Niewidzialna korona - Elżbieta Cherezińska

ZYGHARD VON SCHWARZBURG i jego przymusowy towarzysz Kuno byli w drodze do Bałgi.
— Zobaczysz niezdobytą basztę w murze przeciw Dzikim! — Zyghard odwrócił się do Kunona i zagadał po dniu jazdy w milczeniu.
Kuno wyglądał, jakby spał w siodle. — Ej, renegacie! Obudź się, jedziemy przez ziemie nawiedzane przez Dzikich! Kuno uniósł głowę i skrzywił się.
— Skoro ta niezdobyta przez nich baszta przed nami, to po której stronie muru jesteśmy?
— Niewiele rozumiesz. Jesteś ucieleśnieniem mięśni, którym głowa służy tylko do zwieńczenia szyi. Mur Zakonu Najświętszej Marii nie jest murem w znaczeniu budowli. To symbol. Zaczynaliśmy od stawiania wież z polnego kamienia, stołby na wypalonej i wyrwanej Dzikim ziemi. A dzisiaj? Mamy szereg twierdz, zamki przy rzekach, by zawsze mieć dostęp do drogi wodnej. Dzicy nie potrafią oblegać zamków! Nasz mur, rozumiesz, ten mur symboliczny, jest ciągiem komturii, a bijącym sercem każdej z nich jest twierdza.
— Zapomniałeś o Pannie, komturze mędrku, Zyghardzie von Schwarzburg. Mówi się: Najświętszej Marii Panny. Sądziłem, że o kim jak o kim, ale o Maryi nigdy nie zapominacie, skoroście nawet Malbork przechrzcili na Marienburg.
Zyghard wzruszył ramionami. Odkąd Kuno spadł na jego barki, miał ochotę go udusić równie często, jak zmawiał Ave Maria. Czyli raz na godzinę.
— Jednak zanim dojedziemy do bałgijskiej baszty na szczycie klifu, zobaczysz, cośmy zrobili z największą świątynią Dzikich…
— Jak skończysz krzyżacką karierę, możesz oprowadzać wycieczki.
— Kpisz, a to żelazny punkt każdej letniej rejzy. Rycerze z zachodu płacą ciężkie pieniądze, by zobaczyć ruiny.
— Niech zgadnę — ożywił się Kuno — porąbaliście siekierami świątynię i spaliliście posągi.
— To nie była zagadka. Ale tak. Tak było. Stąd nazwa miejsca: Heiligenbeil.
— Święta Siekierka — zaśmiał się renegat. — A poprzedni właściciele jak na nią mówili?
— Sventomest. Święte Miejsce.
— Znasz język Dzikich?
— Jeden, dwa dialekty, na tyle, by się dogadać.
— Ach! Czyli podstawowe pytania: Gdzie masz skarby? Gdzie schowałeś córki? Jak daleko do następnego domostwa?
— Nie. Ale umiem im wyjaśnić zasady nowej wiary.
— Czyżby? Czy to nie twój brat mówił: „Skończył się wiek misji. Nastał czas ognia i gniewu bożego”?
— Jedno nie przeczy drugiemu. Rozgadałeś się. Dobrze, bo w Bałdze sobie nie pogadasz. To zamknięte spotkanie.
— Więc po co ciągniesz mnie ze sobą?
— Na wypadek kamiennych bloków spadających z góry.
— Miło mi, że przypominasz zasługi zwykłego szarego brata.
— Kuno. kazali mi cię przygarnąć, nic nie mówili o chwaleniu. Zabieram cię, bo spotkania w Bałdze to rzadkość, to żywe serce zakonu i po prostu nie mam ochoty odpuścić udziału w nim. A ponoć cię nie można zostawiać samego. Konwenty w Marienburgu czy Elblągu to rzecz ofi cjalna. W Bałdze, pod czerwonym wilkiem wyje morski wiatr; tam komturowie i bracia rycerze mówią, co im w sercu gra.
— A kto podsłuchuje?
— Nie rozumiem.
— Ostrzegali mnie, że u was wszędzie się podsłuchuje. Myślałem, że to niepisany obyczaj.
