Władysław czyli Karzeł to wymarzony bohater. Z zadrą, z jakimś przełamaniem, choć w tej części obserwujemy go raczej z oddali, wciąż jest jeszcze bohaterem trzeciego planu, tym ciekawszym, iż wiemy doskonale, jaką rolę odegra w historii już po śmierci króla Przemysła. Można powiedzieć, iż jest stuprocentowym potomkiem Wielkiego Rozbicia, on to właśnie należy do owej licznej gromady Piastów, książątek kilku piędzi ziemi. Nawet we własnej rodzinie lekko nie miał. Historia jednak pokochała go i w zbiorowej świadomości Polaków to właśnie Władek jest owym wielkim, tym, który zjednoczył królestwo.
Władysław wiedział, że nazywają go Małym Księciem albo po prostu Karłem. Udawał, że tego nie słyszy. Miał trzynaście lat i naprawdę mógł liczyć na to, że jeszcze urośnie. To, że jego młodsi bracia już teraz byli od niego więksi, tłumaczył sobie ciężką chorobą, którą przeszedł w dzieciństwie. Kaziu miał jedenaście lat, Siemowit osiem i każdy z nich był od niego dużo wyższy. Eufemia, najmłodsza z czwórki rodzeństwa, nie skończyła jeszcze sześciu lat i była dokładnie jego wzrostu. Ale ich matka jest postawną, wysoką kobietą i to, że siostra jest taka duża, z pewnością odziedziczyła po matce.
Niski wzrost Władysław nadrabiał ruchliwością. W Łęczycy nie było kąta, którego nie znał. Potrafił wspinać się na drzewa jak wiewiórka, zeskakiwać z nich niczym kot i przeciskać przez dziury, w które weszłaby tylko mysz. Na lekcje fechtunku z komesem Wilkiem stawiał się zawsze przed czasem i nigdy nie pozwolił, by dano mu do ćwiczeń lżejszy miecz. Wierzył, że jeśli będzie sam siebie traktował poważnie, jeśli zmusi się do takiej samej pracy, jaką wykonują dorośli rycerze, jego ciało to zapamięta i odpowie. Miał to przemyślane w najdrobniejszych szczegółach: otóż nastaje taki dzień, niby jak każdy inny, świt, poranek, on budzi się rano i jego nogi są tak długie, że koszula sięga mu ledwie do kolan. Wstaje i patrzy, a potężna pierś rozerwała mu giezło na strzępy, tak że rękawy sięgają ledwie do łokcia! A jego bracia truchleją i bledną, i z krzykiem uciekają do matki. A matka mówi: Widzicie chłopcy? Nie trzeba się było z Władzia śmiać!
Powtarza sobie to jak modlitwę przed snem i co rano budzi się z nadzieją i wstaje z irytacją. To jeszcze nie dziś, nie dziś, ale może jutro? W ćwiczeniach z komesem Wilkiem rozładowuje złość, w bieganiu z psami wyszczekuje swój zawód, w jeździe konnej zapomina się. Z końskiego grzbietu jest Władysławem Wielkim, dumnym Piastem kujawskim, który, unosząc wysoko głowę, krzyczy rodowe zawołanie „Pod wiatr!” Tak jak teraz! Teraz jest nawet księciem Władysławem Wielkim, bo jadą całym orszakiem, a matce towarzyszy tylko on. Jakby był jedynym księciem całych Kujaw, tylko on, nikt więcej. To nad jego głową powiewają chorągwie z Półorłem i Półlwem. Bracia dzieciaki zostali w domu, a na ważne rozmowy matka zabrała jego! Księcia Władysława Wielkiego! Będą podpisywać pokój z Krzyżakami, których on w duchu nazywa chrząszczami, bo nie znosi ich czarnych krzyży na
