legion800

Restauracja „Maxim”, plac Napoleona, Warszawa, Generalne Gubernatorstwo. Jesień 1940 roku

 

Fenix – lat 27. Przedwojenny bokser Żydowskiego Klubu Sportowego „Makabi”. W kampanii wrześniowej „porucznik Fenix”. Obecnie konspirator, co nie przeszkadza mu w posiadaniu udziałów w spółce zajmującej się szmuglemżywności oraz sklepie z antykami, który jest przykrywką do handlu dziełami sztuki.Ciemnowłosy. Melancholijną urodę włoskiego amanta psuje nos, nadmiernie spłaszczony.
 Tuptuś – Kazio Komorowski, krewny Bora-Komorowskiego, późniejszego dowódcy Armii Krajowej. Przyjaciel i wspólnik Fenixa. Jego przełożony w konspiracji.

 

Fenix i Tuptuś siedzieli przy stoliku z pozoru pogrążeni w wesołej pogawędce. Każdy z nich kontrolował inną część sali. Lokal, który nie był „nur für Deutsche”, w miarę upływu wieczoru zapełniał się szemranym towarzystwem. Niemieccy oficerowie w towarzystwie pięknych kobiet. Niemieccy oficerowie w towarzystwie innych niemieckich oficerów. Urzędnicy. I kwiat warszawskiej szulerni, mężczyźni o zapitych oczach, rozpoznawalni po wywatowanych ramionach drogich marynarek. Melancholijnego wirtuoza fortepianu zastąpił wirtuoz gwizdania szlagierów. Właśnie skończył numer i kłaniał się publiczności.

– Brawo, Aleksander! – zerwał się Fenix, wywołując nieliczne z początku oklaski wśród biesiadujących.

 

Aleksander Łapuszek – artysta kabaretowy specjalizujący się w wirtuozerskiej grze na harmonijce ustnej oraz pokazach gwizdania. Przed wojną jedna z gwiazd wytwórni płytowej Syrena Elektro. Współpracuje z konspiracją.

 

– Brawo, Aleksander! – Fenix, który od niedawno stał się kierownikiem artystycznym Łapuszka, dbał o interesy podopiecznego. Rozejrzał się po sali. Przybywało samotnych oficerów Wehrmachtu. Dał więc artyście znak, że czas na „polkę zwierzyniecką”, dla rozruszania.

Wszystko było dopracowane jak w szwajcarskim zegarku. Kelnerzy od chwili gdy zabrzmiała polka, lali Niemcom nieco więcej wódki. Z garderoby wyszły fordanserki i światła na sali skierowały się głównie na nie, zostawiając w lekkim półmroku stoliki. Fenix omiótł swą część restauracji gospodarskim okiem. Wszystko gra. Po chwili przytłumione śmiechy przy niemieckich stolikach były sygnałem, że czas naPiccolo walc i dziewczęta.

Łapuszek zręcznie przeszedł jednym akordem na harmonijce ustnej ze skocznej polki do nastrojowego walca, a zza kontuaru, w jego rytmie, wyłoniła się Lusia. Fordanserki tańczyły. Lusia w niemożliwie wydekoltowanej sukni, o wciąż zsuwającym się ramiączku, przeszła krokiem profesjonalistki przez salę, pozdrawiając od niechcenia jednych niemieckich oficerów, a omijając innych. W padającym na nią bokiem świetle reflektorów wyglądała jak lwica. Każdy z siedzących przy stolikach Niemców wykręcał głowę, by móc na nią patrzeć dłużej. Bardzo jasna karnacja, idealnie blond włosy, oczy nadzwyczaj niebieskie, wszystko to czyniło ją kobietą pożądaną przez germańskich chłopców.

– Co ona robi? Sturmbannführer Handke jeszcze nie przyszedł, a Lusia już wyszła na łowy? – Tuptuś zaniepokoił się.

– Wszystko pod kontrolą – mrugnął do niego Fenix. – Opracowałem z naszą Matą Hari nowy system. Patrz i ucz się, jak się zarządza zespołem!