— Mógłbym policzyć do trzech albo zmówić Salve Regina. Mógłbym tego nie robić i po prostu zabić cię, a Konradowi von Sack i memu bratu powiedzieć, że dostałeś od Dzikich bełt pod żebro.
— Dziwię się, że jeszcze tego nie zrobiłeś. Obstawiam, że pękniesz w drodze powrotnej z Bałgi.
— Pst!… — Zyghard uniósł dłoń, bo z lasu po prawej stronie dał się słyszeć dziwny tumult. Coś jak gwałtowna szamotanina, szuranie zeszłorocznych liści. Głuche warknięcia, charkot, szczeknięcie. Ucieczka po suchym igliwiu. Na trakt wybiegł wilk z ludzkim ramieniem w pysku. Trzema skokami przesadził drogę, nie zwracając na nich uwagi. Wpadł w las po przeciwnej
stronie i w tej samej chwili przeciął im drogę drugi, goniący go. Ten zatrzymał się na chwilę. Uniósł łeb, patrząc na Zygharda, Kunona i ich konie. Z otwartej paszczy skapnęła mu piana i ruszył gonić towarzysza.
— Masz dobry słuch — powiedział Kuno, gdy ruszyli dalej. — To była jedna z atrakcji wycieczki do Świętej Siekierki? Będzie więcej?
— Być może — uśmiechnął się półgębkiem Zyghard. — Tak właśnie wyglądają krańce ziem zakonnych. Rubieże chrześcijaństwa.
— Symboliczne baszty w murze, pomiędzy którymi biegają wilki — popisał się pamięcią Kuno. — Nie ciekawi cię, czyja to była ręka?
— Właściciel już nie żyje. — Wzruszył ramionami Zyghard.
Do Bałgi dojechali późnym popołudniem. Ich oczom ukazał się olśniewający widok zamku osadzonego na klifi e. U jego stóp wściekle kłębiło się morze. Zyghard zobaczył to, co chciał: zaskoczenie na twarzy Kunona. Wjechali na wzniesienie. Najpierw okalająca mury fosa, głęboka na czterdzieści łokci. Za nią mur twierdzy, zamknięty z trzech stron, a od morza jedynie spięty solidnym krużgankiem. I dwie potężne baszty, południowa i północna. Nad bramą w podmuchach wiatru skakał czerwony wilk — herb Bałgi.
— Musicie bardzo bać się Dzikich, skoro budujecie takie twierdze — powiedział Kuno, gdy kopyta ich koni stukały po zwodzonym moście.
— Dobrze wiesz, że czegoś takiego nie zdobyłaby i armia zaciężnego rycerstwa. To nie objaw strachu. To znak potęgi zakonu. I jeszcze jedno, renegacie. Przy braciach w Bałdze nie mów o nas „wy”. A tu — wskazał ręką kościół na dziedzińcu i ściszył głos — możesz schylić łeb jako były templariusz. Bo fasada kościoła wyłożona jest kamieniem z Ziemi Świętej.
— Nie modlę się do kamieni, Zyghardzie. Jestem chrześcijaninem.
W refektarzu aż grzmiało. Cztery dziesiątki braci piły litewskie piwo i jadły pieczoną dziczyznę. Był czwartek, dzień wolności. Jutro piątek i post. „Suszenie”, jak mawiają bracia. Dni postne przeplatały tydzień: poniedziałek, środa, piątek, sobota, większą jego część oddając cnocie. Choć niektórzy z braci mówili, iż posty ustanowiono tylko po to, by leczyć kaca. W ich ustach „suszenie” nabierało swoistego znaczenia.
— Konrad von Sack! — Zyghard wypatrzył zwalistą sylwetkę zastępcy mistrza krajowego. — I Gunter! — Jego brat jak zawsze w duecie. Smukły elegancki von Schwarzburg Starszy i baryła na krótkich nóżkach — von Sack.
— Przyjacielu! Do nas, do nas! O, zabrałeś ze sobą Kunona. Chwali się taka opieka, chwali! Siadajcie — zagarniał ich Konrad. — Opijamy przybycie do Prus Henryka von Plötzkau. Henryku, to jest właśnie Zyghard von Schwarzburg. Wyciągnął do niego rękę drobny mężczyzna z równo przystrzyżoną kwadratową brodą. Zyghard uścisnął ją i poczuł ból.