płaszczach i okropnych gęb. Władysław ucieka z lekcji pisania i czytania, ale gdy Magister uczy ich dziejów Piastów, jest zawsze pierwszy. Z otwartymi ustami słucha opowieści o czynach ojca, dziada, kuzynów, wujów, stryjów. Ojca, Kazimierza, pamięta nieźle, miał siedem lat, gdy ten zmarł. I zawsze bił się z Krzyżakami, których na ziemię chełmińską sprowadził ich dziad, zwany szalonym Konradem z Mazowsza. Władysław uwielbiał opowieści o nim, nienawidził go tylko za tych Krzyżaków. Nienawidziła ich także jego matka, Eufrozyna, i gdy została wdową, żelazną ręką pilnowała ich ziem. On i jego bracia
wciąż byli zbyt młodzi, by mogli objąć dziedzictwo po ojcu, ziemi zresztą nie mieli wiele, a dziedziców do obdzielenia dużo. A tu jeszcze wredni bracia zakonni brali się do jej rozdrapywania chętnie. Eufrozyna, niczym orlica, w pazurach trzymała wszystko. Władysław
uwielbiał matkę, choć była tylko kobietą. Podziwiał jej lisi spryt, jej odwagę. „Byłaby świetnym wodzem” — mówił o niej komes Wilk i to wystarczyło, by Władysław patrzył na Eufrozynę z podziwem. Tak jak teraz: nie stać ich było na wojnę z Krzyżakami, to matka zrobiła wojnę rękoma mieszczan. Napuściła Nyrfryda na Hildebranda (…)
To lubił! Szybkie załatwianie problemów! Tego się chętnie uczył. Nie rozumiał, dlaczego jego starsi bracia przyrodni, Leszek Czarny i Siemomysł, tak uciekali od niej. Chyba nie wierzyli w te podłe plotki, że Eufrozyna ich truła? Niemożliwe, by dali się nabrać głupiemu gadaniu dworskich bab!
Do Inowrocławia zjechali późnym wieczorem. Przybyli pierwsi.
Ich adwersarza, mistrza krzyżackiego Dietricha von Gaterslebena jeszcze na zamku nie było, tak jak i książąt Starszej Polski, Bolesława i Przemysła, którzy mieli być arbitrami w sporze. Powitał ich za to Wolimir, biskup włocławski, i natychmiast zagarnął matkę na jakieś poufne rozmowy. Władysław nie myślał nawet o tym, by pójść spać. Nie po to przyjechał tu jako przyszły książę, dziedzic Kazimierza z Kujaw, jako Półorzeł i Półlew, by iść spać jak dzieciak z pierwszym zmierzchem! Wymknął się na dziedziniec i postanowił obejrzeć sobie zamek. Na podworcu kręciło się sporo ludzi, służba szykowała komnaty dla mających zjechać gości, w stajniach robiono miejsce na dziesiątki koni, a z kuchni dochodziły zapachy pieczeni i wędzonych ryb. Zgłodniał, bo uciekając z sypialni, pozbawił się kolacji. Porwał więc kawał chleba i kilka młodych jabłek z koszy stojących w sieni. Jadł, patrząc ze szczytu bramy na trakt, pusty o tej porze. Już słyszał w stajniach, że mistrz krzyżacki przyjedzie nazajutrz w południe, a książąt Starszej Polski spodziewają się rano.
A gdyby tak dostał się do komnaty przeznaczonej dla Dietricha von Gaterslebena i zostawił mu tam jakiś prezent? Cokolwiek, nie musi mu od razu sikać do łóżka, wystarczy, że napluje do dzbana z wodą. Ten pomysł tak mu się spodobał, że od razu wbiegł w wąską gardziel korytarza. Zaczepił chudą dziewczynę, która, podwinąwszy suknię pod pasek, szorowała drewniane schody.
— Panienko, w którym pokoju będzie spać mistrz krzyżacki?
Spojrzała na niego poczerwieniałymi z wysiłku oczami.
— A tobie co do tego, pędraku? Co tu robisz? Zmykaj mi stąd!
