HARDA                                                    OLAV
Sam Olav zjednywał sobie ludzi szybko. Może tym, że miał czułe ucho? Uczył się języków prędko i bezbłędnie, jakby wyciągnął lekcję z nieznośnej dla niego, mieszanej mowy księcia Valdemara. Dla każdego znajdował miłe słowo. Miał talent do oszczepu i łuku, cierpliwie ćwiczył walkę mieczem.
Gdy skończył dwanaście lat, po raz pierwszy wypłynął na zbrojnej w wojów łodzi. Szlify zdobywał na szerokich wodach Wołgi, pływając z załogami książęcych konwojów. Był młody i zręczny, przypadł do serca sternikowi i ten uczył go tajników prowadzenia łodzi i nocnego ustawiania w dryf. Zadaniem wołżańskich załóg było osłanianie płynących rzeką bogactw i bezpieczne doprowadzanie do Nowogrodu arabskich kupców. Łodzie pełne drogich futer i skór, wosku, miodu, cennej broni, sokołów zdatnych do polowań, kory białych brzóz. Wreszcie barki ciężkie od ludzkiego ładunku.
Niewolnicy w drodze na wschód. Wchodził na każdą z barek i szukał.
Ale wśród tysięcy kobiet nie było ani jednej, która miałaby jasną twarz jego matki. Tym samym Nahr-as-Saqaliba, Słowiańska Rzeka, jak mówili na Wołgę Arabowie, stała się dla niego bezwartościowa jak dla rybaka woda bez ryb.
Od Sigurda wciąż żadnych wieści. Księżna Allogia wyczuła wzbierającą w Olavie niecierpliwość, a może tylko dostrzegła pogłębiający się z dnia na dzień grymas jego ust. Błagała męża, by wysłał go na Dniepr. „Nie boisz się, pani, że chłopak dołączy do wareskich załóg i popłynie Dnieprem do Bizancjum? Na złotem płatną służbę do Bazylego, cesarza Wschodu?” — pytał kniaź, a księżna szeptała: „Mężu, mężu, nie on! Nasz Olav jest nam bezgranicznie oddany. Nie zdradzi, bo za nasze srebro Sigurd szuka jego matki. Mężu, mężu, nie zdradzi, bo myśmy dali mu wolność”.
Valdemar uległ żonie, a Olav pierwszego dnia żeglugi zrozumiał, że księżna nieświadomie wystawiła go na próbę. Nie, nie myślał o ucieczce do bogatego Bizancjum. Nie pociągała go złotem płatna służba cesarzowi Wschodu. Jego duszę ukradł Dniepr. To nie były szerokie i leniwe wody Wołgi. To był żywioł. Mgły spadające na wodę, żegluga w mleku. Zdradzieckie porohy zwiastujące swą obecność najpierw niespokojnym szumem, a potem wściekłą kipielą wody. Kochał każdy z nich: Rykuna, Koński Łeb, Scytyjską Gardziel, Ostry Pysk, Przeklętego, Nienasyconego i nade wszystko Zawsze Gromkiego. Był pierwszym, który zeskakiwał z łodzi, by przeprowadzać ją przez skalny próg.
Zauroczyły go brzegi Dniepru porośnięte olsami i brzeziną. Mokradła i bagna ciągnące się wzdłuż nich. Polowania na sumy wielkie niczym morskie potwory. Tak. Dniepr okiełznał jego dziką duszę. Zawładnął nią. Szum wody zagłuszył tęsknotę za matką, z której objęć wyrwano go przed laty. Śniła mu się jeszcze czasami, ale we śnie już nie słyszał jej świdrującego krzyku. Bezgłośnie poruszała suchymi ustami. Mleczna mgła zakrywała krwawe wspomnienia Olava. Wiosna, gwałtowna jak nigdzie indziej; wiosna wybuchająca od jednego słonecznego promienia, gdy znikał śnieg zalegający rozległe błonia nad rzeką, by po kilku dniach pokryły się żywą bielą kwitnącej tarniny. Ta wiosna uwiodła go jak dziewczyna. O niczym więcej nie marzył; chciał tylko pływać cały rok, by znów przeżyć to widowisko budzącej się natury. By poczuć, jak w nim samym zaczynają krążyć soki żywe.