— Masz nierówno obrobiony pierścień, Henryku von Plötzkau — powiedział, patrząc na kroplę krwi na swoim palcu.
— Wybacz. Niech to nie będzie zły omen na początek naszej znajomości.
— Nie jestem przesądny — uśmiechnął się grzecznie Zyghard.
— Woran! Piwo na przeprosiny dla szlachetnego Zygharda! — zawołał Plötzkau do swojego giermka.
W życiu bym takiego szmelcu na palec nie założył — pomyślał Zyghard i nie wiedzieć czemu, zezłościł się. Gdyby mnie to spotkało, zdjąłbym pierścień i rzucił w ogień, by pokazać, że szanuję innych i wstyd mi za wpadkę. Ale pewnie to jakiś biedak, na którego referencje do zakonu zrzucały się cztery wsie.
— Piwo dla pana rycerza — zabrzmiał mu nad uchem melodyjny głos. Obejrzał się. Giermek Henryka von Plötzkau był smukłym chłopakiem o ciemnych, melancholijnych oczach i włosach w kolorze…Jak nazwać tę barwę? Orzech? Zyghard gdzieś widział taki kolor, ale nie mógł sobie przypomnieć.
— Mówią na ciebie Woran? Co to za dziwne imię? — spytał giermka.
— Musiałby szlachetny pan spytać mego ojca — grzecznie odpowiedział chłopak.
— Kim był?
— Rycerzem pomorskim. Nie żyje od dawna.
— Wziąłem go na służbę, bo pałętał się przy dworze Gryfi tów. Mechtylda Askańska miała z nim krzyż pański, więc chcąc zadość zrobić dobrodziejce zakonu, przygarnąłem chłopaka.
— Mechtylda to piękna kobieta! — oblizał się Konrad von Sack.
— Ale dobrodziejka z niej żadna. Jej ojciec, owszem. Tu, niedaleko od Bałgi, mamy komturię, a w niej zamek Brandenburg, na pamiątkę założyciela, ojca rzeczonej księżnej.
— I kto to mówi? — zaśmiał się tubalnie Helwig, wychylając się zza załomu muru. — Czyż to nie ty, Konradzie, poleciłeś malować czerwoną Madonnę o rysach księżnej Mechtyldy? Nawet te trzewiczki ci malarz odtworzył co do czubeczka!
— Madonna Askańska — ryknęli śmiechem komturowie przy dalszych stołach.
Zyghard dostrzegł zdumioną minę Kunona, więc szepnął mu:
— Mówiłem ci, że to nieformalne spotkania.
— Kpią z zastępcy mistrza krajowego?
— Nie kpią. Bawią się. Sack się nie obraża.
— Dziewica Maria naszą boginią wojny! Chorałem lament niewiernych! Dym płonących domostw kadzidłem! — zawył ktoś z dolnej ławy, a reszta skończyła chórem:
— A żołdem rycerza zbawienie!
— Tak, tak, Henryku von Plötzkau! Północ to Nowy Świat, który trzeba dla Boga zdobyć — przepił do nowego brat Zygharda, Gunter.
— A następnie ochronić, zasiedlić, zagospodarować zgodnie z Bożym planem.
— I zapłodnić — podskoczył na ławie Konrad.
— Chodzą plotki, że nowy komtur królewiecki, Bertold Bruhaven, przeszedł próbę dziewicy — wtrącił Gunter.
— Przy mnie dziewice nie mają szans — wtrącił się mu Konrad.
— Nie staje ci? — wychynął zza muru Helwig.
— Chcesz sprawdzić? — prowokował go Konrad. — Tak mi staje, że muszę siedzieć i ci nie pokażę. Co to za próba, Gunterze?
— Pół roku dzielił łoże z najpiękniejszą dziewicą i nic. Oczywiście zanim złożył śluby zakonne.
— To nie będzie obowiązkowe, jak ja zostanę wielkim mistrzem — wyrwał się z dowcipem Plötzkau. Że popełnił gafę, zorientował się po tym, iż nikt się nie zaśmiał.