Na salę zdecydowanym krokiem wszedłSturmbannführer Pauler znany z tego, że przed wojną rywalizował na wyścigach konnych zeSturmbannführerem Handke. Pauler rozejrzał się po sali i skierował energicznie do baru. Lusia znalazła się tam także. Pauler zamówił, kelner podał mu kieliszek. Pauler zauważył Lusię, której znów zsunęło się ramiączko. Zamówił drugi kieliszek i ruchem głowy pokazał kelnerowi, że to dla damy. Dama spojrzała na niemieckiego majora. On przesiadł się do niej i w tej samej chwili na salę wszedł oczekiwany przez Tuptusia i Fenixa bohater wieczoru, Sturmbannführer Handke. Łapuszek z harmoniki wydusił waleczne tango. W jego rytmie Handke, który jak można się było spodziewać, będzie rywalizował o dziewczynę rywala, stawiał przed Lusią puchary wymyślnych deserów. Gdy niezawodny Łapuszek przeszedł do walca wiedeńskiego, Handke w towarzystwie zdobytej przy barze Lusi udawał się do zacisznego stolika w głębi sali. Fordanserki też miały przerwę, więc, niczym ptaszki, rozbiegły się między stolikami, przysiadając na kolanach niemieckich oficerów.

Jeden z warszawskich szmuglerów, gruby Ed, próbował zaczepić którąś z dziewcząt, ale Fenix interweniował błyskawicznie.

– Panie są w pracy. Łapy przy sobie.

– Ja chętnie zapłacę! – roześmiał się spocony Ed. – Ile pan alfons życzy?

Fenix prócz boksu trenował i zapasy. Pochylił się nad grubym Edem nisko i obejmując go za szyję, szepnął:

– Nie będę cię bił, ale będę dusił. Jak mówię, że panie są w pracy, to znaczy, że wykonują moje polecenia, nie twoje. A jeśli ci się wydaje, tłuściochu, że państwo podziemne nie zna twych zapapranych interesów z gestapowcami, to jesteś w błędzie. Mylisz się także, sądząc, że nie znamy wszystkich pięciu twoich melin. Więc bądź grzeczny i nie fikaj.

Ed zacharczał z nosem w śledziu i cebulce. Fenix spokojnie wrócił na miejsce.

– Wszędzie chamstwo! – sapnął do Tuptusia, siadając.

– Słuchaj, kierownictwo chce, abyś nawiązał kontakt z granatową policją. Musimy mieć wśród nich zaufanych ludzi i to szybko. – Pojęcie „szybko” w ustach cedzącego słowa Tuptusia brzmiało zawsze wyzywająco. – Najlepiej, by to był ktoś w stopniu kapitana, bo jest szansa, że będzie wiedział o akcjach okupanta w mieście. Organizacja ponosi coraz większe straty w wyniku…

– Czekaj, bo zaraz my poniesiemy straty! – przerwał mu Fenix, niespokojnie patrząc na stolik w świetnym punkcie niespodziewanie zajęty przez nieznanych mu mężczyzn w garniturach. Z pewnością to nie byli Niemcy.

– Spokojnie, spokojnie. To nasi – uciszył go Tuptuś. – To znaczy, nie do końca nasi, ale też z konspiracji.

– No to się zdecyduj, mam ich bić, wyrzucić czy zasalutować. To stolik, przy którym zwykle siada ten tajniak gestapo, wiesz, Chudy Blady.

– Chudy Blady nie pojawia się od tygodnia, a chłopaki są z Zetjotu.

– Nie znam – zdziwił się i skrzywił nieufnie Fenix. – My jesteśmy SZP.

– Nie, nie. My teraz jesteśmy ZWZ, bo się Służba Zwycięstwu Polski przekształciła w Związek Walki Zbrojnej. A to są narodowcy.

– A, NOW. Kapuję.

– Nie, nie, nie kapujesz – cierpliwie dukał Tuptuś. – Narodowa Organizacja Wojskowa to jest dawna endecja. A Zetjoty to dawny ONR.

– Aha, aha. – Dalej nie rozumiał Fenix i uważnie obserwował obcych. Zachowywali się  porządnie. Na razie.

– Ale oni nam podlegają? – upewnił się po chwili.

