HENRY DE MORTAIN nie mogąc z racji na wojnę polsko-czeską wkupić się w łaski wojewody brzeskiego, poszedł za radą joannity z przeprawy i udał się do Gniezna. Tam zatrzymał się na dłużej. Poznał dawną siedzibę polskich królów, ich katedrę koronacyjną i miejsce kultu świętego Wojciecha Adalberta. Przesiadywał w niej całymi dniami, zafascynowany tłumem pielgrzymów, którzy ciągnęli z całej Polski, by pokłonić się relikwiom męczennika. Pewnego dnia zaczepił go duchowny, którego zaciekawił obcy rycerz dzień w dzień siadający w nawie bocznej. Przedstawili się sobie i w ten sposób Henry, jako Mortyr z Trewiru, poznał wikariusza gnieźnieńskiej katedry i mógł u źródeł wyjaśnić tajemnicę relikwii. Dowiedział się, że owszem, Czesi złupili katedrę w barbarzyński sposób, ale ukradli tylko te kości świętego, które spoczywały w martyrium, zaś głowa męczennika, trzymana w osobnej złotej puszce, ocalała i to do niej pielgrzymują wierni. Wikariusz Albert opowiedział mu całą historię świętego. O dwukrotnej ucieczce biskupa z Pragi, o przyjaźni z cesarzem Ottonem III i polskim księciem Bolesławem Chrobrym, o mordzie na całym rodzie Sławnikowiców, o misjach Wojciechowych, o męczeńskiej śmierci, odcięciu głowy, orle, który jej pilnował, złocie, jakim książę Bolesław zapłacił za jego szczątki. O uroczystym translatio corporis, przeniesieniu ciała świętego z grobu do ołtarza, co się odbyło tu, w Gnieźnie, w roku milenijnym, gdy młody cesarz stanął boso przed ciałem męczennika. Wszystko to wydało się Henry’emu fascynujące, jakby odkrywał pokryty warstwą kurzu stary złoty fresk. Bywał w Akwizgranie, gdzie Otto III przybył wprost z Gniezna, znał historię otwarcia grobu Karola Wielkiego, a tu, w Polsce, dowiedział się, jakie były tej historii początki. Zapałał ciekawością do przeszłości, prosił Alberta o opowieści o Chrobrym, o Polsce
i Czechach sprzed trzech setek lat i nagle dotarło do niego, że nic nie wiedział, nic nie rozumiał. Jakby historia była freskiem  przemalowywanym w każdym kolejnym pokoleniu. Teraz czuł się jak odkrywca, który zdejmuje świeżą farbę i znajduje pod spodem historie bogatsze niż te, jakie znał. Wikary, człowiek bystry i światły, widząc fascynację Henry’ego, obiecał mu, że przedstawi go arcybiskupowi Janisławowi, ale niestety, nie mógł tej obietnicy dotrzymać. Gdy tylko ucichły działania wojenne w Małej Polsce, skąd Henry dowiedział się, iż Jan zhołdował Śląsk i wrócił do Pragi, doszło do jakichś rozruchów przy granicy z Mazowszem i arcybiskup nie miał dla gościa czasu. Wikary wyposażył go w listę miejsc związanych z drogą misyjną świętego Wojciecha, większość z nich leżała na terenie państwa zakonnego. Poradził mu również, by z racji niepokojów przekroczył granicę z Zakonem jak najdalej na północy, najlepiej w Grudziądzu i tam udał się do komtura po list żelazny, z którym jako pielgrzym będzie mógł podróżować bez przeszkód. Zasugerował mu, by w Gnieźnie wynajął służbę na drogę, którą odeśle, wjeżdżając w granice zakonne, a tam już komtur pewnie poradzi, co dalej. „Zawsze dobrze mieć  miejscowych przewodników” — powtarzał i od razu przypomniało się Henry’emu, że to samo mówili kujawscy rycerze spotkani pod Krakowem. Przed wyjazdem z Gniezna de Mortain chciał jeszcze zaprosić wikarego na kolację do gospody, ale gdy przyszedł do niego, zastał gościa. Kobietę, na której widok zmieszał się, choć nie potrafił określić dlaczego.
— Matko Jemioło, to niemiecki rycerz pielgrzym, Henryk Mortyr — przedstawił go damie wyraźnie speszony wikariusz.
Henry ukłonił się; ona odpowiedziała tylko skinieniem głowy i uważnym spojrzeniem, od którego wpadł niemal w panikę.
— Matka Jemioła jest przełożoną tutejszych sióstr — wyjaśniał mu Albert, nie precyzując, o jakie zgromadzenie chodzi.
Mniszka czy świecka? — gorączkowo myślał de Mortain, wstydząc się podnieść wzrok. Zauważył zieloną, skromną suknię, takiż płaszcz z olbrzymim kapturem, przy pasie sznur bursztynów, a może bursztynowy różaniec? I to, że przy jej kolanach siedziała duża ruda suka, równie spokojna jak jej pani.
— Czego szukasz, pielgrzymie? — zapytała go.
— Miejsc związanych z męczeństwem świętego Wojciecha — uprzedził jego odpowiedź wikariusz.
— Interesuje cię misjonarz czy jego śmierć? Jesteś jednym z tych poszukiwaczy sensacji, którzy chcą rozwikłać zagadkę krwi przelanej za wiarę? — spytała.