Do refektarza wszedł kolejny gość. Młodzieniec o kręconych ciemnych włosach. Zyghard się skrzywił. Rycerz zakonny powinien strzyc się na krótko.
— Książę Brunszwiku, Luther! — powitał go coraz bardziej pijany Sack. — Zapraszamy, książę, do naszej ławy!
Luther przysiadł się i Zyghardowi odświeżyło pamięć, że rzeczywiście, młodzieniec jest od tego roku w zakonie. Można mu wybaczyć te loki, zetną mu je, jak tylko obejmie pierwszy urząd. Poza popijawą w Bałdze nikt już do niego nie powie „książę”, tak jak i do nich nie mówią „książęta von Schwarzburg”. Coś się kończy wraz ze ślubami, coś zaczyna.
— „Nakłońcie ich, aby przyszli”! — ryknął pijaniuśki Helwig w stronę giermków czuwających nad dzbanami.
— W moim poprzednim zgromadzeniu, którego nazwy tutaj nie wypowiem, nikomu nie przyszłoby do głowy, by kpić ze słów Pisma. To Księga Izajasza — szepnął mu na ucho Kuno.
— Nie bądź taki świątobliwy, bo ci z tym nie do twarzy — odparł mu równie cicho Zyghard.
— Gruchają gołąbeczki! — Konrad stuknął w jego kubek.
— Kuno ma problemy z przenośniami i symbolami — odburknął Zyghard.
— O, to całkiem jak Dzicy. Prawie sto lat temu biskup Rygi, chcąc pokazać im, na czym polega sekret naszej wiary, urządził misteria. Iście w stylu rzymskim. Sceny bitewne były tak trafnie oddane, że pogaństwo na widowni wpadło w panikę. Chcieli uciec stamtąd i się potratowali.
— Konrad wyciągnął kubek w stronę dzbana. Woran, giermek nowego, nalał mu z wdziękiem.
— Krzyżowanie też było pokazane na tych misteriach? — spytał Kuno, a Zyghard trącił go pod stołem, by nie przesadzał.
— Krzyżowanie? Za pierwszych rycerzy robiło się pokazowe wyrzynanie jeńców, to owszem. Ale krzyżowanie? Nie, tego się nie praktykowało. Generalnie, Nowy Testament jest taki trudniejszy do ujęcia w obrazach.
Na twarzy młodzieńca z lokami, Luthera, książątka z Brunszwiku, wykwitły rumieńce. Spytał:
— Wyrzynanie jeńców? Zdaje się, że to nie chrześcijański obyczaj.
— Prawda — potwierdził Gunter. — Dlatego wyrzynano Dzikich. To, o czym wspomina Konrad, miało miejsce dawno temu, za czasów nawracania Estów. Bronili się w takim grodzie, Viljandi. Rycerze pokazali im grupę jeńców, mówiąc, iż jeśli obrońcy się poddadzą i przyjmą chrzest, puszczą ich wolno. Nie mieli jednak życzenia się poddać za pierwszym i za drugim razem. Słowo rycerskie zobowiązuje, jeńcy poszli pod nóż.
— Ale morał tamtej historii był budujący — wtrącił się Zyghard — po piątym dniu oblężenia Estowie przyznali, iż nasz Bóg jest silniejszy, i zapragnęli chrztu. Wszystko skończyło się dobrze. „Trąby świętej wiedzy mogły bez przeszkód rozbrzmiewać w najskrytszych zakątkach umysłu barbarzyńców”.
— „Chronieni pancerzem Boga od prawicy do lewicy pełnimy posługę wojenną!” — Wzniósł kielich Gunter.
— „W takich miejscach należy tym usilniej pobożności dochować, aby większej bezbożności zapobiec!” — Stuknął się z nim Konrad.
— „Tam gdzie ongiś sowy tylko żyły, zielone pędy wiary wyrosną!” — Przepił ku nim Zyghard.
— Co to jest? — skrzywił się Kuno.
— Bulla Ojca Świętego Grzegorza IX. Nasza Biblia — odpowiedział mu von Schwarzburg. — A, słyszałem. Mówiono na nią „Papież spuszcza Krzyżaków ze smyczy”.
