korona śniegu i krwi

Jemioła, zielona dziewczyna, podopieczna Luwiny, czyli dziwka z „Zielonej Groty” i jednocześnie wybranka Matek, którą Dębina przeznaczyła do zadań specjalnych. W końcu postać czysto fikcyjna, tak jak i wątek, który ma zaszczyt reprezentować. Ale czy na pewno? Chrześcijaństwo w rozkwicie, ale dobrze wiemy, iż słowiańskie podziemie trzymało się mocno…

Jemioła miała wrażenie, że zaraz utopi się w ludzkiej rzece. Woły, kozy, krowy i skrzypiące wozy. Kwik i zgiełk.

— Jarmark zapustny w Śródce! Jarmark zapustny!
Wiedziała, że ma minąć osadę targową, mostem wejść na Ostrów, jak najszybciej przemknąć tamtędy i wyjść na drugi most, stamtąd drogą do bramy miejskiej. (…)
„Fulko mówił, że książę Przemysł musi się szybko dowiedzieć. Henryk na niego liczy”.
Nie spodziewała się, że zadrży jej serce na straszne wieści o jego porwaniu.
„Moj książę!” — jęknęła wtedy w głos, aż siostry zamilkły. Łajała się potem po wielokroć. Jak mogła?! To nie był jej książę, to był jej klient i jej zdanie do wykonania. To był pewny siebie, bogaty, zarozumiały mężczyzna, który płacił za to, że ją rżnął. Dopłacał za jej uśmiech, dopłacał za taniec i za dyskrecję. Nic więcej. A jednak… Stało się. Tłumaczyła przed siostrami i sobą, że skoro musi wypełnić zadanie, które złożyły na jej ręce Matki, musi pomoc w uwolnieniu Henryka, inaczej to na nic. Ale widziała kpiący wzrok dziewcząt i smutne oczy Tarniny, gdy brnęła w kłamstwo, które nawet jej samej nie mogło przekonać.
— A niech myślą, co chcą! — zamruczała gniewnie.
(…) Zadarła głowę wysoko, patrząc na pachnące świeżą zaprawą mury. Strażnik przy bramie zatrzymał ją z miną równie znudzoną jak przy poprzednich przyjezdnych.
— Od kobiety kupczącej ciałem jeden denar — podał cenę za wjazd, a ona zarumieniła się. Zapomniała nawet o tym, że spod sukni wystaje jej żółta koszula, oznaka kurewskiej profesji. Zapłaciła, nie patrząc mu w oczy, w duchu oddychając z ulgą, że o nic więcej nie pytał.
— Od starozakonnego dwa denary — usłyszała za swymi plecami i odwróciła się ciekawie.
Młody Żyd w żółtym jak jej koszula surkocie regulował opłatę.
„Odznaczeni i napiętnowani! Kurwy i Żydzi” — pomyślała i roześmiała się na głos. Natychmiast odpowiedział jej tłusty człowieczek w pięknym wełnianym płaszczu:
— Za ile dajesz, śliczna?
— Nie stać cię, wieprzu! — odpowiedziała wulgarnie, by się go pozbyć. Podziałało.
Wiedziona powinowactwem żółtego znaku zaczepiła Żyda.
— Gdzie tu szukać spokojnej gospody?
Uśmiechnął się.
— W zapusty to spokojnej panna nie znajdzie. Karczmy z wyszynkiem i… — zarumienił się — i… pannami nierządnymi są na lewo, na ulicy, co nazywa się Woźna.
Fuknęła na niego:
— Głupiś! Nie przyszłam tu się puszczać! — I odwróciła się na prawo, zostawiając go.
