saga_sigrun

Ja jestem Sigrun, wdowa po Reginie. Matka Bjorna i Gudrunn, córka Apalvaldra.
Jestem w jesieni życia. Opadły ze mnie liście. Kora nadkruszona. A jednak pień nie zmurszały, wciąż trzymam się prosto. Może korzenie, którymi wrastałam w tę ziemię, bez pośpiechu, powoli, są aż tak rozległe, że wciąż mnie w niej trzymają, choć już nie ma po co. Soki krążą we mnie coraz wolniej i wolniej, i nie wiem, czy dostrzegę chwilę, gdy ustaną. Więc stoję. Czekam, aż mgły opadną. Wtedy syn mój jedyny znajdzie drogę do domu. Co dzień patrzę w stronę fiordu, lecz mgła wciąż trzyma się mocno. Wokół mnie pędzą wichry, śnieżyce i burze, a ja stoję bez drgnienia. Liście straciłam dawno, więc o cóż się lękać? Z wiosennymi wiatrami przylatują ptaki. Tulę je do wyschniętych piersi, kołatanie serduszek coś mi przypomina. Dotyk lekkich piórek ogrzewa palce jak niegdyś dotyk żywych. Chyba ściskam je zbyt mocno, bo szamocą się i, kwiląc, uciekają.
Widać czasy, w których wszystko, co żyło, lgnęło mi do łona, odeszły bezpowrotnie.

Mój ojciec nie miał synów. Hołubił mnie, odkąd stanęłam na nogach. Zwoził z wypraw najdelikatniejsze futra, najpiękniejsze błyskotki. Każdej wiosny, po pierwszej pełni Księżyca ofiarowywał mi pierścień. Gdy wydawał mnie za mąż, miałam ich szesnaście. Byłam jasnowłosa, a on mawiał, że moja twarz to klejnot oprawiony w złoto.
Apalvaldr był wielkim wojem. Król mianował go jarlem. Zawsze przewodził thingowi . Mawiał, że męża sama sobie wybiorę, ale tylko spośród tych, których on wyznaczy. Matka śmiała się, że ojciec cofnąłby czas, by sam mógł nim zostać. Gdy dorastałam, po każdej zwycięskiej wyprawie wołał mnie na ucztę i stawiał na ławie. Pokazywał swym wojom, wołając: oto mój rodowy pierścień! Ten go włoży, kto dwakroć bardziej niż wczoraj zasłuży! A im błyszczały oczy i zęby i ze śmiechem przezwali mnie: „Jutro”. Matka, kobieta cicha i praktyczna, wyuczyła mnie wszystkiego, co powinnam umieć: snucia przędzy, tkania, szycia, warzenia piwa, gotowania strawy. Pokazywała zioła, które leczą rany i spędzają gorączkę. Najbardziej lubiłam tkanie i zdobienie koszul. Cieniuteńką igłą haftowałam głowy jeleni splecione tak, by zawsze w górę patrzyły. Rękawy ojca koszul wyszywałam w węże cieniutkie, że ledwie oko mogło rozróżnić, gdzie głowa jednego, gdzie ogon. Gdy Apalvaldr miał płynąć na północ, na wyprawę długą i żmudną, uszyłam mu koszulę podbitą od środka najdelikatniejszymi futerkami zajęcy. Płakałam z igłą w ręku, tak bałam się o niego. Na każdej skórce zajęczej wyhaftowałam znaki ochronne, najsilniejsze runy, a potem tak je do materii przyszyłam, by ich widać nie było. Nie chciałam, by ojciec je zobaczył. Zwykł mawiać, że nie zaklęcia, lecz tarcza chroni wojownika. A ja wiem, że i tarcza go chroniła, i moja żarliwość. Więc zdobiłam tamtą koszulę, haftując głowy smoków i wilków, a ich oczy i kły wyszyłam, nawlekając zamiast nici swe włosy, by lśniły jak złoto. Ojciec wrócił z wyprawy cało, choć trwała dwie wiosny. Przywiózł łupy niezwykłe. Futra białych niedźwiedzi, fok, renów i srebrzystych wilków. I przywiózł brankę. Była drobna, ciemnowłosa, skośnooka, policzki miała okrągłe i błyszczące. Cichutka. Długo nic nie mówiła, nie znała naszej mowy. W swoim kraju była żoną władcy, którego