— Jeśli któryś z braci usłyszy, jak o nich mówisz, zrobią ci pokazowe misteria — ostrzegł go Zyghard.
— Bracie! — Uniósł się znad ławy Gunter. — Chodź ze mną podziwiać widok z klifu.
— Zaczekajcie! — Stuknął kubkiem Konrad. — Mnie też się chce lać.
Owionęło ich czyste zimne powietrze. Głowa Zygharda nieco ciężka od wypitego piwa otrzeźwiała.
— Karzeł uciekł — powiedział starszy von Schwarzburg.
— Wiem. Ponoć na Węgry. — Taką wiadomość rozpuszczał po drodze, zatem nie sądzę, aby udał się tam, gdzie mówił.
— Wyślijmy za nim kogoś — zaproponował Zyghard.
— Już to zrobiliśmy — powiedział Konrad, który na dziedzińcu zdawał się w ogóle nie być pijanym. — Twój brat i ja myślimy o wszystkim. Jak idzie tropienie Starców?
— Dobrze. Choć na razie trafiały mi się same staruchy. Przesłuchiwałem je, pary z gęby nie puszczają.
— To je wypuść, synku. I Kunona za nimi, niech tropi, dokąd się udadzą.
— Nie wiem, czy nie przeceniacie jego możliwości. Bywa mało lotny.
— Prędzej ty go nie doceniasz, Zyghardzie.
— Albo podejścia wychowawczego ci brakuje.
— Nie mówmy o nim. Podrzuciliście mi go jak kukułcze jajo. Czyż teraz nie jest dobry moment, by przekroczyć Wisłę? Karzeł opuścił pielesze, kraj odsłonięty.
— Jeszcze nie. Jeśli teraz coś weźmiemy, to Václav II nam to jako swoje odbierze. Czekamy na rozwój sytuacji. Wracajmy, bracia się pochleją i może się skończyć mordobiciem.
— Jeśli o mnie chodzi, mogę bić tego von Plötzkaua na trzeźwo. Co za bęcwał.
Konrad wszedł pierwszy, Zygharda przytrzymał za rękę Gunter. Szepnął mu do ucha:
— Nie kpij przy Konradzie z Plötzkaua. Obaj wywodzą się z rodzin ministeriałów.
— Czułem niewolną biedotę na stajanie! — Zyghard splunął. — Dobra, rozumiem. Nie chcesz, by twój druh sądził, że się wywyższamy.
Popijawa trwała tydzień z przerwami na dni suche. Obaj nowi w Prusach bracia, i chłopięcy Luther z Brunszwiku, i prostacki Henryk von Plötzkau, wyszli z niej dostatecznie uświadomieni co do swego miejsca i powinności w zakonie.
Zyghard i Kuno ruszyli w drogę powrotną. Gdy przekroczyli bramę, a nad ich głowami załopotał czerwony wilk, zaczęło mżyć. Obaj naciągnęli kaptury. Gdy wjechali na leśny trakt, gałęzie zatrzymały część deszczu i jechało się lepiej. Zyghard był rozdrażniony, sam nie wiedział czym.
— Może po prostu męczy cię kac? — odpowiedział na niewypowiedziane Kuno.
— Skąd taka myśl?
— Spójrz na siebie. Cuchniesz piwem na stajanie. Wlewałeś w siebie jak w kadź.
— Znalazł się piastun. — Wzruszył ramionami Zyghard.
— Cicho! — Kuno położył palec na ustach i wskazał ręką las.
Zyghard tym razem nic nie słyszał. Może znowu wilk? Kuno zeskoczył z konia i rzucił mu cugle. Zdjął kaptur i wskoczył w las. Zyghard zorientował się, że widzi jego ogromną sylwetkę, ale nie
słyszy kroków, jakby Kuno był wielkim, dzikim kotem. Poruszał się skokami. Od zwalonego pnia do głazu. Od głazu do krzewu. Zyghard odruchowo wyjął miecz. Szary płaszcz Kunona znikał w mrocznym lesie. Zrobiło się chłodno.
Może powinienem za nim pójść? — przeszło mu przez głowę.
