korona śniegu i krwi

Bolesław, książę krakowski, obdarzony przez dziejopisów tym żenujący przydomkiem „Wstydliwy”. On i jego żona Kinga z Arpadów, późniejsza święta, to także jedna z mych ulubionych par. W książce są zwykle nierozłączni i najczęściej towarzyszy im zapatrzony w krakowską parę Karzeł. Oczywiście, dzisiaj ich dziewictwo budzi uśmiech politowania, jednak mnie, do czego się przyznaję, fascynują święci. W średniowiecznej Europie obserwujemy mnogość skrajnych postaw życiowych, od hedonizmu do surowych umartwień, można zatem rzecz, iż Bolesław i Kinga byli na fali; modni, świadomi siebie, wyrastający daleko ponad przeciętność. Wybrali nie tylko celibat, ale i dziewictwo, czym różnili się od Henryka Brodatego i jego żony, Jadwigi z Meranu, którzy śluby czystości złożyli dopiero po przyjściu na świat ósemki, lub siódemki dzieci. W ówczesnej Europie zachowanie takie było całkowicie akceptowane, więcej, małżeńskie pary w dowolnym okresie życia, wstępowały do dwóch różnych klasztorów, utrzymując ze sobą przyjacielską więź i jednocześnie poświęcając swe życie Bogu. Moglibyśmy spłycić to i nazwać modą, możemy jednak nie spłycać, i przyjrzeć się im z sympatią.

Bolesław, książę krakowski, patrzył z wawelskiego wzgórza na Wisłę. Rzeka parowała. Po burzy, która odchodziła gdzieś na zachód, w powietrzu pozostała ciężka ziemista woń i echo grzmotów przetaczających się w oddali. Mgła zalegała poniżej, jakby nie chciało jej się wspiąć i sięgnąć ziemnych wałów otaczających książęce wzgórze.
Do nieszporów zostało mu jeszcze sporo czasu, ale nie zgodził się przyjąć biskupa krakowskiego, Pawła, swojego niegdysiejszego kanclerza (…) tego Pawła, który był mu dzisiaj tak obmierzłym, że książę wolał na niego nawet nie patrzeć, bo śluby czystości i pokory mógłby trafić szlag. Po pierwsze, potwierdziły się obrzydliwe pogłoski, którym przez tyle czasu nie dawał wiary, że biskup Paweł utrzymuje nie jedną, lecz wiele kobiet, które służą zaspokajaniu jego lubieżnych żądz. A po drugie, biskup patrzący mu w oczy i nieustająco żądający
wciąż nowych przywilejów, za jego plecami poparł buntowników, którzy wpuścili do Krakowa wojska opolskie, co omal nie splądrowały mu miasta.
„Otaczają mnie zdrajcy” — pomyślał z goryczą książę krakowski i jednocześnie mocno pociągnął metalowy pas, tak aby poczuć, jak ostro zakończone ogniwa wbijają mu się w ciało.
— Umartwianie to jedyny sposób, by uniknąć krakowskiego obłędu — syknął i znakiem krzyża ofiarował swe cierpienie Bogu.
Natura obdarzyła go ciałem odpornym na ból, włosiennica, którą nosił od dwudziestu lat, zamiast ranić, przyzwyczaiła jego skórę do niewygody, przez co zmuszony był szukać coraz to nowych sposobów na pozostanie otwartą raną w chrystusowym boku. Pas z metalowych ogniw był wciąż skuteczny. Zakończony łańcuchem, łatwym do uchwycenia przez surkot, stawał się dla Bolesława smyczą, na której mógł sam siebie trzymać.