Gdy pomiędzy jedną a drugą wiosną w jakimś porcie na Dnieprze, nieopodal Smoleńska, dotarł do nich posłaniec z wiadomością od księżnej Allogii, Olav poczuł, jakby ktoś znów zaciskał mu na szyi niewolniczą smycz.
„Wracaj do Kijowa. Kniaź wyznaczył ci kolejne zadanie. Ruszysz na Radymiczów”.
Ruszył, porzucając Dniepr. Przecież spłacał dług. Allogia i Valdemar obsypali go podarkami, jakby chcieli wypełnić brak wieści o jego matce. Przyjął je, by odmową nie obrazić książęcej pary. Dwa
kolejne lata walczył na wschodzie, zmuszając do uległości najpierw Radymiczów, potem Wiatyczów. Było mu wszystko jedno, komu zgina kark. Jedyną osłodę znajdował, gdy w drodze na wschód przepływał ukochany Dniepr.
Aż wreszcie, podczas niewiele znaczącej potyczki z już ujarzmionymi Wiatyczami, nie uchylił się w porę przed strzałą i grot drasnął go w czoło nad brwią. Zachwiał się w siodle i usłyszał świdrujący krzyk. Krzyczała Astryda w jego głowie. Oczy zalała mu krew i spadł z końskiego grzbietu na świeżo zrytą kopytami darń. Stracił przytomność, choć wciąż słyszał matczyny głos. Śnił o swojej matce, młodej i pięknej. O jej złotym naramienniku, który pęka na pół, a z każdej jego części wypływa krew.
Obudził go starczy szept: „Nie, nie, nie! Nie będę go leczyła! Nie będę na jego ranę kłaść ziół! Chcę, by zginął… zginął krwawy król… To on jest panem, który kroczy w rzece krwi”. Z trudem otworzył posklejane posoką powieki. Zobaczył staruchę pochyloną nad sobą, trzymaną za kark żelaznym ramieniem swego druha, Geivara.
„Puść ją” — nakazał. „Ty żyjesz!” — ucieszył się Geivar.
Tak, żył. Odnalazła go własna pamięć, jakby zmartwychwstał z krwi.
Wrócili do Kijowa. Przywiózł podarki dla książęcej pary. I silne postanowienie, że to był ostatni raz, gdy wypełniał czyjąś, a nie własną wolę.
— Ole! Mój Ole! — Gdy tylko wjechał na podwórzec książęcego dworu, usłyszał piskliwy chłopięcy głos. — Wróciłeś! Nareszcie wróciłeś! — Pięcioletni syn księcia, Jarisleif, biegł ku niemu, potykając się o długie poły szuby.
— To nie twój Ole, tylko mój! — krzyknął większy od niego chłopiec i podstawił Jarisleifowi nogę.
Malec ślizgiem wylądował w błocie. Olav zeskoczył z konia i podniósł go wysoko.
— Jarisleif! Aleś wyrósł! Nie poznałbym cię! — Ucałował małego w czoło.
Większy chłopiec przepchnął się ku nim i krzyknął, zadziornie unosząc głowę:
— A mnie byś poznał, Ole? Ja też wyrósł?
— Czy to kniaź Wladimir tak odmłodniał? — Olav mu się przyjrzał i widząc, że chłopak poczerwieniał z radości, dodał: — Ach nie, to jego dzielny syn, Światopołk, podobny do ojca jak dwie Krople wody!
— Ja też podobny! — wyskoczył młodszy. — I nie mów już Jarisleif, ja chcę być Jarosław!
— Jarosław-Srosław! Głupek i syn zhańbionej — prychnął i popchnął go Światopołk.
— Już, już, spokój! — uciszał książęcych synów Olav. — Jarosław jest mądry, że chce, by go nazywać w języku jego poddanych. A ty, Światopołku, nie powinieneś drwić z jego matki, bo ktoś kiedyś brzydko powie na twoją. Ojciec w domu?