Władysław zawrzał gniewem, ale się opanował. To nawet lepiej, że dziewucha nie wie, iż ma do czynienia z wielkim księciem Kujaw.
— Mam do jego komnaty przynieść świeżej mięty. Dietrich von Gatersleben nie lubi smrodu.
„Chyba zrobiłem na niej wrażenie tym von Gaterslebenem — pomyślał, bo dziewczyna wskazała mu drzwi w ciemnym końcu korytarza.
— Chyba nawet wielkie wrażenie, bo nie zapytała mnie, gdzie mam miętę!” — zachichotał w duchu.
Dla pewności jednak pobiegł tam na tyle szybko, by nie zdążyła zadać kompromitującego jego misję pytania. W środku nie było dzbana z wodą, więc plucie do niego odpadło. Właściwie nic tam nie było prócz szerokiego prostego łoża, ławy i kilku stołków. Rozglądał
się po pomieszczeniu stropiony. I wtedy usłyszał ściszony głos:
— Myślisz, biskupie, że to wystarczy?
Dochodził zza ściany, ale był dość wyraźny. Władysław podszedł do tego miejsca.
— Może powinniśmy sprawdzić? Idź tam i coś powiedz, a ja posłucham.
To był głos jego matki, Eufrozyny.
— Nie ma co chodzić, pani. Jest otwór, będzie słychać.
A to z kolei chyba biskup Wolimir.
Teraz Władysław zobaczył szczelinę w ścianie, między nachodzącymi na siebie deskami, w której niczym żelazny kornik rytmicznie poruszał się pręt. A niech to! Jego matka i biskup urządzili pułapkę na wielkiego mistrza! Będą mogli podsłuchiwać, co knuje! To było lepsze
niż jego pomysł z nasikaniem mu do łóżka, dużo lepsze! Szkoda tylko, że go nie wtajemniczyli, że odcięli go od tak wielkich spraw! Z korytarza dobiegło nawoływanie służby, więc schował się we wnęce przy drzwiach. W każdej chwili ktoś mógł tu wejść. Póki rozmowy nie ucichną, poczeka. Drgnął na dźwięk swego imienia, zaczął znów nadsłuchiwać.
— Naprawdę nie ma dla niego nadziei? — pytał biskup.
„Nadziei? Dla mnie? O czym oni mówią?”
— Nadzieja matką głupich, biskupie. Mój syn nie urośnie.
Niemożliwe. Ta ściana zniekształca dźwięki. Na pewno powiedziała „mój syn urośnie”.
— Od zeszłego roku jednak trochę przybrał, nie zaprzeczysz, pani.
— Trochę tak, ale niewiele. Dobrze, że to nie jedyne moje dziecko. Mam jeszcze dwóch młodszych…
— Mówią, że to od choroby, którą przeszedł w dzieciństwie…
— Bo coś muszą gadać! Kazimierz był dobrej postury, jego synowie z pierwszego małżeństwa postawni, moi młodsi też normalni, tylko ten jeden się wyrodził! Na wstyd i hańbę mego łona! Półorzełek, karzełek… — głos matki był gniewny, a jego ostrze było wymierzone w niego.
Władysław osunął się na kolana. Słyszał i nie wierzył.
— Choroba, choroba! Zwykła gorączka jak u każdego z mych dzieci! Nic takiego, co by mogło zatrzymać wzrost! To po prostu będzie karzeł i tyle!
— Trzeba się modlić, pani, niezbadane są wyroki boskie…
Na korytarzu zapanowała cisza. Równie śmiertelna jak ta w sercu Władysława. Wychodząc z komnaty wielkiego mistrza, zatrzymał się na chwilę pod drzwiami obok. Powoli rozwiązywał tasiemkę. Ręce trzęsły mu się i były zimne. Nasikał na sam środek wejścia do komnaty matki.
