Krolowa_500

SVEN przesiadł się z „Gniewu” na pokład „Krwawego Lisa”, gdy na czele swej floty wpływał nurtem Tamizy do Londynu.

– Robisz się sentymentalny, królu – mruknął Jorun, zerkając w górę.

Dostali wiatr, aż jęknął takielunek, żagiel „Lisa” wydął się tryumfalnie.

– A ty nie? – odgryzł się Sven. – Widziałem, że wyczyściłeś swój stary miecz, ten którym nie zdobyliśmy Londynu przed dwudziestu laty, ale którym wyrąbaliśmy sobie drogę do zamczyska w Bamburghu!

Jorun wzruszył ramionami i stuknął pochwę miecza.

– Dobrze mieć przy sobie sprawdzonych przyjaciół.

Sven nieoczekiwanie przyciągnął go do siebie z całych sił.

– Masz rację, druhu.

Flota Thorkela Wysokiego, która jeszcze niedawno stawiła im czoło na Tamizie, odpłynęła z portu w Greenwich na wyspę Wight, zabierając ze sobą króla Ethelreda. Władca był pokonany.

– Uważam, że Thorkel jest najbezczelniejszym człowiekiem, jakiego poznałem – powiedział Jorun, uwalniając się z objęć Svena.

– Nie! – Sven splunął do Tamizy. – Thorkel jest jedynym prawdziwym jomswikingiem. Oni właśnie tacy mieli być. Pozbawieni skrupułów wobec panów tego świata.

W dniu, w którym Svenowi poddała się południowa i zachodnia Anglia, Thorkel obudził Drapieżną Ławicę, a jego załogi zaczęły palić i grabić tych, których niedawno bronili. Chaos, jaki zapanował w okolicach Londynu, zmusił króla Ethelreda do wypłacenia Thorkelowi okupu. Wtedy dopiero jomswiking znów zaopiekował się angielskim władcą i wywiózł go na wyspę Wight.

– Dopływamy! – zawołał Sven i Jorun zadął w róg.

Dźwięk podchwycili ludzie na każdej z jego łodzi i wkrótce basowe granie rogów wypełniło londyński port. Sven stanął na dziobie, Jorun za jego plecami. Rude włosy, ciężkie od wiszącej nad rzeką mgły, nie uniosły się na wietrze. Wciągnął powietrze. Tak. To ta sama woń, którą pamiętał sprzed lat. Z Londynu, który witał nowego władcę, biła woń ludzkiego strachu.

Czekali na niego ci, którzy pierwsi zaproponowali mu swe służby: możni Mercii z eldormanem Leofwine’em i Anglii Wschodniej z Ulfcetelem na przedzie. Między nimi stał arcybiskup Yorku, szlachetny Wulfsdan, a obok niego nowy arcybiskup Canterbury, Lyfing. Brakowało biskupa Londynu, Elfwiga, o którego męstwie podczas obrony miasta krążyły legendy.

– Niech żyje król Sven! – krzyknął drżącym głosem ktoś z tłumu czekającego na nabrzeżu.

Londyńczycy zbili się w ciasną, wrogą grupkę.

– Niech żyje!

– Król Anglii, Sven! – krzyknął eldorman Ethelmer.

Jorun nabrał powietrza w płuca i wrzasnął:

– Król Danii, Norwegii i Anglii, Sven I Haraldsson!

Nie muszą mnie kochać; wystarczy, że będą mi poddani – pomyślał Sven, patrząc na przerażonych mieszkańców, i zeskoczył z burty „Krwawego Lisa” na ląd.

 

Pierwsze tygodnie w Londynie upłynęły mu jak we śnie. Ucztowali, przyjmowali hołdy i opijali zwycięstwo.

– Obiecałem Londynowi, że wrócę, i dotrzymałem słowa! – grzmiał Sven.

Czerwone wino smakowało jak krew i choć pił i pił, nie mogło ukoić jego pragnienia.

– Co teraz, królu? – Jorun okrakiem przysiadł na ławie obok jego tronu.

– Jak to co? – Sven nie zrozumiał przyjaciela.

– Spełniłeś kolejne ze swych marzeń. – Stuknął się z nim kielichem. – Musisz znaleźć sobie nowe.