„Gospoda” — ta myśl wydała się najodpowiedniejsza nie dlatego, by chciała odpocząć, ale z racji tego, że potrzebowała się przebrać. W stroju nierządnicy z pewnością nie trafi przed oblicze księcia. Ruszyła w tłum kłębiący się w wąskich uliczkach. Wystarczyło mu się poddać niczym nurtowi rzeki, a sam zaniósł ją do kramów sukiennych. Nigdy tu nie była, ale nie raz sprzedawała swe wdzięki poznańskim kupcom, więc czuła się, jakby weszła w sam środek ich sennych opowieści.
„Drogo…” — pomyślała, przeliczając to, co miała w sakiewce, na białą, porządną koszulę i prostą, choć dobrą suknię. „Trudno, odbiję sobie później. Jak mi się jeszcze raz trafi poznaniak, poproszę Ludwinę, by doliczyła mu za te zakupy podwójnie”. Zapytała ślepego starca, jak trafi ć do uczciwej gospody, i kazał iść jej na ulicę Wroniecką, przy północnej bramie do miasta. „Nie widzi we mnie dziwki, do burdelu mnie nie pokieruje” — pomyślała i, jak się okazało, słusznie. Zapłaciła za łóżko i też wydało jej się za drogo. Ale przynajmniej mogła wejść i spokojnie się przebrać w poznańskie, porządne suknie. Gdy wychodziła z gospody, natknęła się na tego samego co przy bramie młodego Żyda. Cmoknął na jej widok.
— Piękna panna może iść i na zamek!
— Zgadłeś! — uśmiechnęła się do niego. — Tylko czy mnie wpuszczą?
Przyjrzał jej się, mrużąc ciemne oczy, i pogładził brodę.
— To zależy.
Ktoś musiał jej pomoc, mając do wyboru ulicznych rycerzyków i jego, postanowiła dać mu drugą szansę. Pociągnęła go za łokieć w kąt.
— Dobry człowieku, muszę dostać się na zamek i to szybko. Mam wiadomość dla księcia pana, która nie może czekać. Pomożesz mi?
— Księcia pana nie ma w Poznaniu.
— Do licha! — syknęła.
— Ale jest księżna pani.
— Nie, dobry człowieku. Ja muszę do księcia.
Znów się jej przyjrzał, ze smutkiem.
— Niejedna piękna dziewczyna przyjeżdża do miasta, bo liczy, że przy dworze księcia świat sam skłoni się do jej stop. — Pokręcił głową.
— Niektóre wypływają w rzece, inne znajduje się po zaułkach.
— Chcesz powiedzieć, że książę pan morduje dziewki?
— Nie, piękna panno. Książę dobry, bardzo dobry. Ale świat okrutny. Dziewczęta nie trafiają na dwór, a gdy kończą im się pieniądze, lądują w zaułkach i sprzedają swe wdzięki za dzban piwa. Aż któregoś dnia trafiają na złego człowieka, który zapłacić za miłość nie chce i by uwolnić się od płaczącej dziewczyny, w serce wbija jej nóż.
Jemioła roześmiała się.
— Znam to! To „Pieśń o smutnej dziwce”! — Poklepała go po rękawie.
— Każda dziewczyna w moim fachu zna tę opowieść, ale nie bój się, ja nie przyjechałam tu kupczyć ciałem ani szukać szczęścia na dworze. A poza tym, skąd się tak dobrze orientujesz, skoro też jesteś tu obcy?
— Żyd jest wszędzie obcy, pani — odpowiedział wymijająco. — Mam tu szwagra, odwiedzam go często.
— Słuchaj, dobry obcy człowieku. Ja naprawdę muszę przekazać księciu wiadomość i to jeszcze dzisiaj. Potem zniknę i wierz mi, nie w nurcie rzeki. Pomożesz?
Jego oczy pytały: „A co będę z tego miał?”, ale Jemioła wiedziała, że starozakonni nie korzystają z usług dziwek. Przynajmniej rzadko. Sięgnęła po swoją sakiewkę i wyciągnęła z niej mały skórzany woreczek.