Wikary tym razem nie odpowiedział za niego. Henry zebrał się w sobie i uniósł głowę, by nie mówić do jej stóp.
— Chcę zrozumieć jego drogę — wydukał.
Jej urodę dostrzegł, wchodząc do izby wikariusza, teraz zrozumiał, że piękno tej kobiety nie jest oczywiste. Nie płynie z rysów twarzy, choć tym nie mógł nic zarzucić, ale z siły tchnącej od jej postaci. Znów spuścił wzrok, by uciec od natrętnego wrażenia, że czyta mu w myślach.
— Zatem musisz ją przejść — odpowiedziała, kładąc dłoń na łbie swej suki.
Pożegnał się z Albertem, podziękował za gościnę, pokłonił się damie i wycofał speszony. Przez całą drogę do granicy myślał o tym, co mu powiedziała. Poszukiwacz sensacji, to brzmiało obraźliwie, ale niestety, kryło w sobie sens jego podróży. Ruszył do Królestwa Polskiego jako szpieg króla Jana. Nie wykonał ani jednej części swej misji, bo wojna, najpierw jedna, a teraz druga, pokrzyżowały mu plany. Jednocześnie uznał, że pozostanie w Królestwie, usprawiedliwiając się przed sobą samym brakiem innych rozkazów od Jana. I szedł najpierw ciekaw dziwów kujawskich, których nie zobaczył, a teraz pchała go ciekawość dziwów Wojciechowych. Czy przyniesie swemu panu coś odkrywczego z tej podróży? Czy wróci do Pragi jak pies z podkulonym ogonem, mówiąc: nie wiem, jakie są prawdziwe plany króla Władysława. Bo i skąd ma wiedzieć, skoro na jego dwór się nie dostał? Na szczęście Henry de Mortain miał naturę odkrywcy, co znaczy, że wpatrywał się w to, co przed nim, a nie w to, co za nim. Uznał, iż podsumuje podróż do Polski, gdy wróci na dwór praski, a w obliczu tego, że właśnie przekraczał granicę polsko-krzyżacką, wszystko jeszcze może się zdarzyć. Zysk jest taki — pocieszył się w duchu — że opanowałem język.
Pożegnał wynajętą w Gnieźnie służbę i sam jeden wjechał do państwa zakonnego. Pierwszą komturią na jego drodze było Świecie. Tutejszy komtur rezydował w niewielkim, drewnianym domiszczu nieopodal zakrojonej na olbrzymią skalę budowy. Komtura nie zastał. Zastępujący go wicekomtur Jenlyn oględnie wyjaśnił, iż „komtur Dytryk von Lichtenhain jest nieobecny” i nie wydając mu żadnego listu żelaznego, kazał jechać do Grudziądza, gdyż tamtejszy komtur pełni obecnie funkcję administratora prowincji.
„Tu kraj zakonny — dodał na pocieszenie. — Na drogach spokój. Myto należy uiszczać niezwłocznie przy wjeździe do każdego miasteczka i miasta. Za przeprawę i most osobno. Kto nie zapłaci, jest ścigany z urzędu. Kto zapłaci, może wjechać i wyjechać bezpiecznie. Kupcy mogą składać listy uwierzytelniające u wójtów, obowiązuje prawo składu, cło jest obliczane po okazaniu towaru”.
— A pielgrzymi? — dopytał o swoją sytuację Henry.
— Pielgrzymi płacą myto — potwierdził wicekomtur. — Jak każdy podróżny. Wyjątków nie ma, to jest Zakon.
Podziękował i udał się na poszukiwanie gospody. Tam, przy zupie z płoci i węgorzy, dowiedział się, iż komtur Dytryk dostał przymusowy zaciąg i udał się na wojnę.
— Żelaźni bracia wzięli w opiekę mazowieckie książęta — wyjaśnił mu karczmarz, dłubiąc czubkiem noża pod paznokciem kciuka. — Całkiem jak wilki, gdy roztaczają pieczę nad stadem owieczek — zarechotał i wyciągnął coś spod paznokcia. — Cię cholera. Ość mi się wbiła, jak sprawiałem ryby, ot i wyszła.
— A ta budowa, przy której komtur urzęduje, to co takiego?
— Komturię stawiają — odpowiedział karczmarz i possał kciuk. — Przedtem był tu książęcy zameczek, ale jak bracia Pomorze zagarnęli, rozpirzyli zamek i własny będą stawiać. To nowa komturia jest, mojej Zosiulki rówieśnica. Bo wcześniej to tu było księstwo pomorskie, kraj czarnego gryfa. Zosiulka, podaj no gościowi kwasu, bo widać, że mu gorczyca w gardle stanęła. Ja daję całą garść gorczycy na kocioł zupy, lubię, jak w nosie kręci.
Dziewczyna, na oko siedemnastoletnia, przyniosła mu dzban kwasu chlebowego, mógł więc domyślić się, kiedy Krzyżacy zajęli Pomorze. Gdy spłukał gardło, dopytał jeszcze o czarnego gryfa, czy to znaczy, iż stwór ten znany z ksiąg heraldycznych naprawdę żył na Pomorzu i kiedy, ale karczmarz powiedział z niezachwianą pewnością siebie, że gryfy odleciały, gdy nastali Krzyżacy.
— Ostatniego widziano za czasów czarnej wdowy, księżnej Salomei, ale nic więcej nie wiem — dodał.