Sven zaśmiał się gardłowo i poklepał Joruna po plechach.

– Ach, druhu! Z królowaniem jest jak z żoną. Zdobyć nietrudno, ale sztuka utrzymać!

 

Wstawał wcześnie, żeby dzień był dłuższy. Z początku, pouczony przez arcybiskupa, iż zwyczajem angielskich królów było wysłuchiwanie skarg poddanych, robił to, ale po trzecim dniu nieustających lamentów miał dosyć.

– Gdybym tak rządził Danią jak Ethelred Anglią, to bym oszalał – poskarżył się Jorunowi.

Zabrał się do porządkowania spraw kraju. Zaczął od podatków na wojsko i umocnienia zaniedbanych garnizonów.

– Tu wszystko jest stare – jęknął. – Czego Rzymianie nie zbudowali, to Anglicy nie wymyślili. Dawne twierdze porastają wrzosowiska.

– Nikt jak my, najeźdźcy, nie zna obronnych słabości tego kraju. Przy okazji, królu – dodał Jorun. – Trzeba odbudować most.

– Psiamać! – zaklął Sven i roześmiał się po chwili. – O ten most rozbijaliśmy się tyle razy, a teraz, gdy spalony i zburzony, musimy sami go naprawiać. A niech to! Ale teraz to nasz Londyn, a most jest kluczem do jego obrony.

– Wskażę ci kolejną sprawę, królu Svenie – włączył się Thorgils z Jelling, choć nikt go o to nie prosił. – Angielski Kościół jest równie bogaty, co Korona, o ile już nie bogatszy.

Nie znoszę go – pomyślał Sven – ale ma rację. Trzeba opodatkować kler.

Zrobił to od razu. I zaczęły się pochody biskupów lamentujących, jakby odbierał im ostatnią kozę.

– Miej wzgląd na świętego Edmunda! – grzmiał arcybiskup Lyfing.

– Dlaczego? – Sven wzruszył ramionami. – To chyba święci mają mieć w opiece królów?

Arcybiskup się zapowietrzył.

– Król Edmund Męczennik zginął z rąk twych rodaków ponad sto lat temu! Nie możesz opodatkować jego opactwa! To… niegodne chrześcijańskiego króla!

– A to, co robił wasz chrześcijański król Ethelred, było godne? – Sven wzruszył ramionami. – Kazał prostym ludziom pościć, modlić się i żałować za grzechy, których nie popełnili. Ja przynajmniej jasno stawiam warunki: każdy ma płacić na obronę kraju. Nie rozumiem, dlaczego opactwa mają być zwolnione z podatków. Wszak barbarzyńskich najeźdźców przyciągają jako pierwsze.

Arcybiskup zaciął usta.

– Wiele wiesz o barbarzyńskich okupantach.

– Nie zmuszaj mnie, arcybiskupie, żebym się zmienił w diabła, którego we mnie widzisz. – Sven uśmiechnął się tak zimno, że jego gość natychmiast zebrał się do wyjścia. Gdy był przy drzwiach, Sven dodał: – Moi ludzie przyjadą do opactwa po należne podatki za tydzień. Uprzedź mnichów.

– Ja? – Arcybiskup stanął jak zamurowany. – Dlaczego ja?

– Bo tyś ich wodzem. Dobrze rozumiem hierarchię? Czy wolałbyś, abym ją zmienił?

Brakowało mu wiatru od morza, tej chwili, kiedy uderzał go w twarz i podmuch unosił jego rude włosy. Zawsze wtedy czuł się jak ptak rozkładający skrzydła do lotu. Tutaj, Londynie, wydawał się sobie wiecznie zmokniętym krukiem.

Święta Bożego Narodzenia były deszczowe i dobrze, że minęły szybko. Mury londyńskiego zamku chroniły przed wodą, lecz nie przed wilgocią. W komnatach wciąż wisiał gryzący w oczy dym, który zaczął go dusić.

– Twój syn, królu, pyta przez posłańca, czy ma już rozpuścić zakładników do domów – odezwał się Jorun. Siedzieli sami w kamiennej komnacie Svena.

– Nie. – Król odchrząknął, bo w gardło drapał go dym. – Tu nie ma czym oddychać.

