-Roma aurea!
Na wieść o zbliżaniu się jego wojsk, o majestatycznym pochodzie, na lud Rzymu padł zimny strach. Codziennie do miasta docierały pogłoski o coraz to nowych kontyngentach wojsk dołączających do orszaku cesarza. Demonstracja siły spełniała swe zadanie doskonale. Ale też biskupi Leon i Gerbert niemało się przy tym natrudzili. To oni stali za odpowiednim dawkowaniem grozy struchlałym już rzymianom. W skrytości dusz obaj liczyli na to, iż demonstracja wystarczy, by Rzym otworzył bramy, padł na kolana, wydał zdrajców i uderzył się w pierś. Dlatego tyle wagi przykładali do tego widowiska. Za wszelką cenę chcieli uniknąć rozlewu krwi, palenia domów, publicznych egzekucji. W tym względzie, w obrzydzeniu, jakie czuli do aktów fizycznej przemocy, panowała między nimi absolutna zgoda.
I pierwszy akt zdobywania Rzymu okazał się sukcesem ich wspólnej polityki. Przerażony Rzym poddał się bez walki. Nie wydał jednak obu buntowników, antypapieża i patrycjusza. Skryły ich dwie wieże. Krescencjusz wraz ze swą załogą zamknął się w Zamku Świętego Anioła, a Philagathos, który śmiał się bluźnierczo nazwać Janem XVI, w wieży Filioque, ukrytej za murami Watykanu.
Sztab Ottona musiał przeszacować siły. Wojsko było liczne, przydatne przy zdobywaniu miasta, ale oblężenie Zamku Anioła, postawionego przed stuleciami przez cesarza Hadriana, to już inna sprawa. Niezwłocznie ściągnięto budowniczych i na polach pod Tivoli przystąpiono do budowy machin oblężniczych. Gerbert, znawca mechaniki, osobiście wziął nadzór nad ich pracą. To jedyne w wojnie, co mógł zaakceptować: rozum i nauka w służbie człowieka. Jednocześnie okryto Rzym siecią informatorów. Wojsko Ottona strzegące jego bram, pilnujące spokoju w mieście, to jedno, a służba dyplomatycznego wywiadu – drugie. Rzym jest niczym nierządnica, sprzedajny i zmienny. Krescencjusz ma w nim znaczne wpływy, stronników, którzy zapadli się pod ziemię lub zmienili szybko barwy na cesarskie. Rzecz w tym, aby ich wszystkich ogarnąć i mieć pewność, że przejście na stronę cesarza jest ostateczne i niepodważalne.
(…) Gdy Gerbert noce spędzał pochylony nad kolejnymi szkicami konstrukcji machin, a dnie pod Tivoli, na nadzorowaniu ich budowy, Leon z całą mocą kierował cesarską kancelarią. Zorganizował pracę skrybów i kopistów, dbał, by ta boska, nowa pieczęć, na której Otto tronuje z globem ziemskim i mieczem w dłoni, poprzez dziesiątki wysyłanych z kancelarii dokumentów obiegła świat. Ale to nie wszystko. To tylko sprawna organizacja pracy bieżącej. Kancelaria cesarza to jego mózg. A ten przecież musi wyprzedzać myślą wydarzenia, które nastąpią. W porozumieniu z Ottonem i oczywiście Gebertem Leon ślęczał już nad projektem nowej cesarskiej pieczęci. Nikt nie wątpił, iż pochód na Rzym godzien jest utrwalenia w cesarskiej nomenklaturze. Owszem, trzeba było, niczym kropki nad i aktu ostatecznego pokonania buntu poprzez zdobycie obu wież i ukaranie obu zdrajców, ale to był przecież tylko kwestia czasu. A bycie imperatorem Rzymu nakazywało być gotowym z wyprzedzeniem do okazania kolejnych aktów potęgi i mądrości władcy.
Tak więc w komnacie Leona i w komnacie Gerberta nocami paliły się oliwne lampy, a ich służba dbała, by biskupom nie brakło nagle inkaustu czy pergaminu. Oba świetne umysły pracowały jak nigdy dotąd.
