Gra w kosci

Otto obudził w Bolesławie króla. Władcą był już dawno, ale przy cesarzu naprawdę poczuł się królem. Cokolwiek o nim nie mówić, Otto był człowiekiem wyjątkowym. Przy nim Bolesław czuł się ciągnięty w górę, czuł się kimś lepszym, niż był w istocie. Więcej, gdy młody mówił o idei cesarstwa bożego, Bolesław rozumiał go, do głębi go rozumiał! W gruncie rzeczy od początku była między nimi jakaś trudna do nazwania więź. To, co najważniejsze, powiedzieli sobie w cztery oczy, bez tłumaczy, bez całego tego dworskiego orszaku! Są i takie sprawy, których nie wypowiedzieli, a które w nich tkwiły, jakby obudzone spotkaniem. Wiążąc się z Ottonem, Bolesław wiedział, że staje się wrogiem cesarstwa wschodniego. Że staje naprzeciw swojego najbliższego sąsiada, Władymira, jakby wyzywał go na pojedynek. Tak, chciał tego! Chciał wyzwać Władymira i ukorzyć go! Nie miał ku temu żadnego pretekstu, żadnego powodu, prócz jednego: pożądał jego kijowskiego tronu. Dlatego godził się na wszystkie konsekwencje bycia „wschodnią rubieżą cesarstwa”, bo jego własne, dzikie serce tego chciało. Nawet jeżeli Otto rozumiał to nieco inaczej i mniej krwawo. Zresztą cesarz po prostu za dużo przebywa w kościele, a za mało na wojnie. Nic ponadto. Gdyby spędzili razem więcej czasu, Bolesław obudziłby w nim mężczyznę, pokazał mu, że wojny nie trzeba się bać. Chociaż nawiedzały go i takie myśli, w których wracało wspomnienie kwedlinburskiej mszy wielkanocnej, najdziwniejszego nabożeństwa w jego życiu. Kim naprawdę był Otto? Czego naprawdę chciał od niego?
Teraz jechali w las. Zeschłe liście i mech spod końskich kopyt, gałęzie uderzające po twarzy. Tyle sprzecznych uczuć! Cierpienie odrzuconej Świętosławy, ból siostry przebiegał mu po plecach. Śmierć Olava, który był mu tak bliski, z którym rozminęli się w drodze bez własnej winy i woli. Obraz płonącego statku i przyjaciela skaczącego do wody. Może przeżył? Bzdura. Nikt tego nie mógł przeżyć. Oblicze Swena, z brodą splecioną w warkoczyki, śmiejąca się twarz szwagra, jego dudniący głos wypełniający całą hallę królewskiego Roskilde.  Idź do diabła, Swen! Rozbiłeś w pył moją skandynawską politykę, ale jeszcze cię dopadnę! Dorwę cię!
Psiakrew! Popędził konia. Wiatr owiewający twarz przypomniał mu Ungera. Kiedyś, gdy tak samo, jak dzisiaj na Swena, wściekał się na porażkę swej libickiej rozgrywki, jego biskup powiedział, iż ze śmierci Wojciecha wyciągnie więcej niż z jego życia. I tak było! Unger miał rację. Może więc z gruzów polityki północnej też powstanie coś dobrego? Ach, gdyby potrafił być cierpliwszy! Ale jego cierpliwość jest wiecznie chora! Szybciej! Nogami uderzył końskie boki! Szybciej! Chce jechać tak prędko, by wyprzedzić swoje troski! By je przegonić! Zostawić za sobą nadętą twarz Gaudentego, wredne oblicze Gizylera, stary, a niedobry profil Willigisa, tych wszystkich książąt Rzeszy, którzy musieli schylić przed nim głowy, a wciąż każdym gestem pokazywali mu, co o nim myślą! Zmyć z siebie brud targowiska dworskiej próżności, ślady uścisków dłoni, od których biło fałszem, jak trupim jadem! Dzisiaj chce uciec, utopić troski w miodzie, zapomnieć, kim jest i po co żyje. Ten jeden dzień. Tylko on, przyjaciele i polowanie na wilki.

(…)Gerbert zerwał się z fotela. Otto, który jeszcze przed chwilą słuchał go, pijąc źródlaną wodę z kielicha, upadł nagle na kamienną posadzkę.

– Ottonie…!