– Prawda. – Jorun skinął głową. – Ciężkie jest życie króla.

Sven machnął ręką na jego zaczepkę.

– Co jeszcze mówi mój syn?

– Jego żona, Elfgifu, spodziewa się dziecka. Za parę tygodni ma urodzić.

– Ha! Mówiłem, że mój Knut ma w spodniach co trzeba!

– I wie, jak tego użyć. – Jorun zarechotał.

– Nie chwal, nie chwal. Zobaczymy, czy wdał się we mnie, jeśli pierwsze, co wyjdzie z tej roboty, będzie chłopcem.

– To chyba już nie od niego zależy? – Jorun poskrobał się za uchem.

Jego Hildigun rodziła tylko córki.

– Chłopak czy dziewczyna, to będzie dziecko, które jeszcze mocniej zwiąże nas z możnymi Northumbrii. Panów z południa i zachodu mam tu, w Londynie, pod ręką i widzę, że nie można ich spuszczać z oka. Zwłaszcza biskupi wciąż traktują mnie jak uzurpatora. Ach, pies z nimi! – Zachłysnął się śliną. – Dlatego zakładnicy są nam ciągle potrzebni. Ubezpieczają lojalność możnych. Niech Knut trzyma ich z honorami, ale krótko, tak mu przekaż…

Musiał przerwać w pół zdania, bo zabrakło mu tchu, a kiedy próbował wziąć głęboki oddech, dopadł go kaszel. Zanosił się, aż poczerwieniał z wysiłku.

– A niech to, królu! – powiedział Jorun. – Nie słyszałem twego kaszlu, odkąd…

– O rany… – wykrztusił, gdy kaszel wreszcie ustał. – Myślałem, że wypluję płuca.

– Melkorka miałby na to odwar z lipy, a twoja śliczna Vali grzane wino – powiedział Jorun.

– Tęsknisz za Danią? – spytał go Sven, odchrząkując.

Jorun nie odpowiedział.

– Zawołaj tę… jak jej tam?…

– Mary?

– Tak. Niech zagrzeje nam wino.

Wszedł w butach i kaftanie do łoża i naciągnął na siebie jedwabną, królewską pościel. Wciąż było mu zimno.

– Rzuć mi płaszcz, Jorunie – poprosił.

Cicha, płowowłosa Mary podała im w kubkach grzane wino. Jorun rozparł się wygodnie obok łoża. Sven pragnął wina, ale po drugim łyku zrozumiał, że nie może go przełknąć. Komnata królewska zaczęła rozmywać mu się przed oczami. Na chwilę poczuł ciepło, z boku, przy sobie. Z trudem odwrócił głowę.

– To majak – szepnął.

– Co? – zapytał Jorun.

– Widzisz ją? Hardą Panią przy mnie…

Jorun nie odpowiedział, a Sven, wiedząc, że to nie może być prawda, poddawał się jej drobnym dłoniom, ulegał pieszczotom żony, której nie widział od ponad dziesięciu lat. Siedziała przy nim i mówiła: „Nie martw się, zaopiekuję się naszymi dziećmi”. Poczuł ciepło między nogami. Kielich się przechylił i rozlał wino.

– Królu? Co z tobą? – Jorun pochylił się nad nim, ale jego głos brzmiał jak przez mgłę.

I wtedy na łoże wskoczyły dwa rysie. Wrzask i Zgrzyt szły ku niemu kocim, zwinnym chodem.

Nie – prosił je – nie… Wrzask pochylił się i zlizał rozlane wino.

Kto zgasił świece? – pomyślał niecierpliwie. Z mroku wyłonił się jego ojciec, Harald. Na nagiej starczej piersi miał opatrunek przesiąknięty krwią. Sven wiedział, że płynie z rany, która się nie zagoi nigdy. Z rany, którą sam mu zadał.

– Wraży synu – zacharczał Harald. – No chodź! Wszyscy jesteście tak samo wściekli! Szczeniaki, które szczekają, nim przyjdą na świat! Już w łonach ciężarnych suk! Czego się boisz? Chodź! Ojciec czeka na ciebie!

Roześmiał się, pokazując malowane kły. Z jego oczu płynęła ropa i krew.