Biskup Paweł z półkozicem w herbie. Lubieżny stary satyr, który kiedyś na uczcie powiedział, że skoro książę wyparł się męskości, on musi przejąć na siebie brzemię zaspokajania panien krakowskich. Wtedy Bolesław nie uwierzył, by takie słowa mogły paść z ust biskupa, dzisiaj sam siebie uznał za naiwnego głupca. A ponieważ głupota jest grzechem, ukarał się na jego wspomnienie, wbijając ogniwa pasa w ciało jeszcze mocniej. Przez wiele lat wydawało mu się, że śluby czystości, które złożyli z żoną, stały się źródłem powszechnego szacunku. Dzisiaj wie, że wykorzystano to przeciw niemu jako powód do kpiny i buntu. Krakowscy możni, a nawet mieszczaństwo, rozpieszczani przywilejami od czasów Wielkiego Rozbicia, zapatrzeni w godność senioratu, jaką Małej Polsce dano, zapomnieli, że senior to książę, nie oni. Rycerstwo małopolskie wciąż wołało się „Tron Seniora”, choć ostatni senior, jego ojciec, nie żył od tylu lat.
(…) Każdy dzień sprawowania władzy w Krakowie przekonywał Bolesława, że ten tron obciążony jest klątwą. Tron ostatniego z królów, najpotężniejszego z Piastów, Bolesława Śmiałego. Jeden krok dzieli odwagę od okrucieństwa, chwałę od pychy i miłość od nienawiści. I potęgę od rozpadu. Ostatni z królów był u szczytu sławy, gdy zrobił ten krok i pociągnął za sobą dynastię w przepaść. Nie posłuchał rad swego biskupa Stanisława. Przyjaciela wziął za wroga, bo ten ośmielił się mówić mu prawdę w oczy. Targnięty gniewem skazał biskupa na śmierć jak pospolitego zdrajcę, przez obcięcie członków. Krew biskupa płynęła tu, po wawelskim dziedzińcu dwieście lat temu, a jej krople zbroczyły nawet płody w łonach matek i od tamtej pory nie ma Piasta wolnego od tego pierworodnego grzechu. Każdy kolejny jest już zbrukany i żyje tak, jakby ze wszech sił starał się zasłużyć na kolejną klątwę. Bolesław słyszał w oddali nawoływania straży, rżenie koni w stajni, daleki stuk młota w zamkowej kuźni. Wszędzie wokół toczyło się normalne życie, a jednak dla niego ten krąg powszedniości był ułudą, oszustwem zmysłów, które zrobią wszystko, by przywiązać człowieka do powtarzalnej nicości. Bolesław Śmiały, skazując biskupa na śmierć, był królem i nie liczył się z nikim. A jednak ciężar decyzji, waga tej jednej niewidzialnej myśli, która pchnęła go do zabójstwa, przeciążyła szalę. Nie minął rok, a potężny król był banitą wygnanym z własnej ziemi, pozbawionym królestwa, które rozpadło się na części i obróciło w pył. Zgasł blask korony i zapanował mrok Wielkiego Rozbicia, w którym dziesiątki piastowskich synów, kąsają się niczym szczenięta, bo brak między nimi tego jednego, który godzien będzie przywrócenia królestwa.
(…) Chrystus Umęczony spojrzał na niego spod zakrwawionych powiek i książę natychmiast poczuł, jak opuszcza go nienawiść. Zostały tylko cienie: ojciec nagi uciekający konno w mgłę listopadowego poranka. Opary łaźni, co miała skryć zabójców, którzy przyszli znienacka, mokre pukle włosów ojca przyklejone do twarzy i jego krzyk, uniesienie w siodle, zatrzymanie, gdy strzała mordercy dosięgła jego nagich pleców, upadek na koński kark. Kto tak zabija księcia seniora, nie potrafiąc spojrzeć mu w twarz? „Chryste, wybacz