[i drugi fragment; Władek po kilku latach]
Władysław, książę brzeskokujawski i dobrzyński herbu półorzeł półlew, był tak szczęśliwy, że wuj Bolesław, książę Małej Polski, zabrał go na zjazd książęcy do Opawy, że gdy ciotka Kinga oznajmiła mu to, bez chwili wahania zgodził się pojechać z nią do klarysek na Skale i leżał krzyżem w małej kaplicy, dziękując za szczodry dar. Oto największy zjazd wszystkich książąt od czasów kanonizacji biskupa Stanisława! I choć nie zaproszono żadnego z jego braci, synów pani matki Eufrozyny, to on, Władysław, zwany przez wszystkich Karłem, dostąpi zaszczytu i pojedzie. Gówno go obchodziło, że imiennie to jego też nie zaproszono, ale wuj chce, by mu towarzyszył! Wuj! Jego wielki, szanowany wuj!
„Matko Boska i Ojcze, i Jezu Chryście, dziękuję Wam, że nie zobaczę tam swej zdradzieckiej matki, która wyszła za starego jak świat księcia Wschodniego Pomorza, Mściwoja, czy jak mu tam, i jemu teraz zatruwa życie, nie nam. I Matko Boska, i Ciotko, Święta Kingo, dziękuję Wam, że to ja pojadę z księciem krakowskim na zjazd. I przysięgam na Krzyż i na Hostię, i na mój honor półorła półlwa, że niczym nie narażę dobrego imienia tych, którzy mi zaufali. I dziękuję za to, że urosłem znów o pół dłoni, i ci, którzy dzisiaj mnie nazywają Karłem, robią to przez czystą złośliwość, a nie dlatego, że wyglądam jak gnom. I przysięgam, że wybaczam moim winowajcom, zwłaszcza tym, którzy tak gadają za moimi plecami, bo nie wiedzą, co czynią. Tym, którzy w oczy mi mówią, że jestem Karłem, nie wybaczam, bo łżą, a to już podpada pod siódme przykazanie i za to będzie ich ścigał Pan Bóg Sprawiedliwy. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego na wieki wieków. Amen”.
— Wuju, czy króla Přemysla Ottokara poznam? Po koronie?
— Poznasz, Władku. Jak go zobaczysz, nie będziesz miał wątpliwości, że to on.
— Ale po koronie na głowie? Po berle?
Władysław nie widział, że wuj odwraca głowę i śmieje się w kaptur. Doświadczył od niego i od Kingi tyle dobrego, że nie mógłby podejrzewać, iż Bolesław, książę krakowski, śmiałby się z niego. Podroż do Opawy minęła im szybko. W orszaku wuja jechał starszy, przyrodni
brat Władysława, Leszek Czarny, przez wszystkich nazywany dziedzicem Krakowa. A przecież, jak na razie, tylko książę sieradzki, nic więcej. Za to na miejscu spotkali niemal wszystkich książąt polskich. No, w każdym razie wszystkich tych, co się liczyli!
Przemysł II, książę Starszej Polski. Henryk IV, książę wrocławski. Henryk, książę głogowski, i jego brat Przemko, Władysław, książę opolski, z synami. Wuj Bolesław z Krakowa, książę Małej Polski. Leszek Czarny, dziedzic. I on, Władysław, książę brzeskokujawski i dobrzyński herbu Półorzeł Półlew. Miał wprawdzie przez chwilę ochotę poprosić wuja, by zapowiedziano go jako księcia całych Kujaw, ale zmienił zdanie, kiedy usłyszał, jak książęta żartują, iż król czeski zna granice piastowskich księstw i ich władców wraz z imionami potomstwa i następstwem dziedziczenia lepiej, niż sami Piastowie znają swych licznych kuzynów i krewnych.