– Nie, nie podlegają. Czasami współpracujemy, staramy się sobie w drogę nie wchodzić. Zetjoty mają dobry wywiad zachodni, to ci powiem.

– Aha, aha. To zapamiętam. Czyli mamy się dzielić rewirem? – nie był zachwycony.

– Nie, dziewczyny są nasze, Łapuszek twój, a knajpa miejsce publiczne. Każdy konspirator ma prawo tu działać, ku chwale ojczyzny.

– Ale ONR to ja nie lubię – otwarcie wypalił Fenix.

– Oni pewnie ciebie też – przyznał Tuptuś filozoficznie. – Ale zawsze lepsi narodowcy niż komuniści, między nami mówiąc.

– Znałem jedną komunistkę – pochwalił się Fenix. – W łóżku fantastyczna, ale jako kobieta to nie tego… Wolę normalne dziewczyny. To jak oni się nazywają?

– Związek Jaszczurczy. Zetjoty.

– Bardzo ładnie – zaśmiał się Fenix i mimo półmroku na sali zauważył coś jeszcze: – Przyznasz, że ten jeden jaszczurka to bardzo czarniawy.

Tuptuś zmierzył Fenixa krytycznym wzrokiem.

 – Jak na narodowca… – wytłumaczył się Żyd, bokser. – No dobra, my tu gadu-gadu, a ja muszę na obchód, bo mi dziewczyny zmarzną.

Ruszył do garderoby, idąc poza zasięgiem głównych świateł, tak że właściwie był niewidoczny. W garderobie było pięć z dziewięciu fordanserek.

– Witam moje panie! – ukłonił się grzecznie. – Gdzie reszta pięknych dam?

– Lola i Zizi poszły na solo, Karina jeszcze na kolankach, a Evita ma rozwolnienie.

– Coś poważnego? – zaniepokoił się Fenix.

– Nie, szefie, wszystko w porządku! – Evita weszła właśnie do garderoby. – Kelner dał mojemu Niemcowi bigos z tego lewego kotła i mnie się sięgło. Nic takiego, ryzyko zawodowe.

– Masz tu węgiel – Fenix miał w kieszeniach różne rzeczy – połknij, żeby cię nie goniło. Praca czeka, wieczór się dopiero zaczyna. Co dla mnie macie?

Dziewczyny dały mu kawałki wosku z odciśniętymi kluczami. Fenix metodycznie je opisał, by nie pomylić próbek. Robiły odciski w czasie obściskiwania się z Niemcami; klucze były zawsze potrzebne.

– Papierów żadnych? – trochę był rozczarowany, gdy dały mu wszystko.

– Nie, nic. Może Lola i Zizi coś przyniosą.

Wszelkie notatki z kieszeni niemieckich oficerów były cenne. Nazwiska, telefony, daty. Wywiad robił z tego użytek.

– No dobra, to odpocznijcie i za piętnaście minut druga runda.

– Panie kierowniku – podeszła do niego Misia, niewysoka krągła brunetka. – Czy ja bym mogła dzisiaj nie iść na solo, bo jestem niedysponowana.

– Szkoda, tak ładnie wyglądasz! Ale cóż, siła wyższa. To idź tylko na kolanka i zrób kreta po kieszeniach. Przyniesiesz mi coś ciekawego, to puszczę cię i nie będę żałował.

– Dziękuję! – Na jego policzku wylądował całus Misi. – Kierownik jest kochany! – Dziewczyna zręcznie wytarła szminkę chusteczką.

– No już dobrze, dobrze. Wyjdź teraz na salę i sprawdź, jak tam nasza gwiazda, bo powinienem wracać.

– Lusia już idzie! – uprzedziła Misię Evita, która zerknęła przez kotarę.

Do garderoby wkroczyła lwica.

– Ciao! – mruknęła do Fenixa zmysłowym, niskim głosem. – Daj mi wódki, szefie.