Odpędził tę myśl. Odmówił Salve Regina raz, potem drugi. Lubił samotne modlitwy, szelest słów szeptanych w dukcie oddechu. Ale zawsze ponad nie przekładał hymn śpiewany przez stu zakonnych braci. Słodkie święte słowa zamieniały się wówczas w pieśń bojową, z wersu na wers nabierającą mocy i rozpędu, by w fi nalnym Amen niczym okuty stalą rumak bojowy wpadać między szeregi wroga. Kuno zniknął. Zyghard postanowił, że nim zacznie się martwić, lub podejrzewać ucieczkę renegata, raz jeszcze zmówi Salve. Był już przy „exsules filii Hevae”, gdy zobaczył renegata wychodzącego z lasu. Kuno prowadził kogoś, żelazną pięścią trzymając za kark. A niech to!
— Czy to nie jest poszukiwany przez nas Starzec? — spytał, wychodząc na trakt.
Zyghard zeskoczył z siodła.
— Krył się w barłogu z liści. Udaje niemowę. — Kuno nacisnął na kark Starca i ten wyprostował się.
Mógł mieć i sto lat, choć trzymał się nieźle. Długie siwe włosy spadały mu w nieładzie na plecy, a broda sięgała do pasa. Oczy sprawiały wrażenie nieobecnych, unikał patrzenia na Kunona i Zygharda. Ubrany był w prostą wełnianą suknię o szerokich rękawach.
— Jesteś kapłanem bożka o trzech twarzach? — spytał Zyghard.
Starzec milczał. Powtórzył pytanie w dialekcie Prusów, potem Jaćwięgów. Nic. Zyghard z pewnym obrzydzeniem wyciągnął ku niemu rękę. Starzec drgnął.
— Nie znoszą naszego dotyku — powiedział Zyghard do Kunona. — Chcę sprawdzić, czy nosi bałwochwalcze znaki. Pomóż mi zsunąć mu suknię.
Kuno skrzywił się.
— Chcesz rozbierać starucha?
— Muszę. Jeśli to ten, którego szukamy, ma na ciele wykłute znaki. Jeden z ich wodzów miał na ramieniu i piersi całe malowidło przedstawiające ich bożki i demony. No, dziadku? Może rozbierzesz się po dobroci?
Zacięta twarz Starca nie wyrażała nic, więc Kuno go przytrzymał za barki, a Zyghard rozsznurował suknię pod szyją i opuścił w dół.
— Maryjo Dziewico! — jęknął.
Spojrzeli sobie z Kunonem prosto w oczy. Lewą pierś, lewe ramię, lewe udo i pół pleców Starca pokrywały sine linie układające się w opowieść o pogańskim świecie. Przerażające oblicza bożków z oczami wielkimi jak piekielne otchłanie. Ale nie mniej poraziła ich prawa strona ciała: Starzec nie miał ramienia. Obwiązany butwiejącymi liśćmi kikut zdawał się wciąż sączyć posoką.
— Wilk odgryzł ci ramię? — spytał Zyghard w języku Prusów.
Stary nawet nie drgnął. Z powrotem wciągnęli na niego suknię.
— Kuno, upolowałeś zdobycz, za którą możesz dostać rycerski pas — z podziwem powiedział Zyghard.
— Wiem. Co z nim robimy? Domyślam się, że nie masz ochoty wracać do Bałgi, by przekazać jeńca w ręce braci.
— Nie jestem głupi, by dzielić się taką zdobyczą. Zabieramy go do Rogoźna. Będziemy przesłuchiwać tak długo, aż puści farbę. — A potem ściągniemy z niego skórę i złożymy w darze wielkiemu mistrzowi, by mógł sobie powiesić nad łożem?
Zyghard roześmiał się.
— Prędzej sam ją wyprawię i obciągnę nią tarczę. Zwiąż go dobrze, przerzuć przez siodło. Będziecie jechać razem.
Kuno spojrzał na niego nieprzychylnie, ale Zyghard niewiele sobie robił ze złośliwych uwag i spojrzeń renegata. Gdyby się nimi przejmował, musiałby zabić go w pierwszym dniu wspólnej służby. Jeniec spowalniał im drogę. Nie dotarli na noc do kolejnej komturii, koń Kunona potrzebował odpoczynku.
