pasja według einaraprzyjmij ciało syna

Łódź ciężko kolebie się na wodzie. Nie znam wioślarzy… to nie ludzie Olafa, to nie wysłańcy Udo, to ktoś stąd. Na bokach łodzi tarcze ze smoczym znakiem rodu Regina. Nie schodzę na przystań, coś mnie powstrzymuje.
— Einarze z Vikny! Przyjmij ciało syna!
Nie znam ani jednej twarzy spośród tych, co są na łodzi. Tak, pewnie ich widziałem u Regina, tak, pewnie ich nie pamiętam. Niosą sztywne ciało owinięte płaszczem. Nie znam tego płaszcza.
Otwieram im wrota kościoła i pokazuję miejsce pod ołtarzem. Bo i jeden, i drugi mój syn jest ochrzczony. Kładą go ostrożnie na kamiennej posadzce. Nie, proszę, by jeszcze nie odsłaniali płaszcza. Jeszcze chwila. Klękam. Obaj są równego wzrostu, podobnej postury. Ale pod płaszczem jest tylko jedno ciało. Czyje? Vandila.
Na Viknie nie ma ziemi, w której mógłbym wykopać mu grób. Jest lita skała. Mogę spalić jego ciało, tak jak wikingowie spalili jego matkę. Mogę na łodzi wysłać je w morze, jak odprawiono ciało mego ojca. Z drewna przeznaczonego na budowę dzwonnicy układam stos. Całą noc czuwam, by w ostatniej drodze nie był sam. W dzień nie śpię, by odganiać kruki krążące nad zgliszczami. Popioły wystygły, zbieram je w jego pusty hełm. Wypływam.
Rzucone na fale nie znikają od razu. Woda kołysze je na powierzchni, nim weźmie pod siebie, nim schowa, nim przykryje falą wiekuistą.
Wracam. Gdy dobijam do przystani, na pustej skale wyje pies. Nie wiem, o co mam się modlić, skoro rozwiązanie dostałem z ręki Pana.
Halderd straciła już trzech synów z sześciu. Ja jednego z dwóch. Wciąż dotrzymujemy sobie kroku w cierpieniu. Przypływa do mnie, sama. Słudze nie pozwala nawet wysiąść z łodzi. Trudno nam ze sobą rozmawiać. Żadne z nas nie umie ująć w ramę słów dwóch śmierci. Ja czuję się jak zabójca i zamordowany,
bo jeden mój syn zginął z ręki drugiego syna.
Stoimy naprzeciw siebie jak dwa konary drzewa skręcone uderzeniem pioruna. Patrzymy sobie w oczy i wzrok odwracamy, nie umiemy nawzajem udźwignąć swego bólu.