legion800

Lasy Biłgorajskie. Wrzesień 1943 roku

 

Rotmistrz ZĄB, Zub-Zdanowicz – cichociemny, wystąpił z AK i przeszedł do NSZ. Komendant oddziałów w lubelskim.

 

– Podporucznik Sęk, Kompania Warszawska AK – wysapał spocony mężczyzna w polówce.

– Spocznij, spocznij. Gonił nas kolega z AK, że taki umęczony? – troskliwie zapytał Ząb.

– Nie… goniłem… szukałem…

– To jest komendant Kompanii Warszawskiej – szepnął Zębowi na ucho Step. – Komendant największego zgrupowania AK pod Biłgorajem.

– Rzędzian! Wody panu komendantowi podaj! – krzyknął Ząb, który wziął Rzędziana na ordynansa. – Długo nas kolega komendant szukał? – z zaciekawieniem dopytał Sęka.

Ten spojrzał nad niego znad kubka wody i nie odpowiedział.

– Proszę się nie przejmować. To wina porucznika Stepa. Jak przyszedłem objąć oddział, to dwa tygodnie go szukałem.

– Mówili panu „właśnie wyszli” albo „powinni być jutro”? – odprężył się Sęk.

– Albo „mieli być za tydzień, ale wczoraj poszli gdzie indziej” – współczuł mu Ząb.

– Się panowie komendanci cieszą, bo zawsze mogło być, że „jesteśmy po kieleckiej stronie Wisły” – obruszył się Step.

– Ależ my się cieszymy. To największy komplement dla oddziału partyzanckiego, że jest ruchliwy. Laurka.

– Laurka. – Kiwnął sam sobie głową Step.

– No dobrze, kolega komendant się napił, czekamy.

– Kapitan Żegota prosi pana rotmistrza Zęba o pomoc w akcji.

– Co to takiego?

– Planujemy uwolnić więźniów z biłgorajskiego gestapo. Jutro przed południem rusza konwój.

– Jutro? Mało czasu. Nie mogliście dać znać wcześniej? – Rotmistrz ruszył brwią i skojarzył. – Ach tak, przepraszam. Próbowaliście. No dobrze, oczywiście wchodzę w to. Ma pan szczegółowe rozkazy?

– Tak. Akcja jest wspólna, zaangażowaliśmy cztery oddziały AK: Woyny, Norberta, Podkowy i Podlaskiego. Do tego moja Kompania Warszawska i wy. Całością dowodzi kapitan Żegota. My, z oddziałami AK, zaatakujemy miasto od wschodu, wy ubezpieczycie od zachodu. I jeszcze chciałbym prosić o odkomenderowanie do mnie jednej drużyny z bronią maszynową, do ochrony naszych taborów. Gdybym mógł, wskazałbym na „stepowców”, bo z nimi jeszcze przed czasami pana rotmistrza niejedną akcję zrobiliśmy.

– Step, dasz panu kapitanowi swoich ludzi?

– Dam.

– Wybierz dobrych. Ale ty sam zostaniesz z nami.

 W nocy dotarli na miejsce koncentracji oddziałów AK, Zub-Zdanowicz przekazał im drużynę Stepa i pociągnął eneszetowców na pozycje. Rozbili biwak w lesie pod Ujściem i, zgodnie z ustaleniami, czekali na wiadomość od Żegoty. Łącznik nie nadszedł.

Mimo to Ząb wyprowadził ludzi na miejsce umówione wcześniej z Żegotą. Zajęli pozycje w zasadzce przy szosie Krzeszów–Biłgoraj i czekali. Łącznika nie ma.

Około południa Zub-Zdanowicz wiedział, że coś poszło nie tak.

– Ale być może nawaliła tylko łączność – powiedział do Zagłoby. – Mieliśmy w tym miejscu ubezpieczać uciekającego po akcji Żegotę, albo interweniować, gdyby Niemcy zmienili plany i tą szosą wywozili więźniów. O tej porze powinno być już po wszystkim. Więc albo opóźnili atak, bo Niemcy opóźnili wywożenie więźniów, albo?…

– Nie było słychać strzałów. Więc raczej to pierwsze. Chyba że odwołali akcję, a nas nie powiadomili. – Spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.

