RIKISSA trzymała zimną dłoń kawalera Otto i wpatrywała się w jego twarz. Ołowiane, brzydkie plamy szpeciły jasną kiedyś buzię młodego margrabiego. Ubrali go na biało, choć tak prosiła, by dodano mu kolorów na tę ostatnią podróż. Biel koszmarnie odbijała sine plamy.
Brandenburski orzeł na piersi kawalera nerwowo wyciągał szyję. Nie chciał być przy martwym chłopcu, służące musiały przyszyć go złotą nicią, chwytając szpony, dziób, nasadę skrzydeł. Mimo to herbowy wciąż walczył, próbował się wyrwać z ciała młodzieńca. Obok, na drugim katafalku spoczęło ciało Jana. Czuwała przy nim Małgorzata. Obie miały na sobie czarne suknie, te same, co na pogrzebie Przemysła. Rikissa ze swojej wyrosła, służące szybko przerabiały suknię, wstawiając w nią szerokie pasy jedwabiu.
— Zobacz, Małgorzato — szepnęła Rikissa ku pochylonej sylwetce — znów razem jesteśmy w żałobie.
— O tym samym myślałam, królewno. Ja byłam żoną twego ojca, ty narzeczoną mego braciszka. Każdą śmierć dzielimy razem.
— Za mocno nas powiązali — powiedziała Rikissa, sama nie wiedząc czemu. — Ale Otto to była ostatnia wspólna nić. Co teraz ze mną będzie? Odeślecie mnie do Poznania?
— Nie wiem, królewno. Nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Ale… — Rikissa wyczuła w głosie Małgorzaty wahanie — …o twoim losie mogą decydować baronowie Starszej Polski albo… — dostrzegła, że plecy Małgorzaty skuliły się — …albo najbliżsi męscy krewni Przemysła. Margrabiowie brandenburscy ze Stendal. — To ostatnie powiedziała szeptem.
Ciałem Rikissy wstrząsnął dreszcz. Tylko raz widziała Ottona ze Strzałą i nie zapomni tego oblicza nigdy. Łysa czaszka, nos prosty niczym naga kość i skórzana przepaska zasłaniająca pusty oczodół. Twarz, która może zjawić się w najpodlejszych snach. To jest jej krewny? Małgorzata wstała i z suchym szelestem sukien podeszła do Rikissy.
Przykucnęła i szepnęła wprost do jej ucha:
— Otto ze Strzałą jest głową ich rodu, jak naszego Otto Długi, mój stryj. Ale twym krewnym jest Waldemar i nie wiem, skarbie, który z nich dzisiaj gorszy. Waldemar to najokrutniejszy młodzieniec, jakiego wydał nasz ród, Boże mój, niech nie pozwolą, by to on… — Uniosła głowę, lecz zamiast na Rikissę, spojrzała do wnętrza trumny, na Ottona.
Rikissa wymknęła się z objęć Małgorzaty i poszła do okna. „Waldemar” — zadźwięczało jej w głowie, otwierając najgłębsze pokłady pamięci.
Zamkowy dziedziniec zalany był blaskiem słońca. Na najbardziej oświetlonym miejscu, przy studni, wylegiwały się trzy herbowe lwy Rikissy. Nie pozwoliła im ze sobą iść do komnaty żałoby. Śmierć u kresu lata. Owszem, pomyślała o tym, iż nie żyje jej matka, ojciec, narzeczony. Ma niespełna dwanaście lat, jest sama i jej los znów stał się niepewny. Królewny dorastają zaskakująco szybko. Rozmowy o mariażach, tronach, następstwach, wojnach i traktatach toczono w jej obecności od wczesnego dzieciństwa. Wiedziała, iż nie ma powodu, by pozostała w Salzwedel u rodziny martwego chłopca, który jeszcze parę dni temu był jej narzeczonym. Szkoda, lubiła starego Albrechta i wiedziała, że on lubi ją. Lubiła też Małgorzatę, macochę,
ale miała smutną pewność, iż ta nie ma już żadnej władzy i w niczym nie może jej pomóc. Pozostali członkowie tej rodziny… Lepiej nie mówić. Otto Długi i Czerwona Pani, Mechtylda. Żeby chociaż żył Jan, mogłaby zostać narzeczoną Jana.
Trzy lwy na dziedzińcu uniosły złote łby. Zawsze wszystko robiły równocześnie. Teraz też, wstały i oparły łapy o studnię, wyprężając smukłe, muskularne ciała. Trzy lwy. Myśl, która obudziła się w jej głowie, była wystarczająco szalona, by się jej uchwycić. Usłyszała, że ktoś wszedł do żałobnej komnaty. Nie odwracała się od okna. Ciągle ktoś wchodził, wychodził. Ludzie przyklękali przed katafalkami chłopców w równym stopniu kierowani żałobą, co ciekawością.
Dwóch margrabiów! Co za historia! — szeptali po kątach.
— Rikisso. — Poczuła na ramieniu ciężką dłoń margrabiego Albrechta. Odwróciła się i spojrzała w górę, w jego pomarszczoną twarz, jakby pokrojoną w żałobie.
— Córko moja — powiedział Albrecht i pogłaskał ją po policzku. — Zostań ze mną, proszę. Nie opuszczaj tego, co miał być ci przybranym ojcem. Synowie moi odeszli, ale ty… ty jesteś mi droższa niż rodzone córki. Zostań, tak bardzo cię proszę.
Badała jego twarz. Drgnienia powiek, ust o smutno opuszczonych kącikach. To nie była twarz kłamcy. To nie była twarz tchórza. To oblicze zrezygnowanego mężczyzny, w którym można jeszcze obudzić życie. Uśmiechnęła się do Albrechta, mówiąc:
— Dobrze, mój margrabio. Zostanę.
W jego oczach zalśniły łzy i przytulił Rikissę do piersi, dziękując pocałunkami w głowę.
— Chcę jednak, abyś coś dla mnie zrobił, mój margrabio. I abyśmy zachowali to w sekrecie przed wiadomo kim.
Albrecht odsunął Rikissę na odległość ramienia. Zamrugał, uwalniając oczy od łez.
— Co rozkażesz?
— Ja nie rozkazuję, ja proszę. Wiem, że przez twą świętej pamięci żonę masz bliskie związki z królami Danii, z rodu mojej babki. I wiem, że równie dobrą pamięcią otaczasz szwedzkich Folkungów, ród mego dziadka. Mam na myśli Waldemara, dawnego króla Szwecji. — Pogłaskała margrabiego po sękatej dłoni. — Ja sprawnie i ładnie piszę, mój Albrechcie, boś i ty mnie tego uczył.
Spojrzała mu w oczy, odnajdując w nich dumę.
— Chcę napisać list do mojej królewskiej rodziny w Sztokholmie. I potrzebuję, byś pomógł mi go doręczyć.
— Twój dziad, Waldemar Birgersson, żyje. Mieszka w Nyköping, tam, gdzie dorastała twa matka — powiedział i dopiero usłyszał swoje słowa. Przyjrzał się Rikissie, jakby ją pierwszy raz na oczy widział. Zrozumiał to, co ona, gdy patrzyła na trzy herbowe lwy przeciągające się na zalanym światłem dziedzińcu.