A jak wyszedł do nich Přemysl Ottokar II, król z Bożej Łaski Czech, to Władek wiedział już, o co chodziło wujowi. Złoto. Wszystko miał ze złota. Płaszcz, koronę, suknię. Nawet włosy. I przez to bogactwo bił od niego taki blask, że trzeba było przymknąć oczy, bo zaczynały boleć. Z każdym z książąt witał się król tak jakby z własnym synem. Niektórzy przyklękali przed nim. Wuj nie klęknął i Przemysł nie klęknął, ale inni owszem. Nawet chyba i Leszkowi zadrżało kolano, chociaż tego Władek całkiem nie był pewien, bo stał obok Leszka i złoty blask Przemyślidy już go wtedy oślepiał. A przy królu szła jego żona. Dziewico Mario, jaka piękna… Henryk, książę wrocławski, to klęknął raz przed królem, jak na Ojcze nasz, a raz przed tą piękną żoną, jak na Zdrowaś Mario, i nie mógł wstać. Trzymał się jej płaszcza i ten płaszcz nawet całował, a ona mówiła do niego coś po niemiecku i śmiali się, jakby ich to bawiło. A z królem i królową szedł dzieciak ich, syn Vaclav. Dziwny jakiś. Blady i słaby jak trawa, która rośnie przyciśnięta kamieniem. Dzieciak zwrócił na niego uwagę i zapytał o coś matkę, pokazując palcem wycelowanym prosto w pierś Władysława. Jego matka potargała mu tylko te blade jak wypłukane złoto loczki i zaprzeczyła, i Władysław poczuł w tej samej chwili, że nie lubi tego Vaclava z całych sił. Co, pewnie gówniarz zapytał: „Czy to karzełek, mamuniu?”. A ona odpowiedziała: „Nie, skarbie złocisty, to książę, mały, ale jednak książę”. Patrzył w plecy przechodzącego dalej królewicza i przysięgał, że go kiedyś zniszczy. Kiedyś, gdy mały dorośnie, bo bić słabszego to wstyd.
Była uczta z setką dań, z których Władysław wielu nawet z nazwy nie znał. Były wygłupy linoskoczka i taniec panien dworskich, i karzeł w czapce z dzwonkami, ale to akurat nie bawiło Władysława. Były
smutne pieśni i wesołe pieśni, najbardziej mu się podobała ta:
Rycerz bez skazy, rycerz czysty, w głębokim lesie się narodził
Galahad jego święte imię, sir Lancelot go spłodził
Bo na Kujawach lasy gęste, że hej, a Władek na wyjazd dostał wszystko czyste, i płaszcz, i suknie, a hełm to sobie sam szorował, aż poobdzierał paluchy, i lśnił mu ten hełm na srebrno, bez jednej skazy. Wina na uczcie popłynęło tyle, ile wody w Wiśle. Wuj Bolesław pilnował go jednak, by za często po kielich nie sięgał. Chłonął wszystko rozgorączkowanymi oczyma siedemnastolatka i czekał na dzień następny: jego pierwszy turniej.
Obudził się pierwszy. Wszyscy jeszcze spali, ciężcy od wypitego wieczorem wina. On przeciwnie, ciało miał lekkie, głowę i serce czyste. Pobiegł do kaplicy w rotundzie przy lewym skrzydle zamku, żeby poprosić o zwycięstwo w turnieju. Żarliwie, z całego serca modlił się do ciotki Kingi, aż wydało mu się, że czuje ten jej kwietny zapach i widzi czarne loki księżnej, które zwijają się i rozwijają jak wiórki struganej osiny. Wystraszył się, gdy usłyszał coś jakby szelest ciotczynych sukien, tych, co potrafi ą mienić się wszystkimi odcieniami czerni. Otrzeźwiał i rozejrzał się wokół. Nikogo. Wychylił mocniej, bo może za filarem? I poczuł na policzku uderzenie, lekkie, a upominające.
— Módl się do świętych, nie do mnie, głuptasie! Do rycerzy wyniesionych na ołtarze: Jerzego, Maurycego, Floriana i Marcina! Archanioła Michała, który pokonał smoka! Tam ta ra ram!… — zabrzmiał dźwięk małej anielskiej trąbki, który ciotka tak pięknie potrafiła naśladować.