Uniósł jego głowę i położył sobie na kolanach. Przyłożył ucho do jego ust, by sprawdzić, czy oddycha. Oddychał, ale czoło miał spocone i zimne. Spod cesarskiej purpurowej szaty wychyliła się ciężka włosiennica. Gerbert odsunął ją i zobaczył, iż pod pokutną koszulą ciało Ottona jest obtarte do krwi. Żywa krew przykrywała zaschnięte strupy. Ach, więc Otto nosił ją od dawna! Wsunął rękę na jego pierś, by poczuć bicie serca. Uderzało wolnym, nieregularnym rytmem. Pod palcami Gerbert wyczuł coś jeszcze. Cesarz na piersi miał zawieszony kosmyk zetlałych ludzkich włosów.

(…)
– A nie możemy po prostu zostać „drużyną zbrojną Chrystusa Pana i Ungera biskupa”? Co, nie brzmi dobrze? Musimy wybierać, czy chcemy być wojami czy księżmi? Mnie się taki wybór nie podoba. Tak, jak było, było najlepiej! Amen i basta!

Ojciec Filip miał z „młodziankami” poważny kłopot. Dwóch z nich postanowiło wstąpić do klasztoru – eremu wybudowanego w Międzyrzeczu, ale pozostali nie chcieli zamykać się na zawsze przed światem zbrojnych uciech.

– Ojcze Filipie, jesteśmy stworzeni do wojskowej służby Bożej. Ale nie do włosiennic i korzonków!

– Kolczuga na gołym ciele! Próbował ojciec? Ja pokażę! To jest umartwienie! Do kości można się spokutować! To jest gwarancja żelaznego zdrowia!

– Opuść koszulę, braciszku, opuść! Młodziankowie kochani, nie można tak dłużej, bo wszyscy pójdziemy żywcem do piekła! Nie można służyć Bogu i łamać Jego praw. Nie jesteście klerykami, musimy skończyć z tym kłamstwem raz na zawsze.

– Jest rozwiązanie – wtrącił Zarad, który właśnie szedł od Bolesława. – Przybyli już misjonarze przysłani z Italii przez cesarza. Książę chce, by natychmiast objęli klasztor w Międzyrzeczu. Ale obawiamy się pozostawić ich samym sobie, bo tam tereny niepewne. Młodzi, życzeniem księcia, będą strażą eremu. Nie z bliska, lecz z daleka, by braciom nie przeszkadzać w zamartwianiach.

Filip przeżegnał się i przewrócił oczyma! Solidna misja przydałaby się najbliższym współpracownikom księcia.

– Zaradzie, bój się Boga! Eremici się umartwiają, nie „zamartwiają”! Zamartwiam się ja, gdy słucham takich rzeczy!

Zarad wzruszył ramionami i kiwnął głową. Jego zdaniem wychodzi na to samo. Młodziankowie byli usatysfakcjonowani.

– Wolno nam będzie nosić broń otwarcie?

– Tak, będziecie pełnoprawną strażą eremu.

– Ale czy dalej będziemy drużyną Ungera? W habitach, z krzyżami?

– Nie, nie musicie chodzić w kieckach. Normalnie uzbrojeni.

– Ale krzyże możemy sobie zostawić? Bez krzyży na piersiach to nie to samo!

– A Przebój, nasz wojewod, będzie miał ten duży krzyż do noszenia? Taki, jak zawsze mieliśmy na drogę?

Zarad się zdenerwował. To już nie byli jego chłopcy. Dwa lata na kościelnej służbie zmieniły ich w „krzyżowe potwory”. Tak właśnie nazywali ich pozostali członkowie młodej, książęcej drużyny. Zazdrościli „młodziankom” ciągłych podróży. Ta dwunastka była dalej niż większość starych wojów księcia! Ich opowieści o cudach Rawenny krążą po całym grodzie. Ba, nawet Bolesław nie był tak daleko! Rozbestwili się na kościelnym wikcie jak wszyscy diabli! Teraz, gdy sami wrócili z Rawenny z pismem dla biskupa i księcia, zachowywali się jak udzielni książęta! Unger miał do nich wielką słabość. A książę niczego nie odmawiał Ungerowi! Zarad te wszystkie kościelne ozdobniki, krzyże nie krzyże, postanowił więc zostawić w gestii biskupa, bo sam się na tym zupełnie nie znał! Machnął ręką i kazał się młodym szykować do drogi.