koronaPrzemysł II, tu jeszcze jako młodszy książę Starszej Polski, piętnastolatek wypuszczony przez stryja na Brandenburczyków. Wyjątkowo udana, z politycznego i wychowawczego punktu widzenia, inicjacja.
Jedyny syn Przemysła I, urodzony po śmierci ojca. Od początku wychowywany na dziedzica całej Starszej Polski, bo jego stryj, Bolesław (o kolejnym odbierającym charakter przydomku „Pobożny”) miał same córki. Świątobliwa matka, księżniczka śląska Elżbieta, ze słynnej wrocławsko – trzebnickiej stajni przyszłych świętych i błogosławionych; zresztą, nim poślubiła Przemysła I sama była mniszką. Jego ojciec i on wprowadzili do dynastii piastowskiej nie spotykane w niej wcześniej imię Przemysł, wiązane z dynastią Przemyślidów. O ile w przypadku Przemysła II miałoby to uzasadnienie (poprzez babkę ze strony matki był spokrewniony z Przemyślidami), o tyle w przypadku jego ojca badacze nie są zgodni w orzeczeniu, czy to połączenie z czeską dynastią królewską nastąpiło wcześniej.
Takim go właśnie poznajemy – piętnastoletni książę, dziedzic Starszej Polski. I, zostaniemy przy nim aż do czasu odrodzenia królestwa.

— Otwierać bramy! — krzyknął herold po raz pierwszy. Odpowiedział mu śmiech obrońców i przemieszane z przekleństwami rady:
— Jak chcecie wejść, sami sobie otwórzcie!
— Tylko pazurków nie połamcie, panienki!
— W imieniu obu książąt Starszej Polski żądam wydania grodu! — herold, tak jak stojące za nim wojsko, nie oczekiwał od obrońców uprzejmości. Robił, co do niego należało.
— A my w imieniu margrabiego brandenburskiego żądamy, byście odstąpili! — odkrzyknął zgodnie z zasadami dowódca obrony, by natychmiast dopuścić do głosu swoich ludzi.
— I oddali nam zapasy miodu, który macie na wozach!…
— I wasze hoże, cycate dziewki!…
— Jak będziecie uciekać, zostawcie miecze, będziemy sobie nimi dłubać w zębach!…
— I płaszcze, to sobie nimi podetrzemy tyłki!…
— Po raz ostatni wołam: otwórzcie bramy! Jak zdobędziemy gród, nie będzie litości ani dla obrońców, ani dla mieszkańców!
Jasne majowe słońce mieli za plecami; załodze grodu świeciło prosto w oczy. Na znak herolda zadęły rogi. Sześć niskich, przejmujących jak urwany jęk dźwięków, nim umilkły, z piersi setki zbrojnych wydobył się skandowany krzyk:
— O-two-rzyć bra-my! O-two-rzyć bra-my! O-two-rzyć bramy! — lecz to już nie była prośba, nie było nawet żądanie. To był dla rycerstwa Starszej Polski okrzyk bojowy. Nastąpił tak szybko po ostatnim wezwaniu herolda, że dopiero teraz obrońcy zorientowali się, iż pertraktacje były fałszem, fikcją dążącego do starcia wojska. Odwróciły ich uwagę od czterech wielkich trebuszy, które w tym czasie podciągnięto pod obwarowania grodu. Zamaskowane gałęziami sosen i brzóz przesuwały się, bela po beli, wyrżniętymi w otaczającym gród lesie przecinkami. Miotacze uzbrajali je w wielkie przygotowane wcześniej kamienie, a w tym czasie na oniemiałych obrońców spadł grad strzał. Nie mogły im zrobić wielkiej krzywdy, wystarczyło, że skryją się za potężną palisadą, ale skutecznie odciągały ich uwagę od trebuszy i uniemożliwiały reakcję.
— Wal! Waaal!
Miotacze zwolnili krótsze ramię dźwigni i trebusz stęknął, a wielki, ciężki kamień przeleciał przez wał obronny grodu i głucho padł pod palisadą, nie robiąc jej żadnej krzywdy.
Z środka dobiegł gromki śmiech obrońców, jakiś śmiałek bez hełmu wychylił się zza palisady i krzyknął:
— Załadujcie go dzbanem z miodem, ale miotajcie celniej, do środka!
— Jak ci na imię? — zawołał do niego ktoś z nieruchomego szeregu wojska.
— Arnold i bardzo lubię miód!…
Bełt z kuszy trafi ł go prosto w gardło, z którego trysnął nie trunek, lecz krew. Nieostrożny Arnold zniknął w czeluściach grodziska, a w ślad za nim pomknęło kilkadziesiąt pocisków.
— Kusznicy! Strzał!
— Waaal!
