwa, ale przyciśnięta, oddała go ojcu, puściła. I oto teraz dziewiętnastoletni dziedzic stoi za jego plecami i patrzy w rozpaloną noc.
— Synu? — odwrócił się do niego. Od tamtej pory, gdy chłopak był na granicy życia i śmierci, Władysław często patrzył na niego ukradkiem, potwierdzał, że naprawdę jest.
— Jestem, ojcze — odpowiedział Kazimierz i podjechał bliżej. — Krzyżacy zemszczą się za zniszczenie ziemi chełmińskiej.
— Zemszczą — potwierdził Władysław.
Z pochodnią w ręku podjechał ku nim Paweł Ogończyk, namiestnik pogranicza.
— Królu — zameldował. — W Chełmnie Lautenburg zostawił wicekomtura i sporą załogę. Ale zamek w Pokrzywnie jest niemal pusty.
— Zbrojni siedzą w najbliższej mu komturii w Radzyniu — dorzucił Marcin, młodszy brat Pawła. — Podobnie z Golubiem, z którego wojsko zasiliło krucjatę, a komturii strzeże niedalekie Kowalewo.
— Zaatakujcie Golub — rozkazał Władysław.
— To na nic — zaprzeczył rozkazowi Paweł Ogończyk. — Nawet porzuconego Golubia nie zdobędziemy. Ten zamek broni się sam. Wyrasta ze wzgórza nad Drwęcą i mury ma na sześć stóp grube. Nie mamy machin oblężniczych, a nawet gdybyśmy mieli, nie wiem, czy dałyby mu radę.
— A Pokrzywno? Mówiłeś kiedyś, że to jeden z najsłabszych krzyżackich zamków — dopytał król.
— Owszem — przyznał Paweł. — Ale to wciąż zamek. Garstka ludzi może go bronić w nieskończoność, a my musimy się stale przemieszczać, inaczej duże krzyżackie komturie, takie jak Toruń, czy nawet Grudziądz, przyślą pomoc zbrojną.
— Tańczymy na rozżarzonych węglach — rzucił Marcin Ogończyk.
— I mamy czas tylko do powrotu krucjaty — stwierdził, a może spytał Kazimierz. Władysław spojrzał na niego, chłopak speszył się, ale dodał nieco pewniejszym głosem: — Najważniejsze, żebyśmy zachowali siły na krzyżacki lub luksemburski odwet.
Skinął synowi głową. Noc bledła, jaśniała. Słupy czarnego dymu pokazywały, jak daleko dojechał Wrończyk.
— Dwanaście mniejszych lotnych oddziałów — powiedział Władysław po chwili gorzkiego namysłu. — Kazimierz weźmie dowództwo jednego z nich. Pojedziesz z moim synem, Marcinie.
— Zaszczyt — krótko odpowiedział młodszy z Ogończyków.
— Rozpryśniemy się po całej ziemi chełmińskiej. Będziemy wszędzie i nigdzie dłużej. Niech nie znają dnia i godziny, niech boją się położyć spać, bo ogień obudzi ich w nocy. Jarota — Władysław wezwał giermka. — Wyjmij ze skrzyni wojenną koronę.
Noc ustępowała, wstawał zimny, pochmurny dzień. Z rozwiewających się dymów pożogi wyłonił się jeździec na karym koniu. W burym świcie wracał do nich Borutka.