Henry przenocował w Świeciu i nazajutrz ruszył do Grudziądza. Myto po drodze zapłacił dwa razy i trzeci raz, gdy stanął na przeprawie przez Wisłę, ale prawdę mówił Krzyżak — kraj był spokojny. Gościniec szeroki, dobrze ubity i nikt go nie niepokoił.
— Co to jest? — zapytał przewoźnika, gdy ten brał od niego zapłatę przy wejściu na barkę.
— Komturia w Grudziądzu, panie — odpowiedział tamten. — Obronny, mówią, klasztor.
Henry przepływając Wisłę, podziwiał majestatyczny zamek wzniesiony na jej wysokim brzegu. Dwanaście wielkich ostrołukowych blend z dużymi oknami, jakby Zakon, który reprezentowały, patrzył na przybyszów z góry, mówiąc: „Patrzcie i podziwiajcie, oto jestem”. Czerwona cegła murów, lśniąca czerwona dachówka, styl daleki od budowli francuskich czy włoskich, które zachwycały maestrią detalu. Styl potęgi wojennej. Drapieżny klasztor. Henry nazwał go „zamkiem boga wojny”, bo w niczym się nie kojarzył z miłosiernym Chrystusem. Wrażenie spotęgowało się, gdy podjechał bliżej. Na wolno stojącej okrągłej wieży pyszniącej się jeszcze ponad i tak już wysokie zabudowania zamku lśniły zielone pasy pokrytych glazurą cegieł, przez co miał wrażenie, że patrzy na gigantyczną kopię turniejową wbitą w ziemię i spiczastym dachem, jak grotem, podtrzymującą niebo. Kiedy podjeżdżał pod bramę, potężne odrzwia otworzyły się, nie dla niego, bynajmniej. Z zamku wyjechał orszak; Henry’emu i innym podróżnym polecono zsiąść z koni i usunąć się na bok.
Przodem jechało dwóch giermków, za nimi chorąży z niedużą, wąską chorągwią z czarnym krzyżem na lśniącej bieli. Potem trzy pary jeźdźców w szarych opończach z półkrzyżem i w kapalinach, hełmach z szerokim rondem zasłaniającym twarz. Ich ponurego, ale budzącego respekt wizerunku dopełniały przytroczone do siodeł szare pawęże z małym czarnym krzyżem w rogu tarcz. Na plecach nieduże kusze jeździeckie, przy pasach miecze.
Jadą na wojnę? — pomyślał Henry.
Za nimi zaś wyjechał Krzyżak, na którego widok Henry schował się za własnym koniem.
— Komtur grudziądzki Zyghard von Schwarzburg! — zawołał herold.
Jak mogłem zapomnieć! — zganił się w myślach. — Schwarzburg był gościem Jana w Pradze, przed Turniejem Zimowego Króla.
Jechał z gołą głową, jasne włosy miał ułożone starannie, nie utrefone zwyczajem dworskich rycerzy w fale, ale wyraźnie natarte pomadą. Biały płaszcz leżał na nim niczym płaszcz książęcy. Trzymał wodze lewą ręką, prawą uniósł, by osłonić oczy przed słońcem.
Żeby mnie tylko nie zobaczył, byle nie poznał, bo będzie ze mnie martwy Mortyr — jęknął w duchu Henry i dotarło do niego, że być może po raz pierwszy w tej podróży szczęście mu sprzyja. Jeśli komtur wyjeżdża z Grudziądza, to ktoś zapewne go zastępuje i przed tym kimś będzie mógł grać pielgrzyma Mortyra bez obawy, iż jego tożsamość zostanie ujawniona.
Tak też było. Grudziądz, w przeciwieństwie do „Świecia w budowie”, miał pełną obsadę zakonnej kancelarii i mimo wyjazdu komtura zajęto się listem żelaznym dla pielgrzyma z Niemiec. Dostał garść cennych rad, wśród których te o mycie były na pierwszym miejscu. I wykaz komturii na planowanej trasie, którą rzecz jasna musiał urzędnikowi przedłożyć.
— Kwidzyn, Dzierzgoń, Elbląg. Oddalone od siebie o dzień drogi. O nocleg można prosić w komturiach, ale zaleca się korzystanie z prowadzonych przez nie gospód. Opłata niewygórowana, wliczony posiłek, kwarta wina i udział w nabożeństwie.
— Czy wojna nie zagraża państwu zakonnemu? — zapytał z naiwnością właściwą pielgrzymom.
— Nie — pewnie odpowiedział kancelista. — Ziemie zakonne zawsze pozostają w pokoju, bo Zakon nie prowadzi wojen na terenie swego kraju. Zakon wciela pokonane pogańskie ziemie i zamienia je w kraj stojący Ewangelią.
— Amen — odpowiedział Henry z podziwem. Czy ich tego uczą? — zastanowił się, wyjeżdżając z Grudziądza. — Bezbłędnych odpowiedzi na każde pytanie?
Do Kwidzyna pojechał sam, ale dalej nie odważył się podróżować bez służby. Wynajął młodego chłopaka, syna karczmarza, który często pełnił podobne usługi dla gości.
— Dokąd droga? — zagadnął młodzik. Ojciec mówił, że na imię mu Lubicz, ale gdy tylko wyruszyli, młody powiedział, że wołają go Lubczyk. Jechał na oklep na niedużym, włochatym koniku, które tutaj nazywano swejkami. Henry każdą nową nazwę powtarzał po wielekroć, lubił się uczyć.
