pasja według einaradłoń Scholastyki jest złota

Początkowo odpoczywam po wędrówce. Dobrze mi w chłodzie kościoła po skwarze, jaki panuje na zewnątrz. Po chwili zauważam, iż niewielki złoty relikwiarz przyciąga mą uwagę tak mocno, jakby mnie wołał. Bardziej niż surowy portret Scholastyki na ołtarzu, bardziej niż piękny krzyż w nawie głównej. Klękam, nie modlę się, ale doznaję ukojenia myśli. Kładę głowę na oparciu klęcznika. Przymykam oczy. Wydaje mi się, iż dłoń Scholastyki jest złota, a skrzynka,
w której ją zamknięto, przezroczysta niczym woda. Złote, smukłe palce poruszają się, rozprostowują, jak człowiek, co przeciąga się po zbyt długim śnie. Każdy powolny ruch palca świętej jest ciepły i łagodny jak dotknięcie, jak pieszczota.
— Ach…
— Ciii… — Dłoń Scholastyki przesuwa się z mojej szyi na głowę. Szczupłe, silne palce przyciskają moją czaszkę do oparcia, jakby chciała, żebym nie podnosił głowy.
— Masz coś dla mnie? — pyta głosem, który jest mi znajomy.
Budzę się w jednej chwili. To już nie święta Scholastyka, to już nie kontemplacja relikwii! To przeorysza Klara, a ja, tak, jestem tu z jej powodu. Poznaję ją tylko po głosie. Ale przecież mogę się mylić. „Badajcie duchy, czy są z Boga”.
— Kto pyta?
— Przełożona.
— Jako mnich opactwa w Yorku tylko tam mam swego przełożonego, któremu winien jestem posłuszeństwo.
Puszcza moją głowę. Tak, to ona! Z bliska jest nie mniej cudna, niż zdawała się z daleka. Ciemne, żywe oczy, policzki z rumieńcem. Welon tak szczelnie okalający twarz, że nie można było dostrzec choćby kosmyka włosów.
— Poznaję cię, pani.
Uśmiecha się.
— Powinieneś mówić do mnie „matko”. Skąd opat cię wziął?
— Byłem na pielgrzymce do świętych relikwii.
— W Anglii nie macie się przed czym modlić?
— Pochylenie głowy przed szczątkami świętego założyciela naszego zgromadzenia to coś więcej niż zwykła modlitwa.
— Ja widzę, że chylisz głowę przed kobiecą dłonią.
— Święta Scholastyka to wszak siostra Benedykta…
— Zastanawiałeś się kiedyś, jak to było, gdy w łonie jednej matki przebywało dwoje dzieci?
— Nie. Staram się nie myśleć… o łonach.
— Myślenie samo w sobie nie jest grzeszne. Chyba że towarzyszą mu czyny nieprzystojne. W tej samej myśli można skupić się na obrazie łona, a można na dwojgu przyszłych świętych. Kto wie, może właśnie to był początek błogosławionej przyszłości.
— Słyniesz, pani… matko, z uczoności. Ja jestem prostym mnichem, któremu jedynie powierzono szczególne zadanie.
— Wciąż mi wypominacie moją uczoność! A co lepszego można robić w klasztorze? Jedynie dostęp do ksiąg osładza utratę wolności.
Nie mam pojęcia, czy Klara kpi ze mnie, czy mówi poważnie. W jej głosie nie słychać nawet nuty śmiechu, ale oczy zdają się mówić co innego. Pochylam się do mego bagażu i podaję jej skrzyneczkę.
— Zaglądałeś do środka?
— Nie.
— I nie paliło cię, nie grzało święte ciepło pochodzące od niej?
— Nie wiem, o czym mówisz, matko.
Przeorysza rozwiązuje sznurek, jakim jest przewiązany pakunek. Otwiera wieko.
— Zobacz!
Jej szczupłe palce odsłaniają ciemny materiał. Wewnątrz coś jasnego, nie jestem pewien… przysuwam się… to drobna kość.
— Czy to?…
— Tak.
Zamyka wieczko.
— Jeśli więc w drodze z Fleury do Le Mans nie modliłeś się do przesyłki, którą dla mnie niosłeś, straciłeś wielką okazję, poszukiwaczu świętych relikwii!
Patrzę na Klarę i nie wierzę. Czy to się dzieje naprawdę? Ona śmieje się cicho i kpiąco, podsuwając mi zamkniętą skrzyneczkę.
— Masz, napraw grzech nieuwagi! Daję ci szansę, jakiej nie mają zwykli pielgrzymi. Oto możesz pocałować palec świętej Scholastyki!
Nie myśląc o tym, co robię, chwytam dłoń przeoryszy i całuję ją w palce. Patrzę w jej oczy. Nie zamknęła ich. Powoli wysunęła swoją dłoń z mojej ręki. Przyklęknęła obok mnie i pocałowała mnie w usta. Chciałem oddać jej pocałunek, ale Klara wstała równie szybko, jak wcześniej przyklękła. Już patrzy na mnie z góry, już oczy jej kpią.
— Benedyktyński pocałunek miłości! — mówi, odwracając się i wychodząc.