Opadła na krzesło przed lustrem. Fenix polał jej i zafascynowany patrzył na przemianę lwicy w wyliniałą kotkę. Lusia bowiem, jak na kobietę swej profesji, wcale nie była młoda. Miała około czterdziestki, nikt przecież jej dokładnie lat nie liczył. W światłach sceny oraz blasku świec na stolikach wyglądała jak bogini. W jasnym oświetleniu garderoby widać było zapadłe pod maską makijażu policzki z dziurami po ospie, bladą niezdrową skórę i zaczerwienione oczy. Wypiła kieliszek wódki jednym haustem i otarła usta, nie rozmazując szminki.

– Od koniaku mam zgagę – oznajmiła.

– Moje ty biedactwo! Jakżesz ty tyrasz dla dobra ojczyzny!

– Żebyś wiedział, szefie! – głos Lusi, kiedy nie była „w światłach”, przybierał coraz niższe i coraz mniej zmysłowe tony. Zakaszlała. – Dasz mi papierosa? – zażądała władczo.

– Przecież wiesz, że doktor zabronił ci palić. Masz gruźlicę, kotku!

– Każdy coś musi mieć. Nie denerwuj mnie, tylko daj zapalić po robocie!

Wzdychając, podał jej otwartą papierośnicę. Zaciągnęła się dymem, przestała kaszleć i sięgnęła do kieszonki sprytnie wszytej przez krawcową w fałdy sukienki na chorobliwie szczupłym brzuchu.

– Masz i daj mi premię. – Wręczyła Fenixowi jakiś świstek.

Pochylił się nad nim. Podrapał się po głowie. Czyż to możliwe?

– Myślisz, że to nie jest podpucha? – zapytał Lusię, bo nie chciało mu się wierzyć, że ma w ręku listę nazwisk przeznaczonych do aresztowania działaczy podziemia.

– Ja nie jestem od myślenia, szefie. Ja jestem od roboty.

– Nie zorientuje się, że mu to zabrałaś? Jeśli to naprawdę to, co myślę…

– Był tak pijany, że pokazał mi swoje zdjęcie jako bobaska na bujanym koniku – grubym, chrypiącym głosem beznamiętnie relacjonowała Lusia. – A kelnerowi zostawił napiwek wyższy niż rachunek. Zamawiał koniak na butelki, bo chciał być lepszy niż ten tam, Pauler. Ale słowa o Pamirach nie pisnął, choć go podprowadzałam, że mam matkę staruszkę we wsi przy szosie modlińskiej. Nic. Jak będziesz chciał, to mogę sprawdzić, czy ten Pauler nie jest bardziej rozmowny.

– Będę chciał, moja ty lwico wywiadu, ale nie dzisiaj. Dzisiaj masz wolne. Żadnych klientów, żadnej lewizny. Jasne?

– A premia?

– Ach tak, oczywiście. – Wyjął z kieszeni zwitek banknotów i odliczył. – Na razie zaliczkowo, a jak nasi potwierdzą, że informacje są prawdziwe, dostaniesz więcej.

Zakręcił się i wrócił na salę. Celowo przeszedł obok stolika zajętego przez narodowców, żeby się przyjrzeć nowym. Dosiadła się do nich kobieta, tak piękna, że Fenix zapatrzył się w nią i omal nie przewrócił.

– Kto to? – sapnął do Tuptusia, kiedy dotarł do stolika.

– Ich agentka wywiadu. Niezła, co? Ale nawet nie próbuj, nie do wzięcia. Mężatka. I hrabianka. No i wiesz, Polki dla Polaków – mrugnął Tuptuś. – Nie masz szans.

– Ja to nie mam szczęścia! – Nalał sobie kieliszek i przypomniał, co ma w kieszeni. – A może wręcz przeciwnie? Zobacz, co upolowała lwica. – Podał Tuptusiowi kartkę i powtórzył relację Lusi.

– Trzeba to niezwłocznie – także to słowo w ustach Tuptusia brzmiało nieźle – zanieść do Oddziału II. Ty pilnuj sali, a ja lecę.

– Czekaj. Muszę ci dać nową przepustkę, Niemcy zmienili formularze.

Gdy Fenix został sam, upewniwszy się, że na sali wszystko gra, poszedł do szatani. Szatniarzem w „Maximie” był volksdeutsch. Przed wojną nazywał się Ogórek, teraz kazał do siebie mówić Herr Gurke. Nie wyglądał na klasyczną, wojenną kanalię, ot jeszcze jeden z tych, co wiedzą, z której strony wieje wiatr.

