– Kyrie eleison. Chryste elejson. Kyrie eleison. Święty Wojciechu męczenniku, wstaw się za nami grzesznymi! Nie opuszczaj nas w chwili próby! Wspomóż nas w tych dniach najważniejszych! Spraw, abyśmy stanęli na wysokości zadania, jakie sobie wytyczyliśmy…!
– Pozabijam was, gnoje, jak ten mur będzie krzywy! Skórę z was zedrę pasami, łapciuchy jeb… jedne!
Biskup Unger przeżegnał się u Wojciechowego grobu i wstał z ciężkim sercem, zaciskając szczęki. Nawet pomodlić się w skupieniu nie można! Pokłonił się swemu świętemu i szepnął:
– Już niedługo, kochany druhu biskupie, już niedługo! Wybacz tym niebożętom, ale pracują dzień i noc, to i język im zgrubiał…
Odsunął ciężkie zasłony, które po zburzeniu rotundy osłaniały grób świętego, i wyszedł. Prosto na plac budowy.
Odkąd posłowie przekazali wiadomość o przyjeździe cesarza, w całym państwie Bolesława panował stan najwyższego poruszenia. Poza osadnikami zaszytymi w najgłębszych puszczach nie było chyba ludzi, którzy w ten czy inny sposób by nie uczestniczyli w przygotowaniach. Przy budowie gnieźnieńskiej bazyliki robotnicy pracowali dzień i noc. Dni były wciąż krótkie, jak tylko zapadał zmierzch, plac budowy roił się od ognisk i pochodni. Książę nie dopuszczał najmniejszej zwłoki. Dobrze, że tego roku zima była wyjątkowo lekka, i od razu, jak zapadła decyzja, można było kopać doły pod fundamenty. Zresztą kto wie, czy to przymrozek puścił, czy ziemia rozmiękła od ciągłego palenia tych ognisk. Dzisiaj wszystko to wokół wygląda rozpaczliwie, ale do wizyty cesarza jeszcze całe cztery tygodnie!
(…)Unger między innymi zajęciami miał też jedno szczególne i niezwykle delikatne. Z czystego srebra kazał wykonać długie szczypce, nożyce i wąską, ale mocną piłę.
– Co chcesz tym ciąć, panie? – spytał złotnik, któremu powierzył robotę.
Nie odpowiedział. Gdy narzędzia były gotowe, zamknął je w skrzyneczce i zabrał do Poznania. Tam podczas niedzielnej mszy poświęcił je bez słowa. A potem znów spakował z namaszczeniem i zawiózł z powrotem do Gniezna.
Cyborium nad grobowcem Wojciecha stawiano trzy dni przed przyjazdem cesarza. Pod nadzorem Ungera czyszczono plac budowy. Fragmenty zaprawy, rozbite kamienie, popiół z roboczych ognisk… Niestety, po ostatnich deszczach grunt wewnątrz bardzo rozmiękły.
Przyjechał Bolesław, na ostatnią chwilę, rzucić okiem, jak to wszystko wygląda. Skrzywił się, patrząc pod nogi.
– Paskudne błoto! W trzy dni nie wyschnie. Ale może w cztery? Zanim dowiozę tu Ottona, będą jednak cztery… Słuchaj, jakby nie schło, każ to błoto czymś zarzucić. Nie wiem, tatarak może?
– Albo z desek niech przygotują pomosty.
– Nieźle. Będzie nieźle! Szkoda tylko, że drzewa wokół takie mało zielone. Może jednak zdążyliby ludzie przesadzić tu trochę krzaczków? – Zrobił ręką nieokreślony ruch wokół kamiennych fundamentów. – To co, Ungerze, raz dwa przenosimy ciało do nowego grobowca i jadę po Ottona!
– Tak myślę, Bolesławie… a gdybyśmy nie przenosili ciała? Gdybyśmy pozwolili jemu je przenieść? Czyż możemy uczcić cesarza bardziej, niż pozostawieniem jemu zaszczytu translacji? Jeśli oczywiście ciebie to nie dotyka, że odstąpisz mu ten przywilej.
– Przestań. Ja będę miał Wojciecha na zawsze. Niech sobie przeniesie. Masz rację, przyjacielu, zrobimy mu ten zaszczyt!
(…)Od rzeki szedł wilgotny, nieprzyjemny wiatr. Mżyło. Otto przyciągnął do siebie kraj płaszcza, by chłód nie wnikał pod niego tak nieznośnie. Orszak się zatrzymał. Ludzie Ziazona szukali brodu, gdzieś tutaj powinni spotkać się z księciem. Ale najwyraźniej miejsce, w które dotarli, nie było przeprawą przez rzekę, bo konie zapadały się w grząskim dnie po same brzuchy. Otto westchnął ze zniecierpliwieniem. Nie po raz pierwszy w czasie tej podróży nie był zadowolony ze sprawności swej italskiej załogi. Gdyby nie to, iż stanowczo uzgodnili w Rzymie, że do kraju Bolizlausa zabiera Italczyków, zmieniłby zdanie i wziął ludzi margrabiego Ekkeharda. Do nich miał większe zaufanie.