— Śladami świętego — powtórzył to, co karczmarzowi. — Chciałbym dotrzeć do miejsca w którym poniósł śmierć męczeńską.
— Aha — lekko powiedział Lubczyk i uśmiechnął się. — Do każdego?
— Nie rozumiem — naprawdę zdziwił się Henry.
Jechali równym, piaszczystym traktem między borami; w Kwidzynie bowiem droga oddalała się na wschód od Wisły.
— Bo ludzie różnie pielgrzymują, zależnie od wiary — wyjaśnił Lubczyk. — Jedni tylko do Świętego Gaju za Cholinem i Dzierzgoniem. Inni tylko do Truso, znaczy do Elbląga. Jeszcze inni idą dalej, na Półwysep Sambijski, gdzie jest wioska Tenkity. A są i tacy, co dla pobożności i pewności wolą obejść wszystkie miejsca. Ja prowadzę tylko do Dzierzgonia i Elbląga, jakby się jaśnie pan pytał. Ale na półwysep mogę polecić przewodnika, jak swoje zrobimy.
Henry zamyślił się. O tym w Gnieźnie nie wspomniał wikariusz, że miejsce kaźni jest nieokreślone.
— A kolejno, to jakby to było? — spytał.
— Dzierzgoń, Elbląg, Tenkity. Tyle że tam na koniec, to jak mówiłem, nie chodzę. Nie mój teren.
— Rozumiem — przytaknął Henry.
— A oprócz miejsca śmierci, co jeszcze jaśnie pana ciekawi? Co pokazać?
— Hmm. Ja jestem ciekaw wszystkiego — pokiwał głową de Mortain. — A co warto zobaczyć?
— O tu, po drodze, będzie osada Sztum, między dwoma jeziorami. Za dawnych dobrych czasów był tam zamek potężny.
— Za czasów czarnego gryfa? — domyślił się Henry.
— Nie, nie — pokręcił głową, aż jasna czupryna wpadła mu do oczu. — Źle się wyraziłem, za złych czasów pogańskich. Prusowie tam mieli warownię, żelaźni bracia ich pokonali sto lat temu i zameczek spalili, ale ruiny są, można pooglądać.
— Chętnie zobaczę — powiedział Henry. — A o Prusach coś mi opowiesz? Co to za lud był? W co wierzył? Jak walczył?
— Lud jest dalej, ino całkiem chrześcijański. Do cna ochrzczony i wierzący — uśmiechnął się Lubczyk, a Henry od razu wytężył słuch, bo przypominało to jako żywo słowa rycerza Andrzeja o Kujawach. — Witingowie, znaczy potomkowie dawnych pruskich wojów, panom zakonnym jako oddziały najemne służą, za co dostają ziemie, a chłopi na nich patrzą i zazdroszczą.
— Nie wątpię — przytaknął chłopcu. — Ale chętnie bym posłuchał o Prusach sprzed stu lat. Jak wyglądali, jak się nosili i tak dalej. Co dzisiaj, to sam pooglądam, ale ciekawi mnie, jak to było, nim nastał Zakon.
— Prusowie ludzkiego mięsa nie jedli, od tego muszę zacząć. Nieźle — pomyślał Henry.
— Mówię, bo żelaźni bracia różne pogłoski po świecie roznosili. — Lubczyk poprawił się na końskim grzbiecie. — A teraz po kolei. W strzelaniu z łuku, niezrównani. Lepszych strzelców nie było. W rzucie włócznią, nie-za-wod-ni. Ale częściej używali sulic. Szlachetny rycerz wie, co to sulica? Krótsza od włóczni, ale grot ma większy i pod grotem hak. Do miotania, ściągania z koni i walki wręcz. Koniki nasze już rycerz zna, o, jak ten mój, swejk. Przy rycerskim koniu wydają się małe i brzydkie, ale są wytrzymałe, niezawodne i szybkie. Co by tu jeszcze? — Oblizał spierzchnięte wargi. — A, najlepsi wojownicy nosili pancerze z ptasich kości. Oczywiście na skórzany, wzmacniany kaftan, no, można rzec: taka ozdoba, oznaczenie rangi, ale i dawny, odwieczny zwyczaj, żeby wróg wiedział, że noszący taki pancerz wojownik pokonał wielu wrogów.
Czy to na pewno były ptasie kości? — przebiegło przez głowę Henry’emu, ale nie przerwał Lubczykowi.
— Dawniej, bardzo dawno, wojownicy nie obcinali włosów. Wierzyli, że we włosach jest ich siła, nosili je więc długie, pięknie poplecione w warkocze. Tak. Prusowie byli bitni, waleczni niezwykle, dość powiedzieć, że w pierwszych latach, gdy Krzyżaków było ledwie kilku, to tak się tutejszych bali, że nocowali na drzewach — zaśmiał się na całe gardło. — I w pełnym uzbrojeniu! Wodzowie Prusów mieszkali w zameczkach warownych, zawsze budowanych na wyspie na jeziorze albo na wysokim wzgórzu, ale nie na palach — zastrzegł — bo to nie Galindowie.
— Kto? — nie zrozumiał Henry.