W tym samym czasie pracował graf Bertold. Przez kilka dni obchodził okolice wieży Filioque, w której schronił się antypapież. Patrzył, zastanawiał się. W głowie macał grubość murów, szukał ich słabych punktów. Nie zaniedbywał usypiania uwagi przeciwnika i, rzecz jasna, odcięcia mu kontaktów ze światem, z dostawą broni, jedzenia, wody. Wokół wieży kazał rozłożyć obóz wojskowy i kiedy był już gotów, dał swym ludziom dwa dni na wytworzenie wokół obozu aury całkowitego rozprężenia. Oni zaś nie mieli z tym problemu. Pili, śpiewali głośno germańskie sprośne pieśni, palili ognie i widowiskowo spali przy nich. Gdy po okolicy rozeszły się plotki, iż wojska grafa to zgrupowanie kompletnie pijanych, nieprzytomnych żołdaków, Bertold ze swą przyboczną gwardią, uzbrojoną w długie drabiny i haki, był w gotowości. Sprzyjał im nów, czyniący noc doskonale ciemną. Podeszli pod wieże niepostrzeżenie, zresztą odgłos ich równych kroków skutecznie tłumiły pijackie śpiewy z pokazowego obozowiska. Błyskawicznie dostali się do środka i rozpoczęli przeszukiwanie każdego z zakamarków wieży. Rozkaz grafa był jasny: szukają mężczyzny około pięćdziesiątki. Wszystkich młodszych mogli wycinać na miejscu, zresztą nie było ich wielu. Okazało się, iż załoga antypapieża to raptem trzydziestu ludzi, trzydzieści nieprzytomnie zmizerowanych i wystraszonych sług. Pięciu mężczyzn odpowiadało rysopisowi wszetecznego Greka. Tych przywiedli do grafa czekającego u stóp wieży. (…)
– Litości, basileusie…
Otto przez jedną chwilę wahał się, czy podejść. Coś w nim drgnęło na dźwięk ukochanej greckiej mowy. Zdusił to w sobie i zrobił kilka kroków w stronę Philagathosa. Patrzył na nędzę i upodlenie tego stworzenia. Napawał się jego hańbą i jednocześnie napawał się swoim bólem. Celowo skupiał wzrok na dłoniach Philagathosa, spętanych powrozem, jak u niewolnika, dłoniach, które tyle razy głaskały go po głowie, które trzymały go do chrztu, które być może dotykały jego matki. Odezwał się do niego po grecku, chciał w tej ostatniej chwili mówić ze swym dawnym mistrzem językiem, którego on go uczył. Nie chciał też, to prawda, by rozumieli go towarzyszący mu ludzie.
(…) Odcięto więzy łączące Greka z resztą więźniów. Wyprowadzono ich z dziedzińca, w mrok. Jego zaś pod ramiona chwycili dwaj ludzie, unieśli w górę ciało. Dwaj inni przytrzymali głowę, by ten, który szczypcami wyrywał mu oczy, mógł każdą z gałek chwycić pewnie i wyjąć szybko.
– Krzyczy jak dziewczyna! – splunął Ekkehard. – Wyrwijcie mu ten plugawy język!
A Otto nie wiedzieć czemu pomyślał, że dawny mistrz już nie przeczyta żadnej z uczonych greckich ksiąg. Szybko zmienił bieg swoich myśli, to nie było trudne. Wystarczyło przywołać obraz matki, cesarzowej Teofano, najpiękniejszej z kobiet, której urodę zbezcześciły te oczy. Dwie krwawe kulki w siatce z czerwonych i fioletowych żył, leżące u jego stóp. Mokrym chluśnięciem dołączył do nich język Greka. Otto nie zdążył podnieść głowy, by spojrzeć na tego, który już go nie widział i który już nigdy nic nie powie.
Bertold wyjął zza pleców swą najwierniejszą broń, chlubę saksońskich wojowników. Skramasaks, długi, ostry nóż bojowy, doskonale wyważony, zdobiony lepiej niż niejedna głownia miecza. Kazał chwycić Philagathosa za brodę i czoło, usztywnić mu głowę. Obcinanie nosa nie było tak łatwe, jakby się mogło zdawać. Miękka chrząstka wprawdzie poddawała się łatwo, ale tylko wtedy, gdy cios był od razu świetnie wymierzony. O, tak jak ten!… Już. Krwawy strzęp spadł mu pod nogi, a on sam uchylił się w porę przed chlustającą z twarzy Greka juchą.
Ekkehard stał przy boku cesarza, niepewny, jak Otto zareaguje na widok tej rzeźni. Z uznaniem jednak pomyślał o swoim władcy, gdy ten nie zachwiał się nawet.
Bertold kończył egzekucję, odcinając uszy. To już najprostsze w tej rozprawie. Z gardła Philagathosa wydobywał się głuchy, chrapliwy jęk; Grek krzyczał tylko na początku, gdy pozbawiali go oczu, potem już nie. To nie dowód wyjątkowego hartu ducha ofiary, o nie! I graf, i margrabia wiedzieli to dobrze, że cała sztuka w sprawności oprawcy. Okaleczany człowiek najgłośniej wrzeszczy przed egzekucją – ze strachu. Potem, gdy po pierwszych ranach przekroczy w sobie próg bólu, jest mu jak gdyby wszystko jedno.
– Co z nim dalej? – spytał cesarza graf Bertold wycierając ostrze noża płócienną ścierką.
– Wydajcie go prawowitemu papieżowi. Niech mój kuzyn zadecyduje, jakiej kary pragnie dla bluźniercy.