Obóz królewski pod Magdeburgiem przypominał bardziej jarmark niż prawdziwą wyprawę na wojnę. Barwne namioty dostojników prześcigały się wymyślnością kształtów. Na ogniskach, w brzuchatych kotłach, grzały się potrawy, których Bolesław nawet nazwać nie umiał. Na długich rusztach rzędy drobnych przepiórek, na wozach wyściełanych słomą szyjki gąsiorów z italskim winem, kosze owoców. Sług więcej niż wojska.
Namiot Ottona rozpoznał po purpurowym szczycie. Jechał wprost do niego, ze swą doborową dwunastką wojów, i celowo nie pozwolił koniom zwolnić. Lubił to. Jego konie były ćwiczone do takich pokazów. Lubił metaliczny brzęk broni zgrany z tętentem kopyt. Miał na głowie paradny szyszak z pękiem orlich piór, choć śmiał się, gdy Unger prosił, by go założył. Nigdy w nim nie wyjeżdżał do bitwy. Ale prezentował się świetnie, poprzez swój spiczasty szczyt nadając Bolesławowi dzikiego, wschodniego rytu.
Gwardia królewska jakieś pięćdziesiąt kroków przed purpurowym namiotem zatrzymała jego konia i grzecznie pokazała, iż powinien zsiąść i zostawić tutaj drużynę.
Zsiadł, ale nie oddał im wodzy, koń szedł przy jego boku jak pies.
Otto wyszedł przed namiot w otoczeniu biskupów. Bolesław poznał go po ubraniu, po czerwonym płaszczu, po twarzy bez zarostu. Cesarskie dziecko było wysokie, smukłe, złotowłose. Chłopak zdawał się zbyt piękny, jak na mężczyznę, ale jednocześnie w jego oczach było coś, co nie pozwalało traktować go lekko. Choć ten pancerz ze złotych łusek wydawał się Bolesławowi rzeczą skończenie niemądrą.
To nie było ich pierwsze spotkanie, widzieli się już kiedyś, w Kwedlinburgu, gdy Mieszko oddał hołd małemu, wówczas sześcioletniemu dziecku. Parę lat później, w rewanżu, cesarzowa matka Teofano wsparła Piasta w konflikcie z Czechami.
– Bolizlaus filius Misaco?
– Tak, panie.
Patrzyli na siebie. Bolesław i Otto, mężczyzna i chłopiec.
Książę nie mógł się nadziwić urodzie dziecka, któremu oddano władzę nad największą potęgą świata. Otto jawił mu się aniołem z Biblii przywiezionej przez Ungera.
Bolesław Ottonowi wydał się Leonidasem spartańskim z opowieści matki. Jego mocna, pokryta lekkim zarostem szczęka, zakurzone barki, dłonie, z których nie zdjął rękawic.
Jasna twarz króla, smukłe choć nie wątłe ciało, oczy przejrzyste, w barwie bursztynu, i zmuszające do patrzenia na siebie usta.
Bolesław otrząsnął się. To po prostu cesarskie dziecko, nic takiego.
Otto trwał w zawieszeniu na tym mężczyźnie, który w przeciwieństwie do otaczających go biskupów i książąt miał w twarzy obcy rys nie znoszącej sprzeciwu niezależności. Czuł od niego woń puszcz i lasów, jakich nie znał, soli, powietrza, wody, ognia, dymu. Dzikość leśnych polan. Oczy Bolesława opowiadały mu historie tak różne od śpiewnych, dzielonych na głosy psalmów, że nagle zapragnął wyrwać się z asysty starych i zaspanych biskupów.
– Pamiętam wielbłąda, którego podarował mi twój ojciec.
Bolesław czekał chwilę, aż arcybiskup Gizyler przetłumaczy mu słowa Ottona. Gdy usłyszał o wielbłądzie, roześmiał się.
– Ja też go pamiętam! Chciałem mieć takiego samego!
Otto nie słuchał Gizylera. Wsłuchiwał się w szelest mowy Bolesława, tak pięknie skontrowany gardłową nutą jego śmiechu. Urzekł go ten śmiech, coś pomiędzy spontanicznością a dzikością. „Chropawy” – pomyślał o księciu i zastanowił się, co by było, gdyby teraz on podarował wielbłąda Bolesławowi. Rozum szybko odpowiedział mu: to dziecinne.
Arcybiskup już drugi raz powtórzył, iż czas zaczynać mszę, a z tym nie było dyskusji. Więcej sam na sam nie rozmawiali ze sobą. Nie było na to czasu. Kancelaria królewska, dokumenty, sprawy pilne, nie cierpiące zwłoki. Tłum dostojników zabierających Ottonowi każdą wolną chwilę. Każdy haust powietrza.