— Gal-in-do-wie — powtórzył wolno Lubczyk. — Taki lud, nie za bardzo bratni do nas, tam bardziej na południe. — Pokazał ręką, jakby ci Galindowie mieszkali za lasem. — Oni to na palach pośrodku bagien potrafli chałupy stawiać.
— To ciekawe — zapalił się Henry. — A jak do nich trafali?
— No, sprytni byli — niechętnie przyznał Lubczyk. — Budowali takie kūlgrindy, ścieżki jakby, tylko że też z bali. Sprytni i zdradzieccy, psubraty, bo pobudowali sieć kūlgrind, tyle że z piętnastu jedna prowadziła do celu, a pozostałe w bagna! — Cmoknął, jakby nieraz się dał na zwodnicze ścieżki nabrać. — Do Galindii ja się nie podejmuję prowadzać. Zresztą, tam teraz nic nie ma. Tylko Wielka Puszcza. A tu, w dawnych czasach, puszcze też były nieprzebyte — pokazał na nawet teraz gęsty, stary bór otaczający trakt. — Jak się obcy zapuścił, nie wyszedł. Zwierza wszelakiego dostatek, bartnicy w lasach takie zbiory mieli, że ludzie nic, tylko miód pili.
— A teraz bogactwo stopniało? Mówią, że Zakon potrafi gospodarzyć.
— Tak — przeciągle powiedział chłopak. — Potraf pieniądz z lasu wycisnąć. Miód zamienił na srebro, drewno wycina, spławia Wisłą do Gdańska, odkąd miasto w ich rękach, z naszych drzew budują w dalekich krajach. Odłów zwierza prowadzi, ale tylko zakonną służbą. Solone, wędzone, suszone sprzedaje dalej, a co nie sprzeda, zapełnia spichlerz wielki w Malborku, co to mówią, że jakby głód nastał, stolicę mistrza i na dziesięć lat wyżywi. Na każdym skarbie tej ziemi położyli rękę. Jantaru wywieźć z państwa krzyżackiego nie wolno, ba, jak nawet kto wyłowi z morza, musi na skup do komtura odnieść, bo jak znajdą, to i odbiorą, i karę nałożą. To samo z drewnem cisowym, na łuki zdatnym. Za dawnych czasów cis był drzewem świętym, wiadomo. A teraz jest nietykalnym, bo nikomu nie wolno go ściąć na własną ręką. Każden jeden musi trafić do komtura.
— Na co im tyle łuków? — zdziwił się Henry.
— Na wojnę z Litwą, Żmudzią, Polską. To żaden sekret — wzruszył ramionami Lubczyk.
Słuchając zapału w głosie tego chłopca — pomyślał Henry — można domniemywać, że bracia zakonni nałożyli ograniczenia na cis, by miejscowi nie chcieli się potajemnie zbroić.
Zjechali z traktu w węższą, piaskową dróżkę. Las sosnowy cofnął się, dając miejsce liściastemu z brzozą, jaworem, bukiem i dębem.
— Daleko jeszcze? — spytał przewodnika.
— Nie, niedaleko — odpowiedział Lubczyk i jechali w milczeniu długą chwilę.
Henry’emu niezręcznie było znów się dopytywać, ale poczuł lekki niepokój. Las gęstniał i był coraz wyższy, słońce, które szło ku zachodowi, zniknęło za czubkami drzew i na drodze zrobiło się dość ciemno.
— Nie zdążymy wrócić na nocleg — odezwał się po chwili.
— Nie musimy — lekko odpowiedział chłopak — możemy przenocować tam.
— Ale mówiłeś, że to ruiny…
— Zaraz sam pan rycerz zobaczy — uspokoił go Lubczyk.
Wyjechali na skraj i od razu zrobiło się jaśniej. Przed nimi lśniły dwie wielkie połacie szmaragdowych jezior otoczonych lasem i oddzielonych dużym, wrzynającym się pomiędzy nie półwyspem. Na nim rzeczywiście znajdowały się ruiny jakiejś budowli, ale u jej stóp stały trzy nowe chaty. Dym z kominów, stukanie kowalskiego młota z kuźni, kwik świń i wesołe okrzyki dzieci sprawiły, że Henry poczuł się raźniej.
Tu jest jednak jakieś życie — odetchnął.
Gdy wjeżdżali na półwysep, stukanie młota umilkło i po chwili wyszedł ku nim potężny, łysy mężczyzna w skórzanym fartuchu. Podwinięte rękawy brudnej koszuli odkrywały muskularne ramiona kowala.
— Cześć, Głogu! — pozdrowił go chłopak.
— Lubczyk! Kogo nam przywiozłeś?
— To rycerz pielgrzym, pan Mortyr. Z Niemiec.
Gdy mężczyzna nazwany Głogiem się zbliżył, Henry zobaczył wielką, zabliźnioną szramę na jego łysej czaszce i przeszedł go dreszcz.
— Niech będzie pochwalony! — przywitał się mimo to.
— Niech mu tam będzie — skinął głową kowal. — Pewnie głodni? Zsiadajcie, Jagoda coś tam ma na ogniu. Dzieciaki! — zawołał go biegającej wokół gromadki. — Zabierzcie od gości konie. Napójcie, nakarmcie. Rycerskiego rozsiodłać? — spytał Henry’ego.