Upomniany i nawrócony skończył przykładnie modlitwy, zamaszyście przeżegnał się i wybiegł. Nie mógł znieść, że tak długo grzebią się ze śniadaniem, że tyle czasu trwa szykowanie trybun i placu turniejowego, a najgorzej znosił oczekiwanie na Zawiszę z Zielonej Dąbrowy, który w imieniu księcia Bolesława układał przeciwników do walki. Dopadł swego mistrza, gdy ten szedł do wuja.
— Z kim? Z kim? — uczepił się jego rękawa.
— Przemko, młodszy książę Głogowa.
Jęknął:
— A starszy nie chciał?
Zawisza popatrzył na niego poważnie.
— Starszy będzie walczył z Władkiem opolskim.
Władysław przygryzł wargi. Przecież Zawisza tłumaczył mu, że żaden z głównych książąt nie stanie z nim w turnieju, a mimo to Władek marzył, że zdarzy się cud.
— Konno?
— Nie. Zapasy z mieczem.
Władysław zachłysnął się.
— Dziękuję…
— Idź się przebierz i skup. Walcz z Przemkiem, jakby to były ćwiczenia ze mną.
Władek biegł i wiedział, że tak właśnie nie zrobi. Zapasy z Zawiszą to była nauka, jego mistrz był dla niego przewidywalny, jakby chciał mu dać fory i pozwolić co któryś raz wygrać. A Przemko zrobi wszystko, żeby go pokonać szybko i ośmieszyć w oczach publiczności.
Giermek wuja pomagał mu się ubrać. Czepiec, kolczuga, mały hełm sekretny. Tunika herbowa z półorłem półlwem. Bez ostróg. Pas.
Gdy wyszedł na plac turniejowy, oślepiło go złoto kipiące z trybun. Chorągwie płomienistej orlicy lśniły w słońcu żywym, czystym kruszcem. Włosy Přemysla Ottokara, jego żony i syna były podobnej próby. Jedwabne płaszcze, frędzle, diademy, korony. Stado dam niczym szpaki na czereśni. I tłumy możnych. Pokłonił się wujowi. Pokłonił Przemkowi, który szedł na wprost niego smukły i, zdawało się, wiotki, z śląskim czarnym orłem na piersiach. Przemko odpowiedział na jego ukłon i zwrócił się w stronę trybun, przyklękając na jedno kolano przed jakąś pstrokato wystrojoną panną. Ona podała mu wstążkę.
„Ja nie będę walczył za żadną babę. Chyba że za ciotkę, ale jej tu nie ma” — pomyślał i samo wspomnienie Kingi dodało mu sił. Słyszał lekki śmiech, gdy herold obwieścił, że „Władysław, książę brzeskokujawski i dobrzyński nie bierze na siebie barw żadnej z dam”, ale miał to gdzieś. Leszek Czarny posłał mu pozdrowienie na te słowa. Pod stopami czuł ubity i posypany piaskiem śnieg, kroczył w stronę Przemka pewnie, a miecz trzymał, jak uczył go Zawisza, przy sobie. Herold odkrzyknął otwarcie walki i w czasie gdy Przemko kłaniał się swej damie, Władysław już stanął przy nim w pozycji Głupca.
Przemko zobaczył to i zaśmiał się.
— Tylko głupiec stoi z opuszczonym mieczem!