Po kolejnych godzinach prawdopodobieństwo, że zawiódł system łączności, zamieniło się w pewność. Ani pół niemieckiej wojskowej ciężarówki, ani trzy czwarte odległego strzału. Nic, spokój i cisza. Zdanowicz zostawił w zasadzce pluton z najlepszą bronią maszynową, jaką miał, i z najlepszym strzelcem, ogniomistrzem Lampartem. I z najszybszym łącznikiem. Resztę wycofał w las, w którym poprzednio rozbili biwak.

– Wystaw warty, a reszcie chłopców pozwól się zdrzemnąć – zarządził Ząb. – Szli całą noc, a nos mi mówi, że i ta najbliższa będzie nieprzespana. I ty też, Kret, połóż się. To rozkaz.

Chłopcy położyli się, jak stali. Ledwie się położyli, zasnęli, zmęczeni. I kiedy tylko zasnęli, od strony szosy i zostawionego tam plutonu Lamparta usłyszeli strzały. Przez dwie minuty pojedyncze serie z karabinów maszynowych, a potem pięcio-, może sześciominutowy huragan.

Po chwili Lampart i jego ludzie dobiegli do biwaku.

– Odjechali, panie komendancie, ale musieliśmy zmiatać.

– Więźniowie byli?

– Nie. Trzy ciężarówki. Pierwszą załatwiliśmy, płonie na drodze. Drugą postrzelaliśmy tak, że daleko nie pojedzie. Ale trzecia była wypchana wojskiem. Zmietli nas ogniem i zarządziłem odwrót.

– Dobrze. A oni odjechali?

– Tak, aż się kurzyło. Jechali z Biłgoraja na Krzeszów.

W tej samej chwili nadbiegł Kret.

– Panie komendancie. Wachmistrz Knoll wypatrzył Niemców. Idą lasem w naszą stronę.

– Lasem?!

Był wieczór. Zaczynał zapadać zmierzch. Niemcy o tej porze nie zapuszczają się w las.

– Idą tyralierą. Knoll mówi, że dużo ich.

– Więc to obława. A ci, których poszczerbił Lampart na szosie, byli jej częścią. – Zębowi poruszyły się obie części przeciętej brwi, jakby każda żyła własnym życiem. Uśmiechnął się. – Odważyli się wejść w las, poniosą tego konsekwencje. Zagłoba! Weźmiesz główne siły i zataczając koło, pociągniesz Niemców za sobą na bagna.

– Oj, jak ja lubię te bagna… – przeciągle odpowiedział Zagłoba.

– Kret, twój pluton będzie strażą tylną. Na nas skupi się ogień nieprzyjaciela.

– Na nas?

– Tak. Bo Step i ja zostajemy z tobą. No, już. Kto nie wykorzystał tamtych siedmiu minut na sen, ten tańczy kolejną noc! – oczy Zęba lśniły.

– To nie było siedem minut panie komendancie – radośnie odpowiedział Kret. – To było sześć minut. I mówię panu, wystarczy!

 