Drugi trebusz wypuścił kamień prosto w palisadę. Usłyszeli trzask łamanego drewna.
— Celuj w to samo miejsce! — krzyknął Janek Zaremba do miotacza trzeciego trebusza i w tej samej chwili drugi kamień przebił osłabione poprzednim uderzeniem drewno.
— Pierwszy wyłom!
Piechurzy zaciskali w dłoniach drabiny, czekając na znak wojewody Przedpełka. Ich zardzewiałe haki wyglądały, jakby już pokryły się przyschniętą krwią.
— Waaal! Wal! Wal!
Trebusze raz za razem wypuszczały kamienie, a kusznicy nie dawali obrońcom szans na jakikolwiek ruch. Wydawało się, że obrona zamarła, kto na chwilę wychylił się ponad palisadę, znikał trafiony bełtem.
— Osłona tarana! Taran! — krzyczał zachrypnięty Janek Zaremba i na jego rozkaz dziesięciu ludzi za zbitą z desek osłoną podprowadziło taran pod bramę grodu. To była szansa obrońców, bo trebusze przestały miotać kamienie. Z góry na zbliżający się taran poleciały gary wrzącej smoły i kilkanaście pochodni.
— Jezuuu! — dwóch skrajnych ludzi niosących osłonę trebusza padło upieczonych żywcem, ale pozostali szli, szli nie oglądając się na czarne, osmalone trupy towarzyszy.
— Taraaan! — Janek przekrzyczał zgiełk i taran uderzył w bramę z łoskotem. Żelazne okucia nie puściły.
— Taraaan! — darł się Janek, kusznicy wypuszczali chmury bełtów z obu stron, obrońcy zarzucali prowadzących taran kamieniami, a trebusze na rozkaz Przedpełka próbowały złamać palisadę w dwóch innych miejscach. Piechurzy równym krokiem biegli na stanowiska, starając się trzymaną ponad głowami drabiną osłonić od pocisków. Kilku padło, drabiny ponieśli inni. Młody książę spojrzał na swych czterech druhów.
— Przemyśle? — zapytał go Michał Zaremba.
— Teraz! — odpowiedział książę.
Taran uderzył w miazgę drewna i żelazne sztaby puściły. Krzyk tryumfu niczym nie różnił się od wycia rannych, bo w tej samej chwili obrońcy spuścili na nich gar smoły, która zamieniała ludzi w czarne, potworne zjawy padające na ziemię w konwulsjach. Przemysł był na moście, poślizgnął się na niezastygłej smole, ktoś go podtrzymał z boku i już wdzierali się do grodu. Przejście było wąskie, usłane trupami jednych i drugich, więc biegli po trupach. Książę osłonił się tarczą, kamień odbił się od niej i uderzył jego rycerza w głowę. Przez
wąską wizurę hełmu widział niewiele, tylko tych, którzy byli przed nim. Rzucił się w ich stronę, wpadając na niewielki dziedziniec grodziska. „Coś jest nie tak” — pomyślał, ale nie widział co, i mógł tylko w duchu przekląć wojewodę, który zmusił go, by założył wielki hełm. Nie miał czasu zastanawiać się, bo ruszyło na niego trzech ludzi z obnażonymi mieczami. „Poznali mnie, skurwysyny”. Kasztelan Zaremba prosił, by nie zakładał do oblężenia tuniki herbowej ze stojącym lwem. „Będziesz się prosił o atak, książę”. Ale Przemysł był uparty i odpowiadał: „Bo idę zdobywać!”. Sparował uderzenie z prawej i skoczył w bok, robiąc unik przed tym z lewej, trzeci z nacierających zniknął. Przemysł odwrócił się nerwowo, szukając go. Dostał w ramię, ale sztych był zbyt lekki, odbił się od kolczugi. „Nie oglądaj się na boki. W ciżbie jesteś drwalem, który rąbie drogę w lesie”. Słyszał za sobą szczęk żelaza i okrzyki ludzi. Jeszcze widział Michała Zarembę, ale ruszył w drugą stronę. Zobaczył przed sobą spoconą twarz rycerza bez hełmu, tylko w czepcu kolczym osłaniającym głowę. Był bez tarczy i właśnie kończył dobijać chłopaka, który nawet nie był giermkiem. Już dojrzał Przemysła, już w jego zamglonych oczach pojawił się błysk na widok książęcego lwa.
— Poznańskie paniątko! — wycharczał wyciągając miecz z piersi chłopaka. Głowa głucho stuknęła o klepisko. Przemysł widział krew kapiącą z jego klingi, gęstą jak smoła.
— Mówią, żeś ładny jak dziewczyna! — Brandenburczyk podchodził do niego sprężystym, kocim krokiem. — Zdejmiesz hełm i pokażesz liczko, czy sam mam ci go zdjąć?
Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. To i tak dwa razy więcej niż Przemysł. Pod kolczugą prężyły się bary jak u wołu. Przemysł zaatakował pierwszy, ale aż zdrętwiało mu ramię, gdy rycerz odbiciem sparował cięcie. Opanował drżenie kolan. Przeciwnik uderzył go z góry. Przemysł odbił płasko i krew z miecza Brandenburczyka przeszła na jego głownię, jakby tamten wycierał miecz o jego ostrze. To było jak iskra, która podpaliła księcia. Krew chłopca, który mógł być młodszy od niego. Poszedł na oślep, zapomniał o wszelkich zasadach, o eleganckich, wyszukanych sztychach, których uczył się, odkąd wziął do ręki miecz. Ciął, ciął i ciął, a Brandenburczyk odparowywał i zasłaniał się. „Ty knurze — myślał. — Ty wieprzu, zarżnę cię!” Był szybszy od niego, bo był młodszy, i oczy zasnuła mu furia, której nigdy w życiu nie zaznał. „Krwawa mgła”. Dostał, dostał przynajmniej trzy razy, ale nie czuł bólu, lecz wściekłość, żywą wściekłość. Napierał tak szybko i ostro, że doświadczony rycerz zaczął się cofać na oślep. Z prawej, z lewej, z lewej, z lewej. Tamten potknął się. Potknął o sztywne i wyciągnięte nogi chłopca, którego wcześniej zaszlachtował. To wystarczyło. Przemysł skoczył i wepchnął leżącemu ostrze w szyję, w to nagie miejsce między kolczugą a kapturem, które
odsłoniło się przed nim czerwoną, odparzoną od kolczugi linią, gdy Brandenburczyk upadł na plecy. Chlusnęła krew i przez wąską szparę wizury chlapnęła w oczy księcia. Oślepiła go. Zachwiał się i utrzymał równowagę tylko dzięki wsparciu się na mieczu wbitym w gardło Brandenburczyka. Lewą ręką szybko, chaotycznie rozpinał hełm. Nic nie widział. Szarpnął sprzączkę, puściła, zrzucił go. Grubą, skórzaną rękawicą nie mógł wytrzeć oczu, ale udało mu się otworzyć je na tyle, by zobaczyć, że przeciwnik nie żyje
— Z tyłu! — usłyszał krzyk Michała i z jakiegoś powodu zrozumiał, że to do niego. Odwrócił się, wyciągając miecz, czuł, jak jego ostrze pociągnęło gardło leżącego, a gdy je uniósł, dojrzał krwawy strzęp skory; strząsnął go. Miał już dwóch napastników przed sobą, jakieś pięć kroków. Nie czekał, ruszył na nich. Tego z prawej ciął, tego z lewej staranował
dobiegający do niego Michał. Nagle wyrósł przed nim olbrzym z toporem. Był przynajmniej dwie stopy wyższy od księcia, ale nie miał kolczugi, tylko skórzany kaftan wykładany płytkami. Przemysł widział, jak napastnik unosi topór w górę, wyczekał, wyczekał, choć na placu ćwiczeń nigdy nie umiał być cierpliwy, teraz wyczekał i w tej chwili, w której olbrzym miał ramiona u góry, gdy brał zamach, książę wsadził mu miecz w rozcięcie kaftana pod potężną pachą i natychmiast uskoczył w tył. Topor spadł w miejsce, w którym stał jeden krok
temu, przeciął powietrze, olbrzym zwalił się, a spod pachy krew tryskała konwulsyjnym źródłem. Przemysł ruszył w ciżbę. Poślizgnął się i upadł, lądując nieokrytą hełmem twarzą w czymś ciepłym i miękkim. „Jezu, ale śmierdzi” — nigdy wcześniej nie widział rozprutych jelit. Fioletowe zwoje wyglądały jak żywe, wydawały się poruszać jakimś własnym wężowym ruchem. Mogły należeć do każdego z leżących. Już się podnosił. Słyszał, słyszał jęki z ziemi, jęki rannych, po których deptano, którym miażdżono dłonie i twarze niechcący, idąc po nich,
po tych żywych trupach do celu. Rozejrzał się. Coraz mniej walczących, cztery rozproszone grupki. „Dożynanie?” Rzucił się w stronę najbliższej. Trzech Brandenburczykow, na każdego z nich przypadało dwóch jego rycerzy. „Już wygraliśmy?”. Zadał sobie sprawę, że nie ma pojęcia o przebiegu bitwy. Nigdzie nie widział ani kasztelana Janka, ani wojewody Przedpełka. Szarpnęło nim. Ktoś go chwycił za goleń. Leżący, zraniony w nogę, ciągnął go na ziemię. Przemysł ciął go przez rękę, choć przecież mógł uderzyć w pierś. Tamten puścił i jęknął:
— Litości, książę!