– Nie! – wrzasnął Sven. – Nie!

– Królu… – Jorun pochylił się nad nim. – Co z tobą?

– Nie wiem. Widzę umarłych. – Sven się otrząsnął. Otarł pot z czoła.

– Daj spokój, Svenie. – Druh poklepał go po ramieniu. – To jakiś majak. Chwilę temu mówiłeś, że widzisz Hardą, a ona żyje.

Sventoslava – uchwycił się tej myśli.

– Jest tu? – wyszeptał do Joruna, bo nie widział jej. Łoże spowijał mrok gęsty niczym szara mgła.

– Nie – usłyszał z tego mroku głos Joruna. – Tylko ja tu jestem.

– Ale cię nie widzę – przyznał Sven i zrozumiał. – Widzę tylko mroczną mgłę.

– Przyjacielu – odezwał się po chwili Jorun. – Chyba umierasz.

Przez mgłę przedarł się szczęk wyjmowanego z pochwy żelaza. Jestem na bitwie i walczę o życie – pomyślał Sven. Jorun wepchnął mu w dłoń miecz i zacisnął palce na jego rękojeści.

– Svenie, czy mam kogoś zawołać? – spytał Jorun.

– Moją żonę – zażądał.

– To niemożliwe. Królowa Sigrida jest w Polanii. Wygnałeś ją. – Głos Joruna zabrzmiał smutno. – Svenie… Jesteś królem, kto ma po tobie objąć tron?

Dotarło do niego, że Jorun naprawdę sądzi, iż on umiera. Chciał się zaśmiać. Jakie to głupie, co? Zamiast śmiechu z jego piersi wydarł się kaszel. Czuł, jak pękają mu płuca. Odynie! Chryście! Przecież nie umrę na kaszel! Z całych sił chwycił się łoża. Na piersiach siedział mu ryś, a on, wielki Sven, próbował zrzucić z siebie drapieżnika. Czuł, że łoże, którego się trzymał jak nieprzyjaciela za kaftan, łomoce. Wciąż miał siłę, by nim zatrząść!

– Otworzę okna… Ty się dusisz, druhu – usłyszał z mroku.

Po chwili poczuł w nozdrzach zimne, wilgotne powietrze znad Tamizy. Zapach ludzkiego lęku.

– No, chodź do mnie, synu! – warknął z ciemności Harald. – Powiem ci, jak się czuje ojciec dźgnięty mieczem przez syna!

Za plecami Haralda stanęła armia pokonanych. Zobaczył dziesiątki twarzy ludzi, których zabił. Nie pamiętał ich aż do tej chwili, gdy stanęli przed nim, przebici mieczem, z odrąbanymi ramionami, tonący po pchnięciu włócznią, rozpaczliwie chwytający się zesztywniałymi palcami oblodzonych burt.

Olavie! – zawołał do tej armii umarłych, która go osaczała. – Stań naprzeciw mnie, drugi wodzu, drugi królu. Chodź, zawalczymy o płacony srebrem danegeld!

Zamiast Olava pojawił się czarny jeździec i wysypał pod jego stopy odcięte głowy. Ottar, wygnaniec z Lejre, i jego synowie. Gdzieś w pomroce usłyszał szczęk łańcuchów Arnory, ale plemiennej królowej nie było po tej stronie mroku. Za to przedarł się do niego głos:

– Kto ma zostać królem po tobie? Kogo wyznaczasz?

– Syna królowej… – wyszeptał. – Knuta…

Zimne palce ojca zabrały go. Płuca przestały stawiać opór. Szedł pewnie, gniótł okutymi butami miękkość chmur. Widział z góry, jak wojsko w Londynie odpala pochodnię od pochodni i grzmi:

– Niech żyje król Danii i Anglii, Knut!

Widział nad sobą białe skrzydła walkirii lecących na inne pola bitew, wołających do niego: „Nie możemy cię wziąć, boś nie umarł w walce. Idź, idź, nie zabłądzisz. Najwyższy czeka”.

Szedł. Rude włosy znów uniosły mu się na wietrze. Sztywne warkocze brody sterczały prosto, na północ. Obok niego kroczył Harald, jego ojciec, i śmiał się malowanymi kłami w mrok.