— Nie trzeba — powiedział — ja sam później…
De Mortain czuł się nieswojo. Myśl, że musi spędzić tu noc, napełniła go lękiem. Odludzie, kowal wielkolud z raną po toporze albo tasaku, kto wie.
— Może zanim zjemy, zaprowadzę pielgrzyma na ruinki — powiedział Lubczyk, na co kowal przewrócił oczami. — Za to mi płacą —grzecznie wyjaśnił chłopak. — Zapraszam, panie Mortyr, pospieszmy się, zanim zajdzie słońce.
— Co to za osada? — spytał Henry, gdy oddalili się na tyle, że kowal nie mógł ich słyszeć.
— Tutejsza, rodzima — odpowiedział Lubczyk. — Żelaźni bracia zwykle na miejscu każdego zburzonego zamku pruskich wodzów budują komturię, ale tu, na szczęście, jakoś im się nie spieszy, więc kowal z rodziną zajął ten teren i żyją sobie, póki ich Krzyżak nie przegoni. W jednej chacie mieszkają starzy kowala rodzice, w drugiej on z żoną i dziećmi, a trzecia to kuźnia, nic wielkiego.
— Dość odludne miejsce — powiedział Henry.
— Przez to bezpieczne — lekko odpowiedział Lubczyk.
Może żyją tu, by nie płacić Zakonowi danin? — pomyślał Henry. — Po co kowal na takim odludziu? Dla kogo kuje?
Po obu stronach ścieżki wiodącej do ruin stały dwa podobne do siebie głazy. Wyglądały jak rzeźby strzegące wejścia do dawnego zamku. Wydało mu się nawet, że w obu widzi wydrążone dziury, jakby oczy.
— A dlaczego bracia tu nie budują? — Obejrzał się na głazy.
— Trzeba by ich zapytać — wzruszył ramionami chłopak. — Chodźmy, zaraz się ściemni.
Po chwili stanęli przed porośniętą żarnowcem ruiną. Spalone grube belki poprzerastały mchem o barwie tak jaskrawej zieleni, że aż w oczy kłuło. Z trudem można było rozpoznać kształt dawnej warowni, bo na skutek pożaru i porastającej dzisiaj roślinności wszystko teraz wydawało się koliste, a przecież niemożliwym było, by Prusowie, lud prymitywny, pierwotny niemal, umieli stawiać kunsztowne, okrągłe budowle. Henry z uwagą obchodził rumowisko, aż dostrzegł fragmenty podmurówki z kamienia polnego. Ruszył ich śladem i chociaż w kilku miejscach były całkowicie skruszone, to musiał zmienić zdanie. Cokolwiek tu stało, miało kształt okrągły. Odkrycie go zaintrygowało, od razu zapomniał o wcześniejszych lękach. Przeszedł do wnętrza tego dawnego muru, teraz zasłanego nieładem kamieni, osmalonych belek i poprzerastanego krzakami, a nawet drzewami. To, co z daleka wziął za strzęp dawnej wieży, okazało się pniem jesionu, który urósł w środku dawnych murów.
Zaraz, chwila — pomyślał — chłopak mówi, że zburzono zameczek sto lat temu, a ten jesion ma przynajmniej dwakroć tyle. Pień jest potężny. Zadarł głowę i zobaczył cień sowy zrywającej się do lotu.
— No, czas na nas, panie Mortyr — krzyknął do niego Lubczyk.
— Jeszcze chwilę! — poprosił Henry, oglądając od środka coś, co kiedyś mogło być studnią. Piękna cembrowina — zauważył — z samych białych kamieni.
— Już nie ma czasu — zawyrokował Lubczyk. — Ja wracam.
— Poczekaj, poczekaj. Idę do ciebie! — odkrzyknął, nie ruszając się z miejsca. Zdawało mu się, że w zasypanej studni zapluskała woda.
— Mnie już tu nie ma! — odpowiedział chłopak i rzeczywiście, jego głos zaczął się oddalać.
Henry raz jeszcze pochylił się głęboko nad dawną studnią, ale zobaczył tylko ciemność, nic więcej.
— Hop, hop — zawołał niezbyt głośno, chcąc, by odpowiedziało mu echo.
Nic, cisza. Dziwne — pomyślał. — Głos powinien się odbić od studni.
— Hooop! Hoooop! — spróbował dużo głośniej.
— Powodzenia, panie Mortwy! — ze złością krzyknął Lubczyk, i to, że znów usłyszał swoje złośliwie przekręcone nazwisko, sprawiło, że Henry odskoczył od studni i zaczął przedzierać się w stronę wyjścia z ruin.
Rzeczywiście, słońce zaszło już dawno i zmierzch zapadł jakoś wyjątkowo szybko. Potknął się, noga zaplątała mu się w zielsko, musiał wyszarpnąć ją siłą.
— Tu jestem! — zawołał do Lubczyka, którego nie widział. — Idę!
Przelazł przez dawną kamienną podmurówkę, której nie strawił pożar. Rozejrzał się.
— Chłopcze! — krzyknął.
— Niech pan rycerz nie krzyczy — odpowiedział mu niechętnie Lubczyk. — Chodźmy. Licho nie śpi, licho w nocy się budzi.
Henry ruszył za nim, w stronę blasku bijącego od chat. Lubczyk szedł szybko, de Mortain przyspieszył i zrównał się z nim.
— Co to znaczy, że licho się budzi? W ruinach straszy?