„Tylko głupiec bierze postawę za walkę!” — Władysław uwielbiał zwodniczość Głupca, gdy stał ze sztychem skierowanym ku dołowi, jakby mierzył nie w człowieka, lecz w ziemię. Potrafił odbić się z tej postawy w Pług i tego nie spodziewał się Przemko, bo gdy Władek
błyskawicznie podniósł sztych i, trzymając głownię blisko ciała, wymierzył od dołu w podbródek przeciwnika, Przemko, zaskoczony, zrobił zbyt długi krok w tył i potknął się. Jakaś dama pisnęła jak zarzynana mysz, a Władek, nie ruszając się z miejsca, odwiódł miecz za siebie i, stawiając go niemal za własną piętą, zrobił sobie Ogon. Przemko natarł na niego. Władysław spokojnie przełożył miecz górą i natarł na Przemka postawą Z Dachu. Książę głogowski młodszy górował nad nim wzrostem i Władek wiedział, że nie powinien robić uderzenia Z Dachu. Ale nie mógł sobie odmówić przyjemności zaskoczenia Przemka. Teraz jednak czuł, że albo załatwi go szybko, albo tak cudownie dopisujące mu szczęście może się od niego odwrócić.
„Masz krótkie nogi i krótkie ręce — Zawisza mówił mu czasem rzeczy bolesne — ale jesteś silny jak młody byk. Nie wygrasz w zwarciu na miecze, bo przeciwnik zawsze będzie miał od ciebie dłuższe ramię, więc naucz się go zaskakiwać. Na przykład tak…”.
I Władek zrobił to, czego uczył go Zawisza z Zielonej Dąbrowy, zdzierając mu przy tym skórę i kalecząc palce. Tyle że zamiast robić to wolno, jak na ćwiczeniach, wykonał cały układ szybko, jakby od tego miało zależeć jego całe życie.
Doskoczył do Przemka, trzymając miecz blisko ciała, zwarli się niemal garda w gardę. Władek odskoczył, odrzucił swój miecz w prawo. Przykucnął, schodząc na napiętych udach i gotowych do skoku kolanach, bardzo nisko przed Przemkiem i, chwytając przeciwnika za okryte pod kolczą nogawicą łydki, ostrym wyrzutem podniósł go w gorę i, robiąc krok do przodu, odrzucił za siebie. Półorzeł zakrzyczał, zaryczał półlew. Siłą rozpędu przeszedł trzy kroki na ugiętych kolanach. Słyszał, słyszał wrzask z trybun, a wcześniej głuche i metaliczne
zarazem uderzenie ciała Przemka o ubity jak kamień śnieg. Odwrócił się powoli. Najpierw zobaczył wiwatujących ludzi, króla Přemysla, który kręcił głową, aż złota poświata nie nadążała za nim, dalej jego synalka, Vaclava, z rozdziawioną gębą. Potem pstrokatą damę zakrywającą sobie dłońmi twarz. A potem swego wuja, jego wielkie lśniące oczy i białe włosy falujące na wietrze, za jego ramieniem uśmiechniętą twarz Kingi, która machała do niego z całych sił, Leszka Czarnego, swego przyrodniego brata, który wiwatował na jego cześć, Henryka, księcia Wrocławia, z otwartymi ustami, Przemysła, księcia Starszej Polski, ze spokojnym, przyjaznym uśmiechem, starszego Głogowczyka z twarzą podłużną i bladą, i na końcu obrotu, jakby to było ćwiczenie, jeden długi, powolny ruch bez końca, zobaczył leżącego na ziemi bez ruchu Przemka. Władysław podniósł w górę obydwa ramiona i krzyknął:
— Zwycięstwooo!…
Bo to było wielkie zwycięstwo. I nie przyćmiło go nic, nawet kwaśna mina i obwiązana głowa Przemka na wieczornej uczcie. A nawet sprawiło Władkowi przyjemność patrzenie na cierpienie i ból tego, który ruszył do walki z nim, z góry przesądzając swą wygraną tylko
dlatego, że zechciał popełnić błąd i osądzić Władka po pozorach. Półorzeł i półlew opierały się o siebie plecami, dumnie wyciągając głowy. Ten wieczór należał do niego, Władysława, księcia brzeskokujawskiego i dobrzyńskiego. Do niego i nikogo więcej.