ja jestem halerdWczesną jesienią Hrafn wrócił z tamtej pechowej służby dla króla Hakona. Na progu zimy matka powiła bliźnięta, chłopców. Nazwali ich Sigvatr i Jufur. Nie mieli roku, kiedyśmy opuszczali dwór w Ase, by przenieść się na północ od Sognefjordu, do chałupy w Gautlar. Braciszkowie nie mieli więc szczęścia od początku. Najpierw przyszło im się narodzić w czas lęku, w czas wyczekiwania na powrót Olafa. Potem nastał czas gromadzenia pieniędzy na zapłatę wergeldu. Nikt nie myślał o zabawkach dla chłopców, o szyciu im kosztownych ubrań. Katla odszukała małe sukienki po mnie, czapeczki ramowane puchem z delikatnych futer. Przeszywała je i ubierała moich braciszków. Oni jednak, na przekór zimie i czasom chłodu w sercach rodziców, rośli szybko i zdrowo. Zazdrościłam im braku pamięci Ase. Pierwsze słowa i kroki zrobili w Gautlar. Dla nich chałupa była domem. Spódnica Katli, jej obie piersi, jego ciepłem. Garnęli się do wszystkich. Do matki, która widziała w nich nie nowych synków, lecz zastępców Olafa; do ojca, który nie umiał ich tulić. Odwracał głowę, kiedy podchodzili na chwiejnych jeszcze nóżkach. Nie, nie odpychał bliźniąt od siebie. On tylko nie umiał ich pokochać. A ja? Lubiłam ich zapach i ciepło ich białych główek. Lubiłam ich niezdarne słowa i paluszki zaciskające się na moich policzkach zbyt mocno. Tak, lubiłam bliźnięta. Ale nie umiałam się przyzwyczaić, że są nasze. Z początku, instynktownie, bałam się ich. Przychodziły mi do głowy myśli, które zamykałam, nim zdążyły się rozprostować. Kołatało w nich, że bliźnięta są „za Olafa”, a na zmianę z tą myślą druga, natrętna i niedobra: „za śmierć może przyjść tylko śmierć”.

A Jufur i Sigvatr rośli, nie przejmując się moimi myślami, ojcem, co odwracał głowę, matką, która, gdy spali, nazywała ich Olafem, na zmianę, to jednego, to drugiego głaszcząc. Brali świat za lepszy, niż był w istocie.

Katla. W tamtych pierwszych dniach po przyjeździe do chałupy to Katla była naszym domem. W Ase miałam swoją alkowę. Tutaj, na początku, musieliśmy spać w jednej izbie, wszyscy. Matka zacięła usta i zakasała rękawy. Ramię w ramię z tą ostatnią trójką służby, która nam została, sprzątała chałupę, szorowała ściany, rozpakowywała nasz skromny dobytek.

Katla, piastując bliźnięta, przygarnęła i mnie znów do swojej piersi. Poddałam się temu łatwo, niespokojna, jak źrebię w nowej stajni, jak pies wygnany z domu. Kołysała do snu moich braci, śpiewając wszystkie piosenki, które tak kochałam w dzieciństwie. Gdy byłam mała, upominała mnie łagodnie, jeśli bez ustanku żądałam tych samych bajek, teraz na okrągło śpiewała, o co tylko prosiłam, jakby i ona w tych dawnych kołysankach szukała zgubionego po wyjściu z Ase poczucia bezpieczeństwa.

Katla jest moim najwcześniejszym wspomnieniem. Gdy się wytężam, by zobaczyć coś, co mogło być przed nią, nie pamiętam. Więc najpierw jest ona. Jej smukłe palce, ciemnozłote włosy, oczy jasne jak woda w Sognefjordzie. Zapach miodu, który czai się w zakamarkach jej sukni. Woń jabłek w fałdach płaszcza. W głębi duszy wciąż jej nie przebaczyłam, że już nie jest moja. Że odsunęła się ode mnie. A przecież wiem, że mogło być jeszcze gorzej, że Katli mogłoby już wcale z nami nie być.