im, choć wiedzieli, co czynią, i niech przeklęta będzie zbrodnia w Gąsawie, ale nie jej sprawcy”. Gdy książę unosił rękę, by zrobić znak krzyża, ostre ogniwa pasa jak ostrogi wbijały się w jego boki. Całe życie Bolesława, naznaczone u zarania zabójstwem ojca, wiodło go do tego, by odsuwać się od spraw ziemskich. Dzieciństwo było pasmem niekończących się ucieczek, tułania po dworach kolejnych Piastów, poniżeń i więzień. Jego matka, Grzymisława, jednego dnia krakowska księżna pani, gdy tylko owdowiała, stała się księżną żebraczką. Konrad Mazowiecki spoliczkował ją w obecności dworu, odarł z klejnotów i zamknął pod kluczem. Patrzył na to wszystko, na swych stryjów, wujów, kuzynów i dziadów, prawowitych dziedziców Wielkiego Rozbicia, mordujących się wzajem książąt udzielnych kilku piędzi ziemi, Piastów mnożących się jak króliki nie na chwałę Boga niestety. Patrzył i widział, że pęd samozagłady dynastii jest nie w jej wyginięciu, ale w rozmnożeniu. Złoto nie miało dla niego wartości, klejnoty były tylko maskowaniem pustych oczodołów czaszek. Odkąd pamięta, zastanawiał się, czy ciało ludzkie jest na pewno dziełem boskiego stworzenia? Czy też do Boga należy tylko nasza dusza, a cielesność jest tworem sił ciemnych, które wyszły z mroku i do niego wiodą? Bolesław był prawym synem Kościoła i nie kwestionował prawd wiary, ale w dzieciństwie, podczas licznych tułaczek z matką, poznał franciszkanina, który tak gorliwie przestrzegał młodego księcia przed herezjami, że wbrew swym intencjom głęboko zafrapował go ideą katarską. Od tamtego czasu, wystrzegając się wszakże wszelkich
politycznych niuansów, Bolesław zmierzał prostym szlakiem do unicestwienia tego wszystkiego, co w nim samym było ziemskie, na rzecz uwolnienia swej duszy. Katarzy spłonęli w ruinach Montsegur, inkwizycja tropiła niedobitki heretyków po wsiach Langwedocji i Lombardii, a on, patrząc z wawelskiego wzgórza na pogrążoną we mgle Wisłę, dziękował Bogu w duszy, że skutkiem dynastycznych mariaży postawił przy nim Kingę z rodu Arpadów. Jego żona była najdoskonalszym prezentem, jaki dostał w życiu, duszą mu pokrewną, lecz odważniejszą od niego, która ciągnęła go w gorę w chwilach największych zwątpień. Kinga ciału powiedziała „nie” i miała dość siły, by powieść go na tę samą drogę. Wspólnie ślubowali czystość, podwójne dziewictwo poświęcili Bogu i dzięki temu zatrzymają nieszczęsny pęd dynastii do samowyniszczenia. Czy, gdyby nie ona, miałby tę siłę? By oprzeć się całemu światu, który w łożnicy władcy upatruje zbawienia, opacznie je rozumiejąc, jako mnożenie kolejnych nieszczęśliwych bytów? On, pozbawiony własnych ambicji, wybawienie widzi w końcu, nie w początku. I dzięki niej, dzięki swej światłej żonie, Bolesław, książę krakowski, mając w głębokim poważaniu to, iż nazywają go Czystym, a przezywają Wstydliwym, zamknie na swoim życiu linię nieszczęsnych Piastów Małej Polski. Nie spłodzi syna, nie przekaże mu z krwią zatrutego dziedzictwa. Tak jak nie je mięsa, by nie zabijać, nie pije mocnego wina, by nie usypiać umysłu, nie hołduje zmysłom, a przez pokuty przypomina ciału, iż nie ono panuje nad duszą, lecz Bóg. Tak samo jak jest wierny swym zasadom w jednym, tak będzie
i w drugim: nie musi płodzić.
(…) Bolesław głęboko wciągnął wilgotne powietrze płynące znad Wisły. I przez woń mokrej ziemi przebił się słodki aromat lilii. Rozpromienił się.
— Moja księżna żona stoi u drzwi!