— Dam ci to. W środku są zioła. Ty ich zapewne nie potrzebujesz, ale wielu mężczyzn zapłaciłoby złotem za ich moc. Wystarczą dwa łyki naparu, a każde, nawet najbardziej ospałe panisko zrobi się po nich kochankiem, buhajem i ogierem. Rozumiesz? To, co jest w tym woreczku, wystarczy na cały dzban. Niektórzy mówią na to…
— …kurwie ziele.
Wsadził czubek długiego nosa do woreczka i powąchał. Oczy mu zalśniły.
— Nie kłamiesz, piękna panno. To najprawdziwsze kurwie ziele!
„O Matki! A wyglądał tak niewinnie!”.
— Posłuchaj, panno. Pójdziesz do jatek. Miniesz je, miniesz śledziowe budy i skręcisz w lewo. Pytaj o ulicę Wodną. Odszukasz gospodę „Dwie Pieczenie”. Idź tam za dnia, bo wieczorem miejsca nie znajdziesz, by się wypchnąć. Po zmroku zaroi się tam od rycerzyków
i giermków dobrze urodzonych panów. Będą pić i przechwalać się. Odszukasz między nimi Płatka, to giermek księcia pana.
Jemioła skrzywiła się.
— Skoro księcia nie ma w Poznaniu, to dlaczego będzie jego giermek?
— Słuchaj Żyda, Żyd wie. A jakby panna wiedziała, czego słuchać, to też by usłyszała. — Wzruszył ramionami i roześmiał się nagle:
— Cały Poznań o tym gada, giermek naraził się swemu księciu i ten nie zabrał go ze sobą. Ale to dobry chłopak i jeśli wiadomość, którą masz dla księcia, jest naprawdę ważna, to zrobi wszystko, by dostarczyć ją bez zwłoki. To będzie jego szansa. Rozumiesz?
— Skąd to wszystko wiesz? — przyjrzała mu się nieufnie.
— Żyd obcy, ale wie, co trzeba i kogo trzeba zna — odpowiedział wyniośle.
— Rozumiem. Giermek Płatek. No to biegnę.
Teraz on ją złapał za rękaw.
— Uważaj na siebie, piękna panno. Są zapusty. Nie wystarczy wyglądać jak porządna mieszczka, by obronić się przed brudnymi łapskami pijanych panów. I pilnuj się, by nie skręcić za szybko. Miń jatki, miń ratusz. Jak wejdziesz na Woźną, trafisz do domów nierządnych!
— Będę uważać! — szepnęła i wybiegła z gospody.
Dość już wiedziała i choć była mu wdzięczna za pomoc, zaczął ją drażnić jego ton. „Słuchaj Żyda, Żyd wie” — przedrzeźniała go w duchu.
— Giermek Płatek, gospoda „Dwie Pieczenie”. Ale najpierw jatki!
Nim doszła do rynku, po prawej stronie zobaczyła zamek na wzgórzu. Na jego bramie powiewały chorągwie ze stojącym na tylnych łapach lwem.
„Szkoda, że nie ma księcia. Może w tej poznańskiej sukni wpuściliby mnie przed jego oblicze?”. Lekkim przestrachem napawały ją mury. „Jak można mieszkać w takim zamknięciu?”. Od strony zamku wydawały się wielkie jak stary dębowy las. Ale dalej zobaczyła robotników i dostrzegła, że w wielu miejscach są ledwie zarysowaną podmurówką. Wszędzie tam kręcili się ludzie, budowniczy, pomocnicy, służba; gdyby nie to, można by się tamtędy spróbować prześlizgnąć i nie płacić za wejście. „Zapamiętam na drugi raz”. Zemdlił ją zapach zwierzęcej krwi. Jatki. Rzeźnik wielkim tasakiem dzielił wołu, którego wcześniej sam zarąbał. I to wcale nie dzisiaj. Mimo lekkiego mrozu mięso niosło zapach zgnilizny.
— Świeżutki udziec, tłusty, dobry!