Niemcy szli między drzewami ostrożnie, jakby się bali cieni wielkich sosen. Mech tłumił kroki, a szybko zapadający w lesie zmierzch krył jednych i drugich, tropiących i tropionych. Choć w tym wypadku kto jest kim, nie było oczywiste. Zagłoba udał się w stronęrozciągających się za torfowiskami bagien Obary. Ząb, z plutonem Kreta, szedł na samym końcu. Widzieli i słyszeli tropiących ich Niemców. Ci też mogli przeczuwać ich bliską obecność, ale nie doważyli się oddać jeszcze ani jednego strzału. To było jak zabawa w podchody, Zdanowicz chciał wciągnąć ich głębiej, jeszcze głębiej. Chciał być niczym to bagno, które wpuszcza chętnie, ale raz na zawsze. Od czasu do czasu spłoszony gdzieś, przez podążającego na szpicy Zagłobę, ptak, krzyczał głośno i milkł. Gdyby nie to, że Zdanowicz był człowiekiem trzeźwego, przytomnego umysłu, mógłby przysiąc, że słyszy szepczących trwożliwie „Mein Gott”. Gdy coraz częściej między sosnami zaczęły pojawiać się olchy, gdy ich suche, brązowe orzeszki złowieszczo kiwały się na gałązkach, Zdanowicz wiedział, że już czas. Byli wystarczająco blisko bagna. Nie musiał szukać wzrokiem ludzi Zagłoby, zresztą i tak by ich nie dojrzał, wiedział, że robią to, co rozkazał – rozpraszają się po suchym gruncie, otaczając grząskie granice bagna. Zatrzymał się. Poczekał na Kreta, Stepa i resztę plutonu. Rozdzielili się, puścił ich na prawo, sam poszedł na lewo. Otworzyli korytarz do chłonnych mokradeł, które czekały, by wstąpili w nie Niemcy.

Poczekał, aż ustawią karabiny maszynowe. Na stopach czuł zaborczą wilgoć przedzierającą się przez buty. Twarz zwrócił do skradających się w mroku wrogów. Gdy usłyszał chlupot wody, ziemistej mazi wokół ich butów, szepnął:

– Nasz jest las.

Odbezpieczył broń. Wymierzył spokojnie i wolno. Jeszcze czekał. Pięćdziesiąt kroków. Strzelił. Dowódca niemieckiej żandarmerii nie zdążył krzyknąć. Miękkim chlupnięciem padł  w pływający mech.

Walka trwała godzinę. Przez godzinę serie z karabinów maszynowych cięły mrok, topiąc w mokradłach Niemców. Nie przestawali, nawet gdy słyszeli, że ci przestają się odstrzeliwać. Drzewa, las. Mogą skryć jednych i drugich.

 

– Mamy dwóch żywych, panie rotmistrzu! I pięćdziesiąt trupów. Chłopcy zbierają broń, pasy, buty. Oczywiście tam, gdzie są w stanie dojść.

– Kim są jeńcy? – spytał Ząb.

– Jeden to granatowy policjant. Drugi volksdeutsch.

– Daj ich tu. Poddali się czy czekali?

– Policjant się poddał, mówi, że współpracuje z podziemiem. Volksdeutsch uciekał.

Pierwszego wypuścili, drugi zawisł. Szybkim marszem ruszyli w Lasy Janowskie.

 

 

Puszcza Solska. Dwa dni później

 Na polanie ołtarz polowy. Do mszy służą partyzanci. Mszę odprawia ksiądz Dalewski.

Partyzanci NSZ i AK na zmianę szepcą psalmy. Kapitan Żegota i Rotmistrz Zub-Zdanowicz wspólnie idą do komunii.

 

Władek Dalewski – wikary z parafii w Batorzu. Druh drużynowy Wiktora i Zęba; udzielił im gościny we wrześniu 1939, choć jego proboszcz był przeciwny.

 

Prócz partyzantów na polanie są uwolnieni z biłgorajskiego więzienia cywile. Niektórzy starsi. Doktor Żar i Irtysz zajmują się rannymi. Pomagają im sanitariuszki AK. Zdanowicz przygląda się im i coś mamrocze pod nosem.

– Z tego, co pan mówi, rotmistrzu – zwraca się do niego Żegota – wynika, że Niemcy musieli wiedzieć o koncentracji naszych oddziałów pod Biłgorajem. Dlatego przełożyli transport więźniów, na który czekaliśmy. Najpierw wypuścili oddział i trzy ciężarówki, które rozbił ogniomistrz Lampart, a potem na odsiecz im następnych i to były te siły, które pan wciągnął i załatwił na bagnach.

– Myśmy ich widzieli – wtrącił się towarzyszący Żegocie oficer – jak pędzą przez Biłgoraj. Mój kolega powiedział: „Dobrze, będzie ich mniej”. Siedzieliśmy wtedy na pozycjach przed uderzeniem na więzienie. Oni pojechali na was, a myśmy wzięli prawie ogołocony z żołnierzy garnizon.