Kinga od kilku lat nie panowała nad wonią świętych kwiatów, która rozchodziła się wokół niej. Zawstydzało ją to, ale nie potrafiła powstrzymać subtelnego aromatu, który unosił się wokół jej postaci. Umiała pohamować jasność wokół palców; błękitne światło bijące pomiędzy jej prostymi ciemnymi włosami łapała w siatkę i gęsty woal, a dźwięk anielskich głosów, który potrafił odezwać się w najmniej odpowiednim momencie, zagłuszała, udając kaszel. Dopiero gdy byli sam na sam, mogła czuć się swobodnie. Odprawiali służbę, Kinga
zdejmowała welon i buty. Nie zapalali światła, bo od niej biło go tyle, iż wystarczało, by oboje mogli czytać Pismo długo w noc. Bolesław uśmiechał się, gdy zamiast chodzić, przesuwała się w powietrzu, albo kiedy zaczynała wrzeć woda w kielichu, który wzięła do ręki. Zasypiali ukołysani śpiewem jej aniołów, a na jutrznię budził ich srebrny
pocałunek schodzącego z firmamentu księżyca. Śmieszyło go, gdy z kątów wawelskiego zamku słyszał zatroskane szepty; współczucie, jakim obdarzali ich dziewictwo poddani. Jakże mógłby przedłożyć prostackie spółkowanie z Kingą nad rozkosz płynącą z obcowania z nią?! Jeżeli biczował się wieczorami, a ona leżała na łożu, piękna niczym rozkwitający kwiat, z włosami uniesionymi światłem głęboko niebieskim, a ich anioły śpiewały im psalm? To czegoż więcej mógł chcieć?
— Bolesławie, książę mężu. — Skłoniła się przed nim w ceremonialnym ukłonie, czekając, aż on powie:
— Kingo, dziewico żono, świątobliwości moich dni.
I dalej:
— Panny służebne, dziękuję wam za posługę. Pragniemy z żoną pomówić w spokoju.
Potem domknięcie drzwi. Kinga prostuje się z ukłonu, przesyła mu pozdrowienie swoich ciemnych, jak drzewo krzyża, oczu. Unosi palec do ust. Jeszcze słyszy, że panny służebne podsłuchują. Trwają tak w bezruchu, ile trzeba, tak długo, aż płochym dziewczętom zdrętwieją łydki i karki od pochylania się pod drzwiami. I gdy odejdą, szepcząc, Kinga prostuje plecy, przeciąga się, a spod jej kaptura płyną jasne iskry.
— Bolesławie, nie pozwól Leszkowi jechać w odwecie na Litwę. Nie teraz.
— Świątobliwości moja. Teraz jest najlepszy czas. Litwini najechali moje ziemie miesiąc temu. Zdążyli wrócić do domu, rozpuścić wojsko i zajęli się żniwami.
— Nie, mój mężny. Nie zajęli się żniwami, lecz przyczaili w lasach, czekając twego odwetu.
— Jesteś pewna?
Spojrzała na niego rozbawiona.
— Dziewica Maria jest pewna. Ja ci tylko przekazuję jej słowa. Przecież ja, mój mężny, nie znam Litwy, nie byłam tam nigdy.
Bolesław ucałował powietrze, w którym przed chwilą była jej dłoń. Zamyślił się. Przesłanie Dziewicy Marii było całkowicie wbrew sztuce wojennej. Kinga zakręciła się po jego komnacie, zapalając świece czubkami palców.
— Ach, widzisz, ta burza wytrąciła mnie z równowagi. Zapomniałam ci dodać, żebyś wstrzymał się też z odwetem na tego swego brata, Władka…
— To nie mój brat, Kingo.
Kaptur Kingi podnosi się sam, okrywając jej głowę.
— Ten Władysław, co nam walił do bram, gdy były takie upały — Kinga tłumaczy mu cierpliwie, choć przecież on wie, że chodzi o opolskiego księcia i bunt możnych, który właśnie stłumił — Ten, którego strzeże złoty orzeł na błękicie.
— Tak, umiłowana, Władysław, Piast opolski.
— No przecież mówię — Kinga złości się pięknie, włosy proste i gładkie skręcają jej się w loki niczym sprężynki. — Na Władysława pojedź, gdy będą ścierniska. Ugnie się od razu i podpisze ugodę, krwi nie będziesz musiał przelewać. A to miasto, coś go pokonał w upale… Holkusz, tak?
— Olkusz.