— Zdzierstwo! — darła się gospodyni okutana wełnianą chustą.
— Za starego, żylastego wołu trzy denary? Zdzierstwo!
— Nie za wołu, ino za jeden udziec! — wzięła się pod boki żona rzeźnika. — A jak gospodyni nie pasuje, to sobie gospodyni sama wołu od cielaka uchowa. Ha, ha, ha! Ciekawe, gdzie będzie go pasała, co? W rynsztoku czy w chałupie! Się cieszyć powinna, że może kupić! Dziękować powinna nam i księciu panu, co pobudował jatki, ha!
— Kuropatwy i zające! Kuropatwy i zające! — krzyczał wędrowny handlarz, niosąc na plecach powiązane w pęczki ptaki. Ich martwe, bure skrzydła rozłożyły się bezbronnie i obijały o jego plecy.
Jemioła odwróciła głowę. W głębi zamajaczył duży budynek. „Ratusz”. Potem w nozdrza uderzył zapach śledzi. Zakręcił jej się w głowie. Ryby w beczkach śmierdziały tak, jakby były starsze od kobiet, które je sprzedają. „Na lewo. Byle dalej stąd”.
Skręciła w wąski przesmyk między drewnianymi domami. Z otwartych okiennic piekarni zapachniało chlebem. Kosze bochnów wystawione w oknie były równie obfite co biust piekarzowej, która strzegła ich niczym kwoka kurcząt.
— Chlebki poznańskie! Chlebki zapustne! Bułki, bułeczki jak panieneczki! — krzyczała w tłum, leniwie pogryzając rogala.
Rozszczebiotana gromadka dzieci w szarych wełnianych kapturkach wbiegła jej pod nogi.
„Wróbelki!” — pomyślała o nich ze śmiechem i czułością, ale tłusta piekarzowa miała inne zdanie.
— Poszły stąd! Sio! Sio! — krzyknęła na dzieciarnię, a wielkim biustem niemal przykryła kosze bułek. — Złodziejskie nasienie!
Dzieci, śmiejąc się, zagrały jej na nosie i pobiegły dalej.
— Nic ci nie ukradły, Pawłowo! — rzucił przechodzący mleczarz.
— Piotrowo! Pawłowa to moja siostra! — piekarzowa leniwie przegryzła rogal i odsłoniła kosze. — Nie ukradły, ale mogły ukraść.
— Gdzie tu karczma „Dwie Pieczenie”, pani Piotrowo? — zapytała Jemioła piekarzowej.
Kobieta zmierzyła ją od stop do głowy.
— Głodna? Chlebka zapustnego sobie kupi.
— Zapustnego?
— A jak! Z farszem baranim, ze słoninką. — Piekarzowa omiotła językiem okruchy rogala, które wypadały jej z ust.
Jemioła skrzywiła się. „Co to za barbarzyńskie zwyczaje, by nawet chleb wypychać.” Dla niej to ich zapustne pożegnanie z mięsem było bzdurą, obsesją ludzi jedzących zwierzęta.
— Karcma jest tam — zaseplenił jej ktoś do ucha.
Jemioła odskoczyła. Stał za nią chudy mały człowiek w płaszczu zszytym z kawałków wielobarwnej materii. Jego twarz zasłaniał wysuszony świński ryj, śmiertelna maska dawno zjedzonego knura. W ręku trzymał zwierzęcą racicę i nią wskazywał Jemiole drogę. Nie
umiała nawet odpowiedzieć „dziękuję”. Uciekła, chwytając się za usta z obrzydzenia. Gonił ją śmiech człowieczka i piekarzowej.
— Jak to się spieszy!
— Z lasu czy ze wsi, panieneczko? Gdzie takiej do miasta!
Wpadła na ulicznych grajków, którzy podskakując, podzwaniali dzwoneczkami na oślich uszach czapek.
