ja jestem halerdZamykam oczy. Przesuwam palcami po skale. Jej warstwy biegną ukosem w górę, co kawałek ostrzejszy występ. To moje struny. Udaję muzykę. Opieram głowę o skałę. Tak, tak, tak. Gram. Gram. Gram. Nic nie słyszę. Nie ma co. Umiem udawać przed matką, umiem przed służbą i ojcem. Nie umiem siebie okłamać. Szkoda.

Jeszcze za wcześnie, by wracać. O tej porze matka, pobrzękując kluczami, wydaje jedzenie na wieczorny posiłek. Patrzy przy tym pilnie na ręce służącej. Za jakiś czas zerknie do stojącego na palenisku garnka. Sprawdzi, czy nic nie ubyło.
Nie chcę tego oglądać. Boję się, że jak będę patrzyła na nią co dzień, to się przyzwyczaję. Zapomnę, że nie zawsze tak było. Zapomnę jasne, wysokie ściany dworu w Ase, przestronną halę, palenisko długie, że można się wzdłuż niego przechadzać. Palenisko, na którym stoi rząd garnków, a jeden większy od drugiego. W każdym mięso. Wtedy jadłam, bo lubiłam smak wędzonych ryb, duszonych porów, jagnięciny z kaszą, słodkich placków z miodem. Od tego jedzenia byłam małą, pulchną Halderd z lokami w kolorze najciemniejszych bursztynów. Teraz jedzenie mi śmierdzi. Jem tylko, by zaspokoić głód. Matka powinna się cieszyć, jak nie jem, zostaje jej więcej. Ale ona niczym się już nie cieszy.
Od ostatniego obiadu minął dzień. Pójdę poszukać jagód. Powinnam współczuć matce, przecież ona też cierpi. Wiem to i widzę. Kiedyś u jej pasa wisiał pęk kluczy. Długie i krótkie. Małe i duże. Misternie wyginane główki. Srebrne kluczyki do skrzyń z jej klejnotami. Lubiłam się nimi bawić, gdy brała mnie na kolana. Dzisiaj nosi ledwie cztery. Wszystkie żelazne i proste, niczym haki.
Matka nigdy nie wspomina Ase. To mnie denerwuje. Jak ona może? Nie tęskni za tamtym życiem? Pogodziła się? Gdy wóz podjechał pod tę chałupę, zeszła z niego, wzięła ciężki oddech i przestąpiła próg chaty. Potem zawołała mnie, Katlę z bliźniętami, służbę, i powiedziała po prostu:
– Jesteśmy w Gautlar. To będzie nasz nowy dom.
Patrzyłam na chylące się ściany. Na mech uszczelniający bale, stary, wyleniały. Na zakopcone belki stropu. Smród z każdego kąta. Matka odchrząknęła.
– Tak, dawno tu nikt nie mieszkał, trzeba trochę ogarnąć.
Wzięła się do roboty i popędziła służbę. Mnie też.

Ojciec doszedł do nas po kilku dniach. Brudny, zmęczony. Tak, szedł piechotą. Spojrzałam na jego dłonie. Jestem pewna, że miał na nich jeszcze ziemię z Ase, pył z paleniska we dworze. Odwróciłam głowę, przed oczami stanęła mi tamta chwila. Udławiłam się nią, jak mokrym dymem z ogniska. Opuszczanie domu.