– No to się nie skoordynowaliśmy, ale wyszło wszystkim na zdrowie.

– Oprócz Niemców!

– Niechby się już tam nasi na górze dogadali w sprawie scalenia, to byśmy byli jedno wojsko.

– Nasi się chcą dogadać – kiwnął głową Żegota. – Bez urazy, panie rotmistrzu, to NSZ nie chce. – Zrobił ręką zręczny ruch śmigającej jaszczurki.

– No i taka z wami robota – zaśmiał się Zdanowicz. – Póki walczymy, jest dobrze, a jak przychodzi do gadania, to z NSZ robicie pierwszego chuligana.

– Nie, nie! Źle mnie pan zrozumiał. Chciałem powiedzieć… ach, co tam. Właściwie, rotmistrzu, co to za różnica, skoro możemy razem pracować? Farley, jak się dowiedział o szczegółach akcji, zasugerował, byśmy wystosowali petycję do władz politycznych i wojskowych. Wspólną akowsko-eneszetowską petycję o zjednoczenie.

 

Farley –  Ludwik Ehrlich. Jeden z uwolnionych w tej akcji z więzienia w Biłgoraju. Szef BIP AK na Zamojszczyznę. Światowej sławy profesor prawa. Po wojnie opracuje doktrynę odpowiedzialności niemieckiej za zbrodnie popełnione w Polsce, przyjętą i stosowaną przez Trybunał Norymberski. Będzie także biegłym w procesach niemieckich zbrodniarzy wojennych. Jego córka, Emilia Ehrlich, urszulanka, będzie słynną „bibliotekarkąpapieża”. Oczywiście, Polaka. Na razie jednak jest 9-letnią dziewczynką.

 

Rzędzian stanął przy oficerach i zameldował:

– Pan profesor zaprasza.

Wstali i poszli, bo większość partyzantów już zgromadziła się na centralnej części polany, gdzie Ehrlich miał wykład. Zdanowicz szedł z ciekawością; w czasie, kiedy studiował prawo na KUL-u, Ehrlich był już profesorem katedry prawa międzynarodowego na uniwersytecie we Lwowie. Żegota przed akcją nie mówił mu, kogo będą odbijać. Obok niego stał Kret i słuchał, przygryzając wargi.

– Jakiś problem, poruczniku? – pochylił się ku niemu Zdanowicz.

– Nie, skądże.

– Ale gdyby pan wiedział, kogo uwalniamy, to nie poszedłby pan, kolego, na akcję?

Kret przygryzł wargi jeszcze mocniej.

– Poszedłbym, dobrze pan wie, rotmistrzu. – Milczał chwilę, ale dodał: – Jest pan złośliwy.

– Jestem – pochwalił się Ząb.

Za to odchuchany przez Irtysz Szandcer, chłopak z warszawskiego getta, teraz partyzant pełną gębą, pseudonim Dzik, chłonął każde ze słów profesora – Żyda. Gdy Ehrlich skończył, Dzik przyszedł do Zub-Zdanowicza i powiedział:

– Po wojnie pójdę na prawo, panie komendancie.

– No to nie bądź frajerem, chłopaku! Leć do profesora, niech cię zapamięta. Ale już, to rozkaz!

Na zdumione spojrzenie oficerów Zdanowicz wzruszył ramionami.

– A co ma mu być gorzej niż mnie? Ja nie miałem takiego szczęścia, żeby sobie jakiegoś profesora wyzwolić.

 

Zebrani oficerowie ZWZ, NSZ, NOW proszą o jak najszybsze odgórne scalenie wysiłku wojskowego tych organizacji wojskowych oraz o skierowanie tego wysiłku zarówno przeciw Niemcom, dotychczasowemu wrogowi nr 1, jak i PPR i bolszewikom, którzy z wroga nr 2 w obecnej sytuacji politycznej i wojskowej wysuwają się na plan pierwszy.