— Mięso-pusty! Za-pusty! — ryczeli piskliwie, a przebijał ich tylko wysoki świst piszczałki.
Próbowała się z pomiędzy nich wydostać, popychali ją jeden drugiemu w ramiona, ośle uszy trzęsły się, dzwoniąc.
— Za-pusty! Brzuch pełen, będzie pusty! Za-pusty!
Nagle puścili ją i rozpierzchli się na boki. W ostatniej chwili zrobiła to co oni, uskoczyła. Z góry, z otwartego okna polały się pomyje.
— Ja wam dam zapusty, grajki piekielne, drapichrusty! — krzyknęła kobieta i zatrzasnęła nowiutkie drewniane okiennice.
Jemioła obejrzała suknię. Na szczęście śmierdząca fala z okna nie uczyniła szkody jej nowiutkiemu poznańskiemu ubraniu. Drzwi obok otworzyły się i z wnętrza dobiegło przyjemne ciepło.
„Karczma «Dwie Pieczenie». To tutaj”. Weszła.
Gości było niewielu, jak powiedział Żyd. Zajęła miejsce przy ławie, z której mogła obserwować drzwi, i zamówiła grzane piwo. Z kominka biło przyjemne ciepło. Zdjęła więc płaszcz, ale nałożyła kaptur, by nasunąć go na oczy i odgrodzić się choć na chwilę od otaczających ją ludzi.
„Jak można mieszkać w tak ludnym mieście? Tłok, zgiełk i smród. Ani chwili ciszy”.
Jemioła nie znosiła bliskości ludzi, których nie znała. Drażnił ją dotyk, a tym bardziej zbyt bliski oddech obcych. Tu każdy gdzieś się spieszył, ludzie byli w nieustannym ruchu, a nad wszystkim panował pieniądz. Sukiennice, jatki, kramy i kramiki. Każdy coś kupował, każdy chciał sprzedać. Nim przeszła ze swojej gospody do karczmy, czuła się już brudna błotem ulicy, setką przypadkowych dotknięć i popchnięć. „Zielona Grota” przy drodze wydała jej się spokojna niczym sen niewinnego dziecka.
Pod wieczór drzwi otwierały się raz za razem. Przez zapach piwa przebijać zaczęła się woń grzanego miodu, który goście zamawiali całymi parującymi dzbanami. Na stołach lądowały deski pełne wędzonego w jodłowym dymie twarogu. Wędzone półgęski, pieczona
rzepa i cebula. Zwoje czerwonych kiełbas baranich i bobrowych. Kosze bułek takich samych jak te, których wielkim biustem broniła Piotrowa. Karczmarz, Żyd, tyle że starszy od tego jej, uwijał się między gośćmi, a przy nim trzech drobnych ciemnowłosych chłopców, jeden podobni do drugiego niczym krople wina. Witał po imieniu wszystkich wchodzących, co dało jej nadzieję, że nie przeoczy książęcego giermka. Rzeczywiście. Gdy do środka wszedł wysoki jasnowłosy młodzieniec, karczmarz powitał go:
— Pan Płatek! Jakże miło! Miód czy wino dla ulubionego gościa?
— Miód — powiedział smutno chłopiec i rozejrzał się — i miejsce.
— Tutaj, proszę tutaj, koło ładnej pani. — Żyd poprowadził go do ławy Jemioły, choć w karczmie były jeszcze inne, wolne miejsca. A kiedy spojrzała na niego, zaskoczona, puścił jej oko. Uśmiechnęła się w duchu, myśląc z zadowoleniem, że „kurwie ziele” oddała w dobre i lojalne ręce. I ze zdziwieniem, że wieści tak szybko się rozchodzą. Gospodarz przejechał ławę szmatą, którą miał zatkniętą za pasek, ale zrobił to tylko tak, z nawyku czy gościnności, bo miejsce było czyste.
— Pani pozwoli? — zapytał młodzieniec, a Jemioła, nie zdejmując kaptura, kiwnęła głową.