Miałam dwanaście lat. Spakowałam swoje rzeczy w dwie skrzynie. Na dnie, pod sukniami, schowałam ostatnie zabawki: drewnianego konika, lalkę szytą z miękkiej skóry rena i jej jedwabne suknie. Moje skrzynie, wraz z pozostałymi, wynoszą na wóz przed domem. Matka zbiera nas w halli. Katla trzyma bliźnięta, tuli moich braciszków, są niespokojni. Matka jest cicha, jak nie ona. Oczy zaczerwienione. Płakała? Mówi, że do nowego domu jedzie z nami Ana, Thordis i Use, reszta służących zostaje we dworze, dla nowego pana.
Jeszcze chcę zapytać, czy nie mogłabym zostać z nimi, ale czuję, że nie wypada. Zresztą, wtedy już rzadko o cokolwiek pytam. Stoimy w milczeniu. Ojca nie widać. Matka rozgląda się za nim nerwowo. Kiedy wszedł, krzyknęłam:
– Tato!…
Zaraz pożałowałam, bo spojrzał na mnie tak smutno, z takim wyrzutem, jakbym ja mu to zrobiła.
Matka zacisnęła mi dłoń na ramieniu.
– Cicho, Halderd, tak trzeba. Tak się dom przekazuje.
Ojciec był ubrany jak żebrak. Boso, brudne portki, poszarpane giezło. Z gołą głową. Nic nie rozumiałam. Ostatnie miesiące były straszne, ale przecież mamy jeszcze co jeść, mamy ubrania. Dlaczego? Dlaczego ojciec udaje żebraka? Stanął pośrodku hali. Kijem stuknął w podłogę. Westchnął i głośno powiedział:
– Jestem gotów.
Otworzyły się drzwi i do hali wszedł Hrafn, brat ojca. Postawny, jak zawsze. W sobolowej czapce, płaszczu ramowanym futrem. Tamtego dnia ojciec zdawał się przy nim starcem. Hrafn skinął głową jemu i matce. Przez chwilę zatrzymał wzrok na mnie. Za nim weszli jego trzej synowie. To dzieci jeszcze, młodsi przecież ode mnie! Dalej inni mężczyźni, których widywałam w czasach, gdy w tej halli wyprawiano uczty. Przecież nie tak dawno.
Nikt się nie uśmiechał, wszyscy mieli oblicza przysłonięte zadumą. Mój ojciec pochylił się i wziął garść popiołu z paleniska. Podnosił się z ziemi ciężko, jakby miał kamień w kolanach. W końcu stanął twarzą w twarz z Hrafnem, spojrzeli sobie w oczy. Ojciec rzucił w brata popiołem.
– Ach! – wyrwało mi się z piersi.
Tego się nie spodziewałam. Co teraz będzie? Matka przygładziła mi ramię.
– Cicho, Halderd, tak trzeba, tak się dom przekazuje.
Ojciec, szurając, wyszedł z halli, za nim Hrafn, jego synowie, mężczyźni, matka ze mną, Katla z bliźniętami i służba na końcu. Poszliśmy na pole. Orszak stanął w miejscu, gdzie uprawna ziemia graniczyła z pastwiskiem. Tam ojciec znów nabrał garść ziemi i rzucił nią w Hrafna. Chłopi przerwali pracę, patrzyli, co się dzieje, i krzyknęli:
– Hrafn! Hrafn! Hrafn!
Stryj skinął im głową i pozdrowił z daleka. Ojciec ruszył dalej. Teraz szedł szybciej, wspinaliśmy się po zboczu pastwiska, w stronę lasu. Drogą pod górę, którą przemierzałam każdego dnia, obok usypiska gładkich głazów. Na brzegu lasu jest długa, królicza nora. Obok polana, na której rosną jagody. Zapomniałam o powadze tego dziwnego orszaku, chciałam pobiec w górę, być tam przed wszystkimi, sprawdzić, czy młode króliki siedzą w jamie, jak zawsze, czy może…
Matka przytrzymała mnie, pociągnęła za suknię.
– Halderd, nie wolno. Musimy iść z tyłu.
Nic więcej, tylko tyle. Ojciec zatrzymał się na skraju lasu. Za nim stanęli inni. Wychylałam się, chcąc zobaczyć, czy ktoś nie przydeptuje wejścia do nory, maskowałam je kilka dni wcześniej kępką trawy, króliki są lękliwe. Nic nie mogłam zobaczyć.
Ojciec pochylił się, nabrał ziemi w garść, jak wcześniej, i rzucił w pierś swego brata. Orszak ruszył z góry. Wtedy wyrwałam się matce i dopadłam nory. Zadeptane wszystko, tylu ludzi nigdy tu na raz nie było. Znalazłam! Odsunęłam kępki maskujące wejście i wsadziłam do środka rękę po łokieć. Pusto. Królików nie ma. Trochę mchu, sierści, królicze bobki, nic więcej. Ach, więc opuściły gniazdo!..
Matka mnie popędzała, żebym nie marudziła. Kiedyśmy doszli z powrotem do dworu, chciałam wejść do środka. Ale już nie było wolno. W drzwiach stała reszta służby, ci, którzy mieli zostać. Na wozach nasze skrzynie. Wtedy do mnie dotarło. Więc to koniec, naprawdę wyjeżdżamy z Ase.

Ojciec w żebraczym ubraniu, Hrafn naprzeciw niego. Otworzył ramiona, przygarnął brata do szerokiej piersi. Ojciec milczący, z poszarzałą twarzą. Z opuszczonymi rękami. Wsiedliśmy na wozy. Hrafn i jego synowie pozdrowili nas na drogę.
Ruszyliśmy. Matka sztywno wyprostowana, patrzyła przed siebie. Po policzkach płynęły jej dwie strużki łez. Obejrzałam się. Ojciec szedł daleko za wozem. Stryj z ludźmi wciąż stał i patrzył za nim. Widziałam, jak ojciec przechodzi przez płot okalający gospodarstwo. Wtedy Hrafn i jego synowie weszli do naszego domu.
Opuściliśmy Ase. Skończyło się moje dzieciństwo.