– Wszystko w porządku, panie Herr Gurke?

– Tak – odburknął volksdeutsch, czując kpinę w głosie Fenixa.

– Żona zdrowa? Dzieci się chowają?

– Tak.

– A widzi pan, panie Herr Gurke, dzieci się chowają, bo się wstydzą.

– Żadna praca nie hańbi – burknął Gurke i wypolerował i tak nieskazitelnie lśniącą ladę.

– A, i tu jest pan w błędzie, panie Herr Gurke. Bo nasze dziewczęta to przy panu jedna w jedną dziewice Marie. Pan jest wierzący?

– Tak.

– Ja także – skłamał Fenix. – I pamiętam, że pan Jezus to nawet Judaszowi wybaczył.

– Ja nikogo nie sprzedałem! – szepnął, trwożliwie rozglądając się na boki. Byli sami.

– I znów jest pan w błędzie, panie Herr Gurke. Ojczyznę pan sprzedał, matkę Polskę. Za lepsze kartki na żarcie, za ochronę przed wywózką. A tysiące Polaków w więzieniach, w obozach. O Palmirach pan słyszał, Herr Gurke?

– Słyszałem – ściszył głos szatniarz.

Fenix wyjął z kieszeni amerykańską zapalniczkę i bawił się nią, zapalając i zdmuchując płomień.

– O masowych egzekucjach i ukrytych w lesie grobach? Pawiak, areszt przy Daniłowiczowskiej, więzienie mokotowskie, piwnice na Szucha. Mam mówić dalej?

– Nie… Ale co ja mam z tym wspólnego? – trwożliwie zapytał Gurke.

– W świetle prawa należy pan już do narodu zbrodniarzy i oprawców. A w świetle wojennego prawa za sam ten fakt grozi kulka w łeb. Zwłaszcza jeśli ktoś, jak pan, wysługuje się katom.

– Ja się nikomu nie wysługuję! Na litość boską, dajcie mi święty spokój! – Gurke był przestraszony.

– Bo co? Bo się poskarżysz gestapo? Twój poprzednik też tak zrobił i jak widzisz, nie pomogło mu to w niczym. Słuch po nim zaginął.

– O kim pan mówi? Ja nic nie wiem. Ja nic nie słyszałem.

– Nie słyszałeś, Herr Gurke, bo twoi Niemcy nie mają w zwyczaju nagłaśniania porażek. A poza tym jaka to by była zachęta dla innych Herr Gurków, by się na volkslisty pchać, co?

– Panie, ja mam żonę i dzieci, ja nic złego nikomu w życiu nie zrobiłem…

– Nic dobrego również. – Fenix schował zapalniczkę do kieszeni i niby przypadkiem przeciągnął się, by Gurke zobaczył broń ukrytą pod marynarką. Szatniarz zbladł.

– Ja… ja… – zaczął się jąkać.

– Ty mi tu po niemiecku nie pierdol, bo wezmę to za sabotaż.

– Ja… ja… chciałem powiedzieć, że ja mogę współpracować z wami, z organizacją…

– A, to ze strachu tak śpiewasz, ptaszynko. Jak jest po niemiecku „ptaszek”? Der Vogel. Raz Herr Gurke, raz Herr Vogel. Farbowany lis. Jak jest „lis”?

Fuks… proszę pana…

– A! Fuks powiadasz. No to masz dzisiaj fuksa, bo pan Fenix jest w dobrym humorze.

– Dziękuję panu bardzo, dziękuję – szatniarz kłaniał się nisko i drżącymi rękami chwytał za serce.

– Podziękujesz, jak popracujesz. Od jutra dostaniesz do pomocy chłopaka. Wyuczysz go tego skomplikowanego szatniarskiego fachu. A chłopak ci pokaże swój fach. Będziecie sobie tu pracować we dwójkę, ty będziesz mówił wszystkim, że to twój syn, i jako Ignacego Gurke go zarejestrujesz u kierownika restauracji.

– Skąd pan wie, że mojemu młodszemu Ignacy? – dopiero w tej chwili dotarło do szatniarza, że wszedł na drogę, z której nie ma odwrotu.