Nagle z lasu wyskoczył konny w pełnym uzbrojeniu. Gdy zatrzymał się przed nimi, Otto w pierwszej chwili myślał, że to sam książę Bolizlaus. Ach, nie! Bolizlaus miał orle pióra w szyszaku, a ten tutaj, choć do księcia podobny, ma hełm zdobiony pękiem włosów z czarnego, końskiego ogona. Nie zsiadając z konia, krzyknął coś pytająco.
– Co mówi? – Cesarz rozejrzał się za Klemensem, który miał mu służyć za tłumacza.
– Nazywa się Zarad i jest posłańcem Bolizlausa. Przyjechał po nas, bo obawiał się, że nie znajdziemy brodu.
– Niech prowadzi! – krzyknął Otto i pierwszy spiął konia.
– Ależ, cesarzu! – Ziazo znalazł się już obok. – Skąd wiemy, że to na pewno człowiek księcia?
– Ja go poznaję – powiedział Otto do rzymianina i już jechał przy Zaradzie. Ten skłonił się cesarzowi z uśmiechem.
Wystarczyło przejechać niewielki las i po chwili byli na miejscu. Przed oczami Ottona ukazało się leniwe rozlewisko rzeki. Po przeciwnej stronie widział wojsko, sztandary, proporce i ani jednego hierarchy, żadnych purpur, żadnych fioletów. Zarad spiął konia na brzegu i świsnął w maleńką, kościaną piszczałkę. Po drugiej stronie rzeki odpowiedziały mu podobne piszczałki. Odwrócił się w stronę cesarza i skłonił głową, wskazując mu niedwuznacznie, iż może jechać. Otto spojrzał na niego uważnie i nie był pewien, więc Zarad zapytał gestem ręki, czy ma jechać pierwszy. Cesarz potaknął. Wszystko działo się tak szybko, iż ani Ziazo, ani Klemens nie zdążyli dojechać do nich i zaprotestować, zanegować cesarskiej nonszalancji!
Zarad wjechał w wodę pierwszy, szybko. Równie szybko zatrzymał konia, oglądając się na Ottona. Kiedy zobaczył, że cesarz dotrzymuje mu kroku, popędził swojego. Woda była naprawdę płytka, ale koń w galopie rozpryskiwał ją niemiłosiernie. Zarad to uwielbiał, oczy mu się śmiały, ale nie miał pewności, czy cesarz też lubi takie zabawy. Usunął się na bok, by jego koń nie pryskał Ottonowi w twarz. Wtedy naprzeciw nich w nurt rzeki wjechał Bolesław. W pełnym galopie.
Otto, widząc to, spiął konia. Jak szybko udzielił mu się szalony nastrój tego niecodziennego powitania! Pędził, oglądał się w bok, na Zarada. Zarad śmiał się do cesarza, czarna smuga z jego hełmu omiatała mu twarz, gdy się odwracał! Otto zapomniał, że nigdy nie patrzy wstecz, i zerknął za siebie, nie zwalniając biegu, czy orszak ruszył za nim. Ha! Tylko Ziazo i Klemens chyba, reszta bezradnie stała, nie wiedząc, co robić! Zarad też już to zobaczył i znów uśmiechnął się do cesarza, jakby obaj wcześniej ustalili to urwanie się z majestatu.
Teraz już Otto patrzył tylko przed siebie. Na wprost niego galopował książę Bolizlaus, jasne strugi wody spod kopyt jego konia przysłaniały obraz. Przypomniał sobie od razu, jak przed pięcioma laty w obozie wojennym pod Magdeburgiem słowiański książę w takim samym galopie wjechał niemal do jego namiotu. Otto pochylił się lekko do końskiej szyi i popędził zwierzę! Już!
Bolesław wstrzymał konia i odwrócił się na nim, ogier zakręcił się na zadnich nogach. Byli twarzą w twarz. Konie parsknęły na siebie. Jakże inaczej czuł się dzisiaj książę! To nie obóz pod Magdeburgiem; właściwie dopiero w tej chwili do Bolesława dotarło, że gości cesarza na swojej ziemi! Skłonił głowę i powiedział:
– Witam cię, Ottonie!
I w jednej chwili obaj się zorientowali, że tłumacze są daleko z tyłu. Bolesław wiedział, iż cesarz, wychowywany w kręgu łaciny i greki, słabo zna mowę saską, ale odezwał się drugi raz w jego języku, w języku Sasów, licząc na to, że proste komunikaty zawsze są zrozumiałe:
– Witaj, Ottonie!
Odpowiedział mu po sasku:
– Witaj, Bolizlaus!