Przyglądała mu się, a on patrzył w stół.
„Żyd miał rację. Dręczy go kłopot”.
Na skórzany kaftan narzuconą miał porządną sukienną tunikę z niewielkim stojącym lwem. Poczekała, aż weźmie dwa łyki miodu i lekko zsunęła kaptur z głowy.
— Panie?
Podniósł głowę gwałtownie jak oparzony. „Jak chłopiec, którego nieśmiałość wzmaga pragnienie kobiety — pomyślała odruchowo, a potem skarciła się: — Nie jesteś w «Zielonej Grocie»”.
— Czy to prawda, że jesteś giermkiem księcia Starszej Polski?
— Jestem giermkiem w niełasce swego pana — odpowiedział, czerwieniąc się aż po uszy. — Nie słyszałaś? Całe miasto kpi ze mnie.
— Ale czy niełaska ta nie przeszkodzi ci, panie, zawieźć swemu księciu wiadomość? Wiadomość, która warta będzie wiele, jeśli dostarczona zostanie dziś jeszcze?
Zmarszczył brwi.
— Kim jesteś, pani? I dlaczego szukasz dojścia do księcia w takim miejscu?
— Szukam tam, gdzie mogę sięgnąć, panie. Do rzeczy: przekażesz wiadomość poufną czy nie?
Widziała, jak walczy z sobą, z tym, by zaufać obcej.
— Wielu ludzi szuka dojścia do księcia przez jego sługi, nawet tak podłe jak ja… — odpowiedział po namyśle. — Skąd mogę wiedzieć, że nie jesteś kimś, kto poszukuje nagrody?
— Panie, powiem ci, co mam do powiedzenia, i znikam stąd. Nagrodę od swego pana dostaniesz ty, o ile się pospieszysz — powiedziała do niego ostro — bo dzisiaj mam wiadomość o uwięzieniu przyjaciela księcia. Ale jutro albo pojutrze więzień może zostać
uwolniony przez kogoś innego, przez kogoś, kto nie będzie zadawał tylu pytań co ty, tylko pospieszy z odsieczą. Giermek zrobił okrągłe oczy i odstawił kubek. Widać, że był
chłopcem przyzwyczajonym do posłuchu. „Ciekawe, co przeskrobał?”.
— Kto, pani?
— Książę wrocławski Henryk został pojmany na zamku w Jelczu przez ludzi swego stryja, księcia Rogatki. Uwieźli go na zachód, w góry. Nie wiadomo dokąd. Życiu jego grozi niebezpieczeństwo. Chłopak zerwał się na równe nogi.
— To pewne? Skąd to wiesz, pani?
— Od Fulko, giermka księcia. Jest ciężko ranny, bo zasłonił swego pana przed raubritterami. Książę wymógł na porywaczach, by zostawili Fulko w gospodzie „Zielona Grota” przy trakcie świdnickim.
— Kiedy?
— Trzy dni temu.
— Na rany Chrystusa! Muszę pędzić do mojego księcia!
— Musisz. — Złapała go za rękę z całej siły. — Przysięgasz, że przekażesz wiadomość?
— Przysięgam — odpowiedział chłopak i sięgnął po swój płaszcz.
— Jeszcze dzisiaj książę Przemysł dowie się o tym.
Widziała w jego oczach determinację i była pewna, że giermek zrobi to, co należy. Już był w drzwiach, gdy cofnął się i zapytał:
— Komu mam podziękować?
Roześmiała się.
— Sobie i swojemu rumakowi, jeśli zdążycie na czas!
— Pani! Dziękuję tobie!… — Skłonił się przed nią tak nisko, jak przed jakąś księżną, aż w karczmie na chwilę umilkł gwar i wszystkie oczy zwróciły się na nich. Jemioła, choć tego nie chciała, zarumieniła się i natychmiast naciągnęła kaptur. Płatek już wybiegł. Chciała zapłacić
za swoje piwo, ale Żyd uśmiechnął się.