Przemysł zamierzył się w jego usta, jakby to słowa były orężem leżącego. Słyszał własny, chrapliwy oddech i jego jęk:
— Litości, książę…
Cofnął miecz i zostawił go, ruszył ku tamtym. I wtedy poczuł ostry ból w barku. „Dostałem”. Odwrócił się zobaczył nóż, którym rzucił go w plecy leżący. Wrócił do niego i, nie patrząc mu w oczy, tylko w to jedno miejsce na piersi, dobił. Już tylko trzy grupki walczyły ze sobą. Skoczył w ich stronę, ranił rycerza, z którego i tak krew lała się niczym z wino z dzbana.
— Poddajemy gród! — krzyczeli ostatni obrońcy, klękając na ziemi.
— Poddajemy gród. Litości, książę!
Dopiero teraz usłyszał, że umilkł szczęk stali. Nie słyszał jej, gdy grała, jakby jego zmysły odbierały tylko szczęk własnego miecza. Zobaczył, że walka ustała i oczy wszystkich kierują się na niego. W głębi mignęła mu zakrwawiona twarz wojewody Przedpełka, on i kasztelan Janek Zaremba szli do niego z opuszczonymi mieczami.
— Co każesz, książę? — zapytał Janek zdyszany. Miał rozciętą brew i rozerwaną tunikę.
— Nie bierzemy jeńców — powiedział Przemysł. — Książę Starszej Polski zawsze dotrzymuje słowa.
— Wedle rozkazu. — W oczach Janka dojrzał niezadowolenie.
Kasztelan ściszył głos, by nie słyszało ich wojsko, i zapytał: — Może darować…
— Wypuścić sześciu, nie więcej, ale tylko takich, którzy mogą iść o własnych siłach — uprzedził go Przemysł. — Niech zaniosą wiadomość margrabiom, że gród w Strzelcach wrócił do Starszej Polski. Dotarło do niego, co tutaj nie grało: „W grodzie nie było mieszkańców, tylko załoga i służba. Ani jednej kobiety. Spodziewali się ataku. Wiedzieli, że mój stryj nie daruje zniewagi, jaką było pobudowanie nowego obronnego grodziska. Czekali na nas”.
— Tak jest. — Wojewoda przymknął powieki, co mogło znaczyć „Dobrze, książę. Tak postępuje wódz”, ale mogło być tylko strząśnięciem krwi płynącej mu do oka.
— Resztę wyciąć! — krzyknął Przemysł a jego ludzie dokończyli rzezi.
— Panie! — wojewoda Przedpełk starał się mówić cicho, ale gardło miał tak suche, że nie mówił, lecz charczał. — Panie! Jak mogłeś zrzucić hełm w takiej jatce? Każdy, ale nie ty! Jedyny dziedzic księstwa!…
Przemysł skinął mu głową, słyszał słowa wojewody, ale nie docierało do niego, co mówi.
— Książę! — jego najbliższy druh, Michał, szedł ku niemu z bukłakiem wina. Oczy mu lśniły, zrzucił kaptur i przecierał palcami posklejane włosy. Nagle stanął i spojrzał na Przemysła, zamarł z wyciągniętą ręką.
— Co ci? — spytał książę.
— Twoja głowa… — wyszeptał Michał. — Co ci się stało?
Przemysł dotknął ręką czoła. Nic nie poczuł. Zrzucił rękawicę i przejechał palcami po kolczym kapturze. Gdy zrozumiał, co jest, poczuł zimno. Kołka kolczugi wokół jego głowy były pęknięte, jakby ktoś rozciął ją dookoła. Na palcach miał gęstą, ciemną juchę. Złapał przerażone, pobladłe spojrzenie wojewody. Nie pamięta takiego cięcia, nie pamięta takiego uderzenia. Potoczył wzrokiem wokół. Bezładne stosy trupów, żaden z nich nie ma zamkniętych oczu, wszystkie wykrzywione, jakby chciały wykrzyczeć życie, które wyciekło z nich, które wyrżnięto z nich ostrzami toporów i mieczy. Poskręcane, sine, białe, czerwone, brudne. Psy, duże myśliwskie psy z podkulonymi ogonami oblizywały krew swych niedawnych
panów, jakby wstydziły się, że mają ochotę spróbować ich ściewa. Ile ich jest? Sto? Dwieście trupów? Więcej? Nie umiał ich policzyć. Nie pamiętał nawet, ilu sam zabił. Tylko tego pierwszego, tego knura, który dorzynał chłopca.
— Przemysł, Przemyśle słyszysz mnie? — Głos Michała dochodził do niego z daleka, choć widział twarz druha przed sobą. — Książę! Wyglądasz, jakbyś miał koronę z krwi.