— Zostaniemy na noc w lesie — powiedział Zyghard.
— Dwie koszule, brewiarz, śpiwór i nóż — zaśmiał się Kuno, powtarzając kompletny skład wyposażenia rycerza zakonnego.
— Czegoś ci brakuje? W piaskach pustyni potrzebowaliście więcej? Las da nam całą resztę. Pilnuj go, ja natnę gałęzi na szałas. — Zyghard ruszył w las.
Gdy wrócił, płonęło niewielkie ognisko. Kuno przywiązał Starca do drzewa tak mocno, że ani jedynym ramieniem, ani nogą nie mógłby ruszyć. Wydawał się spać z głową zwieszoną na bok.
— Nie ufałbym mu — mruknął Kuno, gdy usiedli przy ogniu, opierając plecy o zdjęte z koni siodła. — Jest silny, żylasty. Wydaje się stary jak świat, a bez trudu zniósł drogę.
— Oni są dziwni — w zamyśleniu powiedział Zyghard, grzebiąc patykiem w żarze. — Inni od nas. Ulepieni z innej gliny — uściślił.
— Mnie się wydają raczej wystrugani z drewna.
— Zwał, jak zwał. — Wzruszył ramionami Zyghard. — Bóg Ojciec, tworząc człowieka, raczej nie ich miał na myśli. A jacy są niewierni?
— Naprawdę inni — powtórzył po nim Kuno. — To znaczy jeszcze inni. — Nie poruszając się, uniósł oczy i wbił wzrok w ciemną gęstwinę lasu. — Zabijają podstępnie, zwykle nocą. Obóz bez dobrych wart był na pustyni niczym kołyska dziecka wstawiona między lwy — mówił wolno, nie zmieniając tonu, lecz wzrokiem pokazał Zyghardowi, by ten sięgnął po broń.
— Dorzucę do ognia — powiedział Zyghard i zamiast gałęzi chwycił miecz, nie podnosząc go z ziemi, przesuwając ku sobie po mchu. Zerknął na Starca. Jego głowa wisiała jak wcześniej, lecz oczy miał otwarte i patrzył w to samo miejsce, co Kuno. W tej samej chwili renegat powiedział:
— Najważniejsza była obrona Świątyni.
Zyghard, nie namyślając się, jednym susem skoczył ku staruchowi, wyciągnął nóż i przystawił mu do gardła. W ich stronę poleciały strzały. Jedna lub dwie wylądowały tuż nad głową Zygharda, wbijając się w pień. Trzecia, w tej samej chwili, otarła mu się o policzek. Poczuł gorący ból, jak smagnięcie ogniem. Kuno zasłonił się siodłem jak tarczą. Okrywając nim głowę i tułów, w trzech skokach był przy Zyghardzie. Przyparł go swoim ciałem do pnia, kryjąc jednocześnie. Strzały irytującym świstem przemykały koło nich. Z drzewa sypała się kora.
— Poderżniemy mu gardło! — krzyknął Zyghard w mrok. Powtórzył w obu dialektach. Strzały nie przestały padać. Kuno dostał w nogę.
— Nie wierzycie? — od razu po jaćwiesku wrzasnął Zyghard i jednym ruchem oderżnął staruchowi pół brody. Rzucił siwe włosy przed siebie.
I wtedy Starzec wydobył z siebie głos. To było niczym grom burzy dudniący w oddali. Ze słowa na słowo nabierający mocy. Kuno przylgnął do niego plecami, jakby wystraszył się dopiero tego głosu, nie strzał. Zyghard wiedziony jakimś nieznanym sobie odruchem wczepił się w ciało Kunona.
— Co on mówi? — spytał Kuno.
— Nie wiem. Nie znam tego języka. Ale przestali do nas strzelać.
Starzec umilkł, oni wciąż stali nieruchomo, Zyghard trzymał nóż przy gardle jeńca, Kuno osłaniał go swoim ciałem, a ich obu siodłem. Żadna strzała nie wyleciała z lasu. Panowała cisza. Ognisko dopaliło się. Głowa Starca znów opadła bezwładnie na bok. Zyghardowi mdlała ręka z nożem. Trwało to pewnie dłużej niż nieszpory. Na polankę wyszła sarna z młodymi. Uniosła wilgotny pysk, powęszyła i spokojnie odeszła w las.