– Ty nie chciej wiedzieć, co ja jeszcze wiem! Będziesz tu sobie z synkiem w szatni gospodarzył i w sprawach jego fachu słuchał się go. A pan Fenix będzie cię miał na oku i będzie ci za każdy dzień lojalnej pracy wystawiał ocenę.

Szatniarz potakiwał z każdą chwilą coraz bardziej przerażony.

– Na gestapo nie pójdziesz, bo bałbyś się, że twoja żona, Marta, może wpaść pod tramwaj, albo córeczka, jak jej tam? Mówicie jej Joasia czy Joana?

– Jo… Jo…

– O tę właśnie mi chodzi, ładna dziewczynka i taka grzeczna. Ale nawet grzecznym dzieciom zdarza się przypadkiem polać kwasem solnym na ulicy, nawet jak idą za rękę ze starszym bratem. Bo z Ignacem teraz nie będzie chodziła, on od jutra z tobą pracuje w szatani. No, to cieszę się, że się dogadaliśmy, Herr Ogórek.

Fenix wrócił na salę dość z siebie zadowolony. Polował na volksdeutscha od dawna, bo taki volksdeutsch to dobry nabytek dla organizacji. Zwłaszcza kiedy siedzi w szatni, w królestwie esesmańskich płaszczy i rewolwerów pozostawionych nonszalancko w kieszeniach. Na ostatnim spotkaniu z kolegami z ZWZ ubolewano na brak broni i brak niemieckich mundurów do akcji dywersyjnych. Pan Fenix wziął więc sprawy w swoje ręce.

Poszedł jeszcze na zaplecze, odebrał urobek od Zizi, Loli i Kariny. Tę ostatnią wypuścił na fuchę. Sprawdził, czy na jutro wszystko gotowe. Wypłacił gażę wirtuozowi harmonijki ustnej i napił się z nim po kieliszku wódki. Rozliczył z kelnerami nadlany Niemcom alkohol.

Goście opuszczali knajpę, dochodziła druga w nocy. Czarniawy z Zetjotu wychodząc, przyglądał mu się uważnie. Fenix wyzywająco patrzył mu w oczy i myślał o pewnym bokserze, który w 1934 odmówił stawania z nim na ringu. Na szczęście sędzia był bystry i uznał odmowę za walkower. Wygrał bez walki. Zetjoty ukłonili mu się, a ich agentka obdarzyła go przelotnym spojrzeniem szafirowych oczu.

Czarniawego bym powalił jednym palcem – oszacował ideologicznego przeciwnika Fenix, ale po spojrzeniu kobiety doszedł do wniosku, że właściwie jest tolerancyjny. Narodowcy mu nie przeszkadzają. Zwłaszcza ci płci przeciwnej.

Kolejna noc pracy dobiegała końca. Kelnerzy sprzątali ostatnie stoliki. Fenix zmęczony potarł czoło, wygrzebał z pliku papierów właściwą przepustkę i z przyjemnością pomyślał o Poli, która czeka na niego w łóżku.

Gdy wychodził, szatniarz ukłonił mu się.

– Dobranoc, panie Ogórek – powiedział do niego grzecznie Fenix.

– Dobranoc. Mam jedno pytanie, jeśli wolno. – Ogórek rozejrzał się, ale w szatni byli tylko oni dwaj.

– Wolno, ale szybko. Spieszy mi się do domu.

– Ten chłopiec, którego mam jutro wziąć do pracy…

– Pański syn?

Ogórek przełknął ślinę.

– No… tak… oczywiście. Mówił pan, że on fachowiec. Można spytać, w jakim rzemiośle? – Spojrzał na Fenixa niepewnie i dodał: – Muszę coś powiedzieć kierownikowi, jak będę go rejestrował do pracy.

– Ignac? To zawodowy złodziej, pierwsza klasa! – uśmiechnął się szeroko Fenix. – Ale nie notowany, więc jak by to rzec, urzędowych referencji nie ma. Kierownikowi musi wystarczyć pańska rekomendacja. Słowo volksdeutscha. – Mrugnął żartobliwie do znów pobladłego Ogórka.