To było latem, rok przed nieszczęsną wyprawą Olafa. Miałam dziewięć lat, on piętnaście. Ja byłam dzieckiem, on mężczyzną. A Katla kobietą. Ganiałam po łagodnych wzgórzach Ase. Bawiłam się w pory roku. Obrywałam kwiatom wszystkie płatki, chowałam je do woreczka. Nie, nie zrywałam łodyg! Płatki tylko. Tak aby jednego dnia rankiem zbocze było liliowe, a na wieczór już tylko zielone. Potem rozsypywałam płatki z powrotem i patrzyłam, jak wiatr unosi je barwną chmurą do nieba.
Tamtego dnia deszcz popsuł mi zabawę. Nadeszła chmura, zatrzymała się nad moim wzgórzem i spuściła na ziemię strugi wody. Płatki przylgnęły mi do rąk i nie chciały fruwać. Zniecierpliwiona poszłam do lasu, by przeczekać ulewę. Siedziałam cicho, zła na deszcz. Pośród szmeru kropli usłyszałam coś jeszcze. Szepty? Stłumiony, jasny śmiech. Bezszelestnie podczołgałam się w stronę głazu, zza którego dochodziły dźwięki.
Katla siedziała oparta plecami o skałę. Olaf leżał z głową na jej kolanach. Ręką tulił jej piersi. Były nagie. Pewnie Katla zmokła i zdjęła koszulę. Chciałam pójść do nich, gdy Olaf uniósł się lekko i przystawił swoje usta do piersi dziewczyny. Zamknął oczy i pomyślałam, że nie będę przeszkadzać.

Wróciłam do domu przed nimi. Matka czekała chwilę z posiłkiem, ale gdy nie nadchodzili, kazała służbie podawać. Wybierałam palcami kawałki mięsa z zupy. To, co lubię, jem najpierw. To znaczy: wtedy jadłam. Matka zapytała:
– Gdzie Katla?
Odpowiedziałam, nie przerywając jedzenia:
– Karmi Olafa.
Zakrztusiła się prawie.
– Co?!
– Karmi Olafa piersią w lesie, deszcz ich złapał.
– Flokse! – zaklęła matka i wstała od stołu, potrącając miski.
Flokse, krzyczała po wielokroć tego wieczoru, gdy sam na sam zamknęła się z Katlą w alkowie. Olafa wyprawili nazajutrz do Hrafna. W domu z wolna przycichło. Służące schodziły matce z oczu, ojciec łagodził, i choć pierwszego dnia słowo „pognać” padało z jej ust często, to jednak wraz z upływem dni rozmyło się w powietrzu i znikło. Katla została.
Ja zrozumiałam, że choć była moją piastunką, to jednak była zbyt młoda, by kiedyś niańczyć Olafa. Pojęłam w mig, że mówienie tego, co się widzi, nie przynosi nikomu korzyści. Katla zrozumiała, gdzie jest jej miejsce w naszym domu. A ojciec i matka, że mój brat nie jest już dzieckiem.

Olaf. Podobno wściekł się, gdy się urodziłam. Czekał na brata, dostał siostrę. Podobno prosił matkę, by zostawiła mnie pod skałą. Wyciągał mnie z kołyski i sam próbował wynieść, tak że bali się mnie zostawiać samą. Katla czuwała dzień i noc. Nic z tego nie pamiętam. Aż w końcu zachorowałam. Krzyczałam, nie jadłam, nie płakałam, nikłam. Cała rodzina się zebrała. Radzili, co dalej. Hrafn kazał sprowadzić kobietę z bagien. Matka się jej bała. Ojciec słyszeć o tym nie chciał. Stryj się uparł, powiedział, że jestem pierwszą dziewczynką w rodzinie, a to znaczy, że dzięki mnie kiedyś rodzina będzie wywyższona. Kobieta przyszła, okadziła mnie czymś tam i w kącie izby wypatrzyła Olafa. Skrzyżowała palce i wysyczała:
– Den ondeee!
Wyciągnęła sześcioletniego Olafa na środek. I mimo protestów matki nad nim samym odprawiła czary. Nim wyszła z dworu, powiedziała do matki, ojca i Hrafna:
– Wasze dzieci już czyste. Jedno miało diabła z krwi, drugie z kości. Czy ich upilnujecie, nie wiem. Ja bym się bała.
Ojciec wystąpił krok na przód.
– To moje dzieci.
Kobieta spojrzała na ojca, na Hrafna, na matkę. Kiwnęła głową i wyszła.