— Chyba poszli precz — szepnął Kuno.
— Rusz się, sprawdzimy, czy polecą strzały.
Kuno postąpił krok w przód. Wciąż trzymał siodło jak tarczę i wciąż osłaniał Zygharda. Nic. Zrobił kilka kroków i nic. Okrążył polanę, wrócił. Von Schwarzburg opuścił omdlałe ramię i oderwał plecy od pnia.
— Krwawisz — powiedział Kuno, stając przed nim.
Zyghard dotknął policzka i spojrzał na palce. Lepka krew.
— Trują groty? — spytał Kuno.
— Zwykle tak. — Zyghard pobladł.
— Pokaż. — Renegat chwycił go za policzek i niedelikatnie obrócił nim. — Powierzchniowe, ledwie cię drasnęła, ale jeśli grot maczali w trutce, to…
— To już powinienem nie żyć — pocieszył się Zyghard. — Chyba że dopadnie mnie za dzień, dwa i wtedy zwinę się w mękach.
— Kpisz?
— Nie całkiem — próbował się uśmiechnąć — mieliśmy takie potyczki, gdy ranni dopiero w drodze powrotnej z rejzy zaczynali odczuwać skutki jadu. Marli w gorączce i majakach.
— Wyczyszczę ci to. Masz wino, czy wszystko wychlałeś z komturami?
— W bukłaku, tam! — Pokazał mu ręką Zyghard. Dopiero teraz, gdy zaczął mówić, zdał sobie sprawę, iż szczęka mu sztywnieje.
— Opatrunki w torbie.
— Opatrunki mam swoje — odburknął renegat.
Zyghard dotknął Starca. Ten nie poruszył się, jakby zapadł w głęboki sen. Żył, bo pierś unosiła się równym rytmem.
— Odwróć się. Najlepiej oprzyj głowę o pień — powiedział Kuno.
Przyłożył białe płótno do brody Zygharda i polał ranę winem, zbierając w opatrunek ściekające krople. Zyghard zagryzł zęby. Piekło jak diabli.
— Lej jeszcze — powiedział, ledwie łapiąc dech.
Kuno znów chlusnął na niego winem. Polało się po oczach, ustach i brodzie.
— Co robisz! — syknął Zyghard, odruchowo łapiąc w usta płynące mu po twarzy wino.
— Leczę cię — odpowiedział poważnie Kuno i przyciskając dłonią z bukłakiem jego czoło do pnia, wpił się wargami w ranę. Fala pożądania, jaka uderzyła w Zygharda, była niczym chmara
strzał wbijających się w jego naprężone ciało. Złapał Kunona w pasie i przycisnął jego biodra do siebie. Renegat oderwał usta od jego policzka, i odchylając się z objęć w bok, splunął krwią i winem. Odwrócił się do Zygharda. Miał wargi mokre i brudne od jego posoki.
— Wyssałem z ciebie jad — powiedział, patrząc Zyghardowi w oczy.
— Jak smakował?
— Jak czerwone wino reńskie. Jak kość grotu. Jak gorzkie zioła i sadło borsuka. Jak królewska krew jego wysokości księcia Zygharda von Schwarzburg — odpowiedział Kuno i pocałował go w usta. Oderwał się od nich równie gwałtownie, jak do nich przywarł. — Czy dalej chcesz się mnie pozbyć, komturze?
— „W takich miejscach należy tym usilniej pobożności dochować, aby większej bezbożności zapobiec” — odpowiedział mu słowami papieskiej bulli, wpatrując się w jego twarz, chłonąc oddech Kunona rozchylonymi ustami.
— „Chronieni pancerzem Boga od prawicy do lewicy pełnimy posługę wojenną” — zacytował Kuno, przytykając mu do warg bukłak z winem.
Zyghard pociągnął łyk. Kuno odrzucił bukłak w mech i przycisnął biodra Zygharda do pnia.
— „Tam, gdzie ongiś sowy tylko żyły, zielone pędy wiary wyrosną” — wyszeptał Kuno i pocałował go drugi raz.