— Nogi sobie można połamać w ciemności, a łuczywa nie brałem, bom nie sądził, że pan rycerz będzie tak się guzdrał — odpowiedział Lubczyk wymijająco.
— Czy dlatego Krzyżacy nie chcą tu zamku stawiać? — naciskał Henry. — Że dzieją się tu jakieś trudne do wyjaśnienia rzeczy?
— Strasznie pan rycerz wścibski. Chciałem pokazać malownicze ruiny i teraz żałuję.
— Nie żałuj, chłopcze. Wiesz, że ci wynagrodzę fatygę. Będziesz miał parę groszy dla siebie, poza zapłatą, którą wziął twój ojciec.
— Ile? — zaciekawił się Lubczyk.
— Od każdej atrakcji zapłacę osobno — zaryzykował Henry. — Ta była pierwsza.
— Dobra — zdecydował się chłopiec. — Ale niech pan nie mówi o tym przy kowalu. On się z moim starym zna…
— Ma się rozumieć — uśmiechnął się Henry. — Lecz i ja mam warunek: płacę tylko za te atrakcje, z których podziwiania wrócę cały.
— Jasna sprawa — powiedział Lubczyk, ale w jego głosie nie było takiej pewności.
— Bo pieniądze, którymi ci zapłacę, mogę odebrać tylko osobiście, w elbląskiej komturii — zaryzykował małe kłamstwo Henry. — Tam mam list zastawny.
Nie miał, ale mógł mieć. Nie było tajemnicą, że Krzyżacy na terenie swego państwa, a także wszędzie tam, gdzie mieli komturie, podobnie jak kiedyś templariusze, oferowali takie usługi podróżnym. Wpłacało się w dowolnej komturii gotówkę, dostawało glejt, na którym stało: ile i komu wypłacić, i na ten glejt można było w innej komturii podjąć pieniądze. Oczywiście za opłatą.
— No, rozumiem — powiedział Lubczyk i szybko dodał: — Pan uważa, tu dziura w ścieżce, po ciemku nie widać, a zęby można wybić. A co szczególnie pana rycerza ciekawi?
Henry zaśmiał się w duchu i poszedł za ciosem, wyliczając:
— Dziwne zwierzęta, wiesz, nietypowe, takie, których nie ma nigdzie indziej. Tajemnicze zjawiska, takie, w które umysł ludzki wątpi, na przykład tam, w ruinach, była zasypana studnia, w której…
— Pan rycerz zostawi tę studnię — szybko przerwał mu Lubczyk. — Może coś innego?
— Dobrze, słyszałem, że na Kujawach można spotkać niezwykłe stworzenia. Strziga, leszi, fąpieszi, wą-pie-rzi — powtórzył, poprawiając się. — Czy u was też występują?
— To nie tak, jak pan rycerz myśli… — odpowiedział mu chłopak.
— Mówiłem, że zapłacę.
— Wiem, wiem, ale nie wszystko… no dobra, zobaczymy, co da się zrobić, tyle że proszę…
— Wiem, nie przy kowalu — zgadł Henry. — On pewnie dobry chrześcijanin i w takie rzeczy nie wierzy?
— Uhmmm… — mruknął Lubczyk. — To kowal jest, on w ogień wierzy i siłę swego kowalskiego młota, w iskrę, co leci z kowadła. Nie ma co mu takimi rzeczami głowy zawracać, bo się zezłości. Byli już blisko, można było rozróżnić postacie siedzące przy ognisku przed domem, gdy Lubczyk poprosił:
— Pójdzie pan przodem, ja w krzaki muszę, za potrzebą.
Henry uszedł trzy kroki i dyskretnie się odwrócił. Zobaczył, że chłopak wrócił w miejsce, gdzie stały dwa głazy. Pochylił się, wziął coś z ziemi i położył na nich, a potem pędem wrócił do niego.
Zapytam, jak stąd wyjedziemy — obiecał sobie Henry.
Podeszli do chałupy kowala. Drzwi od domu były szeroko rozwarte, gospodarze siedzieli na ławach, na zewnątrz. Nad ogniskiem kołysały się dwie żelazne kratownice, zawieszone na pałąkach. Na górnej kowalowa przewracała jakieś ładnie przypieczone kawałki mięsa, tak że tłuszcz kapał na leżące na niższej rusztowinie placuszki.
— Widać, że domostwo kowala — Henry pochwalił wynalazek. — Bardzo to udana rzecz. I jak widzę, praktyczna.
— Siadajcie. — Głóg pokazał im wolne ławy pod ścianą chałupy.
Lubczyk dosunął je do ogniska.
— Pamiętałeś? — spytał kowal, nieznacznie zerkając w stronę ruin.
— Tak — odpowiedział Lubczyk. — Dzieciaki śpią? — spytał.
— A tam, śpią — otarła grzbietem dłoni czoło kowalowa. — Latem nie można ich zagonić, dopiero jak ojciec huknie…
— Daj spokój, Jagoda. — Kowal popijał coś z kubka i wydawał się pokojowo usposobiony. — Kwasu? — spytał gości.
— Bardzo chętnie — odpowiedział Henry.
— Ja bym piwa wolał — powiedział Lubczyk. — Zwłaszcza jeśli takie dobre jak zawsze.
— Umiesz się przygadać — zaśmiała się kowalowa i przyniosła dwa dzbany. Jeden postawiła przy Henrym, drugi przy Lubczyku. — No, pij młody, sama warzyłam.