— Rachunek uregulował mój szwagier.
Podziękowała i wyszła.
Na dworze panował wczesny, zimowy mrok. W niczym nie przeszkadzało to tłumowi, który wciąż gęsto wypełniał zaułki i place. Wzięła głęboki wdech, aż para poszła jej z ust, i ruszyła między tę ludzką ciżbę. Słudzy z pochodniami poprzedzali swe panie i panów, więc co chwilę, w blasku światła czyjaś roześmiana lub wykrzywiona twarz migała jej jak w jakimś nieprzyjemnym śnie. Okiennice piekarni były zamknięte, ale przed jej drzwiami stał niewielki, wypełniony ciastkami wózek. Zaprzęgał się do niego człowieczek ubrany w zielony płaszcz i choć jeszcze nie ruszył, już pokrzykiwał dla rozgrzewki w mrok:
— Ciastka, ciasteczka jak jaśnie panieneczka! Rogaliki jak pierniki! Chlebki zapustne chrupiące i tłuste!
Z dala dobiegło ją znajome podzwanianie oślich uszu, łagodny dźwięk lutni i tęskny tym razem głos:
— Pani, pani moja, wyjrzyj, serce wyśpiewam ci u stóp…
Ktoś roześmiał się i fałszywie dośpiewał:
— Pani, pani moja, ściągaj kieckę, bo dawno nie miałem żadnych dup…
Sama parsknęła śmiechem i rozejrzała się, czy nie ma innej drogi niż ta obok mięsnych jatek. Nie było. Piekarz ruszył, wózek zaskrzypiał, chlapnęło błoto.
— Z masełkiem i makiem, z miodem i orzechami! — sapnął, a ona poczuła, że jest głodna. Zaburczało jej w brzuchu, choć nie chciała tracić czasu na jedzenie. Zerknęła na kosze piekarza. Małe miodowe placki z makiem wabiły ją zapachem tak mocno, że już nie mogła oderwać od nich oczu. Przełykając ślinę, zaczęła szukać w sakiewce ostatnich miedziaków.
W górze uliczki pojawili się grajkowie, a za nimi wpłynął tłum, który w jednej chwili oddzielił ją od piekarza i wózka. I nagle do jej rozdrażnionych zapachem placków nozdrzy wdarła się przemocą inna woń, która niemal sparaliżowała Jemiołę. Nie mogła ruszyć się z miejsca, wzdłuż krzyża poczuła krople zimnego jak ziarna gradu potu. Woń starej śmierci, woń, której nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Znała ją. Raz jedyny w życiu czuła ten zapach i nie zapomni go, póki żyje. Zaschło jej w gardle. Zapach przebijał się wprost do niej, wilkołak, który go rozsiewał, musiał iść w tłumie przed Jemiołą, prosto w jej stronę. Twarze kobiet okolone nałęczkami, okutane chustami, nobliwie skryte w zdobnych futrem kapturach. Jedna dziwka z żółtą wstążką we włosach, uwieszona na ramieniu rzeźnika w fartuchu skórzanym umazanym krwią. Nie, nie mogła się mylić. Gdzieś przez tę falującą w chwiejnym blasku pochodni ludzką rzekę przedzierał się w jej stronę wilkołak, który pachniał wilgotną sierścią, zaschniętą na czarnym podniebieniu krwią, krzykiem swych ofiar, bólem, flegmą, starą śmiercią, która sama nie potrafi odejść… Ach!…
Jemioła dostrzegła dziewczynę w zielonej sukni, skrytą pod obszernym wełnianym kapturem.
„To nie on. To ona…”.
Wilkołaczyca bezszelestnie przemykała przez tłum, z przymkniętymi powiekami, z bladymi, wychudłymi policzkami…
„Matki, ratujcie! To jest jedna z sióstr…”.