— No mówię przecież, Holkusz. Możesz przenieść kopalnie srebra na drugą stronę wody. Ale jak już się dokopiecie, to daj coś klaryskom. Obiecujesz?
— Przyrzekam, moja święta!
— Nie mów tak na mnie! Nie wypada! — Kindze płoną oczy jak dwa ciemne ogniska. — Leszka wypraw w odwecie nie na Litwę, a na Jaćwierz. I zimą, gdy zalegną śniegi.
— Dziewica Maria?
— Tak, mężny mój, Dziewica Maria.
I cóż zrobić, skoro tak?… Bolesławowi jednak przeszło przez głowę, iż następujące po sobie tego lata ataki Litwinow i księcia opolskiego mogły nie być przypadkowe. Zwłaszcza że ten drugi uderzał w Kraków i miał tu poparcie w możnych, którzy nie chcieli uznać, jako jego dziedzica, Leszka Czarnego, którego usynowił. Jeśli tak było, jeśli Władek opolski spiskował z Litwinami i celowo rozciągali jego siły na dwa fronty, to rzeczywiście odwetowy plan Dziewicy Marii, skupiony między późną jesienią a zimą, miał wytłumaczenie w zaskoczeniu wrogów, którzy spodziewaliby się pomsty w każdej porze, ale nie w miesiącach niesprzyjających wojnie. Tylko jak uda mu się wytłumaczyć to Leszkowi, w którym płynęła gorąca krew Piastów?
Kinga korzystała z jego cebrzyka na wodę i obmywała twarz, a krople, które dotknęły jej policzków, miały barwę soczystych malin, i na dodatek każda, która spływała z powrotem, wydawała lekki dźwięk.
— Leszek Czarny, który będzie twoim dziedzicem, mężny mój, gotów jest do poświęceń.
— Co ty mówisz, świątobliwości moja?
— To, co słyszysz — powiedziała Kinga, choć prócz jej głosu wyraźnie słyszał śpiew serafinów.
— Chcesz powiedzieć…
— Chcę powiedzieć, że Leszek nie jest impotentem — odrzekła Kinga głośno i wyraźnie.
Bolesław uradował się. Od początku czuł, że to tylko pomówienie.
— Więc jego żona kłamie? Gryfina wywołała ten skandal wbrew dynastii?
Kinga otrzepała się z wody jak gołębica.
— Gryfina jest prostą dziewczyną. Ona rozumie dynastię w jasnych prawach poczęcia dziedzica. Grzeje się niczym kotka w rui i trudno jej się dziwić, bo Leszek jest pięknym mężczyzną i sztywnieją jej przy nim sutki na darmo! — Spod kaptura Kingi uleciał zapach gęstego wina. — Ale Leszek nie jest impotentem, wbrew temu, co ogłosiła na wiecu
i co wywołało taki popłoch wśród twoich możnych. Leszka miecz staje, ale nie w jej pochwie.
Bolesław zacisnął smycz z metalowych kołek wokół swego pasa.
— A gdzie, świątobliwości moja?
Kinga wzruszyła ramionami, aż uniosły się wokół niej złote iskry, i wystawiła mokrą po myciu twarz do podmuchu, który zakręcił się dla niej po komnacie. Osuszyła policzki i dokończyła:
— Dziewica Maria oszczędziła mi takich szczegółów. Ale dała do zrozumienia, że jeśli powiesz Leszkowi o klątwie krakowskiego tronu, może się wyzbyć chęci posiadania dziedzica. A sam wiesz, mój mężny, że prawdziwe wyrzeczenie jest wtedy, gdy ofiarujemy Bogu coś, co jest nam dane, a nie to, czego nie posiadamy.
Bolesław zadumał się głęboko nad słowami żony. A potem, używając jedynie siły swej woli, by nie kalać dotykiem jej dziewictwa, uniósł Kingę ponad podłogę i łagodnie położył na szerokim, dziewiczym, małżeńskim łożu. Żona roześmiała się zaskoczona, a Anioły Pańskie zaśpiewały im na zmierzchające światło dnia.88