Po chwili zdjęła z rusztowiny kawałki mięsa, każdy położyła na placku i podała gościom. Dzieciaki zjawiły się w kręgu światła jak spod ziemi. Chwyciły po placuszku, zachichotały i uciekły.
— Zjeść i spać — odezwał się do znikających jasnych koszulin leniwym głosem kowal.
— Miałeś huknąć — upomniała.
— Daj spokój, Jagoda — powtórzył i pociągnął z kubka.
— Bardzo smaczne — pochwalił gospodynię Henry. — Chyba nie znam tego mięsa.
— Bóbr — powiedziała. — Dzieciaki pułapki stawiają po tamtej stronie półwyspu.
— Nie jadłem wcześniej — odrzekł zgodnie z prawdą.
— Ogony bobrowe uchodzą za przysmak, ale mojemu nie smakują, więc psom daję — powiedziała kobieta. — Jedzcie, jedzcie, dołożę.
Głóg najadł się wcześniej, jak żeście w ruinach byli. Kowal rzeczywiście nie jadł; wyciągnął się wygodnie i wpatrywał w ogień. Henry raz po raz zerkał na jego potężnie umięśnione ramiona i plecy. I na szramę na czaszce. Gdzieś, od strony kuźni, dało się słyszeć śmiech dzieci. Kowalowa przysiadła na ławie i przegryzała placek.
— Dokąd droga? — zagadnął kowal.
— Pan rycerz chce odwiedzić wszystkie miejsca, w których, jak mówią, zginął ten biskup męczennik.
— Co? — skrzywił się gospodarz.
— Głośniej mów — podpowiedziała kowalowa i pokazała na uszy. — Głogu cały dzień walił młotem w kuźni. A co do biskupa, nie mógł zginąć w tylu miejscach, do ilu ciągną pielgrzymi — zaśmiała się.
— A wy, miejscowi, jak sądzicie? Które to z miejsc było? — zapytał Henry.
Kowal nie drgnął, wpatrywał się w płomienie. Jego żona zerknęła na niego, potem na Lubczyka.
— Różnie gadają — powiedziała po chwili. — Najczęściej, że Święty Gaj.
— To niedaleko komturii w Dzierzgoniu — przypomniał Lubczyk. — Tam najpierw pojedziemy.
— Skoro to przy komturii, pewnie bracia postawili jakieś sanktuarium.
— Niekoniecznie — odpowiedziała Henry’emu kowalowa.
— Jest kapliczka i posąg bez głowy — w głosie Lubczyka zabrzmiała zachęta. — Bo pan rycerz wie, że temu świętemu głowę odcięto. Posąg jest bardzo udatny, naprawdę warto zobaczyć.
— Dlaczego Krzyżacy nie uczcili świętego? — głośno zadał dręczące go pytanie Henry.
— Uczcili — powiedział kowal i przeniósł wzrok z płomieni na niego. — Bitwą pod Dzierzgoniem i wycięciem w pień Prusów. A potem w tym miejscu ustanowili komturię. Podróżujesz, rycerzyku, po państwie krzyżackim i jeszcze się nie zorientowałeś, że oni czczą tylko jednego bożka? Swój Zakon. — Głóg patrzył mu w oczy i w tym spojrzeniu było coś nieokreślonego. Złość, zarzut, pogarda?
Henry de Mortain chciał coś powiedzieć, ale właściwie co miał dodać? W niezręcznej ciszy usłyszeli pohukiwanie puszczyka, Henry się wzdrygnął. Po chwili dał się słyszeć straszny pisk dzieci. Poderwał się z ławy i spojrzał na kowala z przestrachem.
— Spokojnie — odpowiedział Głóg. — Goście idą.
Kowalowa, jakby nigdy nic, dorzuciła do ognia i przekręciła kawałki ostygłego mięsa na rusztowinie. Krzyki dzieci zbliżały się do nich.
— Straszny, straszny! — wołała dziewczynka.
— Brzydki, brzydki! — przekrzykiwał ją chłopczyk.
Henry stał, nie wiedząc, co robić; gospodarze i Lubczyk nie reagowali. W krąg światła wbiegła dziewuszka.
— Przyprowadziliśmy strasznego brzydala, mamuniu! Błąkał się sam po lesie!
— I powiedział, że jest tak głodny, że zjadłby i dziecinę! — wytrajkotał chłopczyk, zatykając się od emocji.
— Byleby była dobrze wypieczona — usłyszeli męski, niski głos i do ognia podszedł mężczyzna. Stał na tyle daleko, że widać było tylko wysoką, barczystą sylwetkę. — Jagódko, siostrzyczko, dobrze cię widzieć, ciebie też, szwagrze. Gości macie?
— Wędrowny rycerz, Lubczyka znasz — powiedział Głóg i podniósł się od ognia, robiąc krok w stronę przybysza. Ten zbliżył się i Henry zobaczył, że ma długie, splecione w dziesiątki warkoczyków włosy. A na skórzanym kaftanie pancerz z ptasich kości. Henry rzucił spojrzenie Lubczykowi, chłopak zrobił głupią minę. Głóg i gość uścisnęli sobie prawice, chwytając się za łokcie.
— Dawno u nas nie byłeś, Półtoraoki — powiedział gospodarz. — Spocznij przy ogniu.