mój ojciec pokonał. Ale jej mąż miał żon sześć, więc nie było jej lekko. Matka dokuczała brance, nazywała ją Foką, szturchała i złościła się, że ta niewiele rozumie. Ale ja pokochałam ją od razu, gdy zobaczyłam, jak troskliwie pierze odzież mego ojca w rzece, jak tkliwie ją suszy i delikatnie składa. Zaczęłam uczyć Foczkę naszego języka. Była łagodna i zdolna, pojmowała szybko, choć nigdy jej mowa nie umiała być dość dźwięczną, dość twardą. Uczyła nas szycia skór i futer jak to robią na północy, w jej kraju. Towarzyszyłam Foczce stale, była niewiele starsza ode mnie i miłą mi była jej obecność, przy braku siostry i innych rówieśniczek. Latem łapała mewy w sidła. Patroszyła je, by wyciągnąć z nich sine włókna przełyku. Przyglądałam się temu z odrazą, prosząc, by wyjaśniła, na co jej ptasie wnętrzności, ale ona tylko śmiała się i mrugała oczami. Truchła mew rzucała psom, więc wkrótce łasiły się do niej wszystkie, a matka przezwała ją psią siostrą. Suszyła mewie przełyki na wietrze, aż zrobiły się z nich cienkie, twarde sznureczki. Wtedy spytała mnie, czy jej pomogę i zaczęła je gryźć, częstując mnie z uśmiechem. Zwymiotowałam z obrzydzenia, patrząc, co robi, i uciekłam. Nikomu nic nie powiedziałam, bo bałam się, że ojciec odtrąci Foczkę, gdy dowie się, że żuje ptasie wnętrzności. Unikałam jej potem długo. Po pewnym czasie Foczka przyszła po mnie, łagodna i uśmiechnięta jak zawsze, i zabrała do swojej izby. „Nauczę cię szyć buty” – powiedziała i zobaczyłam rozłożone wszędzie skóry focze. „Patrz i zapamiętaj”. Więc patrzyłam zaczarowana, jak układa podeszwę ostrym włosem w stronę palców – „żeby się nie poślizgnął”, jak wszywa suszoną trawę między warstwy skóry – „żeby go ogrzała”, jak delikatnie nakłuwa dziurki w dwóch warstwach podeszwy osobno i zaślepia je cienką nicią. „To mewa” – powiedziała z dumą, pokazując na tę nić.
Powstały z tego buty zimowe, jakich nie widziałam dotąd, ciepłe i lekkie, a tak dopasowane do nogi ojca, że aż dziw, iż ich wcześniej nie mierzyła. „Tu moja miara” – pokazała na swoje czoło śmiejąc się jak zwykle. Ojciec zabrał te buty, idąc na następną północną wyprawę.
Gdy wrócił, podarował Foczce ciężki, srebrny naszyjnik i posadził przy sobie podczas pierwszej uczty. Wielu z jego najlepszych wojów nie wróciło do domu. Zamarzli w śniegach Północy. Nie mieli butów szytych ścięgnem mewy.
Wkrótce brzuch Foczki się zaokrąglił i wczesną wiosną stało się jasne, iż spodziewa się dziecka. Matka chodziła chmurna, ale wiedziała, że ojciec nie darowałby jej, gdyby skrzywdziła Foczkę. A ta, pogodna jak zawsze, szyła odzież dla mającego się narodzić. Przygotowała sobie kaftan z miękkich zajęczych skórek, w którego plecy wszyła wielką i długą kieszeń. „To dla małego”. Wtedy zrozumiałam, ile siły jest w tej kobiecie, która żyje między nami, z dala od swoich i nigdy nie stara się być nikim innym, niż była. Gdy przyszedł jej czas, ojca nie było w domu. Nie zdążył wrócić z wyprawy, choć bardzo mu zależało, by być przy narodzinach. Foczka odprawiła wszystkich, zamknęła się w swojej izbie z jedną tylko niewolnicą. Ale późnym wieczorem posłała po moją matkę, a ta po pomoc. Wszystko nadaremnie. Foczka nie dała rady urodzić tego dziecka. Zmarła, zamykając je na zawsze w swym brzuchu.