JADWIGA została sama z rodzącą synową. Litwinką, Boże, zmiłuj się! Czy ona modląc się, nie wzywa potajemnie pogańskich mocy? Czy nie bluźni, gdy mówi po swojemu? Maryja w jej ustach to „Maaarjia”, Chryste, ratuj!
Władek zabrał Kazimierza na wojnę, a tu dziewczyna z brzuchem i modły o to, by urodziła syna. Biskup krakowski Jan Grot kazał bić w dzwony katedry wawelskiej, na taki pomysł może wpaść wyłącznie mężczyzna!
— Stasiu, błagam, pchnij kogoś do Grota, niech przestaną! Ona od tego nie urodzi szybciej, prędzej pęknie z bólu, a ja oszaleję.
— Wyślę straż zamkową — zakręciła się Stanisława, żona wojewody. — Z bronią.
— Tak zrób — przytaknęła królowa.
— Dziękuję — jęknęła Litwinka z głębi wielkiego łoża.
— Podziękujesz, jak umilkną — orzekła Jadwiga. — Biskupi krakowscy mają niedobry zwyczaj wchodzenia w konflikt z władcami.
— Z królowymi też? — spytała Litwinka, oddychając ciężko.
Jadwiga nie odpowiedziała synowej. Jej myśli były już gdzie indziej. Na Kujawach, gdzie Władysław z wojskiem cofnął się z ziemi chełmińskiej, gdy tylko Krzyżacy przybyli z krucjaty. Po gwałtownym, pustoszącym zakonne tereny najeździe Władek wrócił na lewą stronę Wisły. Dlaczego nie został po prawej? W ziemi dobrzyńskiej, którą odebrał garbatemu bratankowi? Ta myśl nie dawała jej spokoju, a gdy pytała kasztelana krakowskiego Nawoja z Morawicy, czy król dobrze zrobił, cofając się za rzekę, ten nie umiał dać jasnej odpowiedzi. Mówił, że źle być przypartym do rzeki, przyciśniętym przez wojsko wroga. Ale po namyśle dodawał, że równie niedobrze jest być zmuszonym do natychmiastowej przeprawy, gdyby trzeba było strzec terenów po tamtej stronie.
Po co brał ziemię dobrzyńską, jeśli teraz ją opuścił? — myślała gorączkowo. — Czyżby zagrożenie było tak wielkie, że wolał bronić samych Kujaw? I jeszcze to, że zabrał ze sobą Kazia. Chłopak ledwie doszedł do siebie po tej strasznej chorobie. A jeśli stanie mu się coś złego?
— Ach! — gwałtownie krzyknęła Litwinka.
— Ostrożnie, ostrożnie — szepnęła Miłochna, położna.
— Czy coś z dzieckiem? — ruszyła do łoża Jadwiga.
— Sprawdzam, pani — odpowiedziała Miłochna i pochyliła się nad rodzącą.
Litwinka wpółleżała, wspierając się na wysoko ułożonych poduszkach. Zgięła szeroko rozstawione nogi i zacisnęła dłonie na kolanach. Miała na sobie obszerną porodową koszulę, haftowaną najcieńszym ściegiem, dar krakowskich klarysek dla żony przyszłego króla i matki przyszłego dziedzica. Miłochna delikatnie wsadziła ręce pod koszulę rodzącej. Pochyliła się jeszcze mocniej. Opuchnięta twarz Anny  nabiegła krwią. Dyszała ciężko.
— Zwilż jej czoło — nakazała Jadwiga stojącej u wezgłowia służce.
— Dziecko źle się ułożyło — powiedziała Miłochna, wyciągając ręce spod koszuli. — Domka, podaj ręcznik — zwróciła się do pomocnicy.
Drobna dziewczyna szybciutko wyjęła czysty płat lnu z kosza położnej.
— Jak? — spytała Jadwiga Miłochnę. Ta wycierała okrwawione ręce w płótno. Miała wąskie dłonie o długich palcach, wymarzone dla kobiety jej profesji.
— Teraz leży w poprzek — odpowiedziała Miłochna. — Jak droga się nieco bardziej otworzy, spróbuję dziecko przekręcić. Domka, daj maść wierzbową. Zaczęłaś się rozwiązywać, najjaśniejsza pani — uśmiechnęła się do Anny pokrzepiająco — ale do narodzin jeszcze daleka droga. Chwała Pannie Maryi, że to drugie. Z pierwszym byłoby ciężko.
— Pierwsze urodziłam lekko — przypomniała Litwinka i sapnęła, opadając na poduszki: — Bez komplikacji.
— Bo to była córka — orzekła Jadwiga. — Dziewczynki rzadko sprawiają kłopoty.
Pomocnica położnej spojrzała na nią zdumiona.
— Mówię jako matka trzech córek i trzech synów — wyjaśniła dziewczynie królowa.
Domka dygnęła przed nią i podała gliniany pojemnik Miłochnie.
— Maść wierzbowa z szałwią — powiedziała położna do Jadwigi i zwróciła się bezpośrednio do Anny: — Natrę nią boki najjaśniejszej pani, przyniesie nieco ulgi w bólu. Pozwolisz?
— Jeśli nie spowolni porodu — odpowiedziała Jadwiga, nie zorientowawszy się, że Miłochna nie ją pyta, lecz Annę.
— Dlaczego mnie tak traktujesz? — z wysiłkiem zapytała Litwinka i nabrała więcej tchu. — Cenisz tylko dziecko, które urodzę… — wyrzuciła z siebie. — Jakbym była niewolnicą, którą kupiłaś!…
— Przestań — ostro powiedziała Jadwiga. Poczuła się dotknięta.
— Mam przestać rodzić czy mówić? — syknęła Anna i jęknęła z bólu. Puściła kolana, opadła na poduszki. — Daj tej maści, Miłochno, och…
Położna troskliwym ruchem podciągnęła koszulę Anny. Jej brzuch był nabrzmiały, oplatały go sine żyły i czerwone pręgi rozstępów, wyglądające jak ślady po zadrapaniach. Długie palce Miłochny czule rozsmarowywały gęstą maź, kolistymi ruchami gładząc jej boki.
W powietrzu rozszedł się świeży zapach szałwii. Jadwiga zawstydziła się, że patrzy na nagość Litwinki, odwróciła wzrok.
— Dlaczego nie widzisz we mnie kobiety?… — krzyknęła z rozpaczą Anna.
Jadwiga błądziła wzrokiem po ozdobionej barwnym litewskim kilimem ścianie. Co przedstawia ta wschodnia tkanina? Słońce, księżyc, gwiazdy, kwiaty, jaskrawa, rozszalała radość istnienia.
— Widzę — odpowiedziała, nie patrząc na synową i nagle wszystko w niej pękło: — Ty możesz dawać życie, ja już dałam z siebie, ile mogłam! Mój czas dopali się jak płomień świecy, do twego knota dopiero dostawiono ogień! Kazimierz ozdrowiał, wszedł do twej alkowy i poczęłaś. To jest siła! Z twojego łona może wyjść dziedzic, ja już nic nie mogę zrobić!…
Oczy Jadwigi zaszły łzami, nie wierzyła, że to wszystko wypłynęło z niej, że naprawdę to z siebie wyrzuciła. W tej samej chwili, gdy wykrzyczała, przestały bić wawelskie dzwony. W komnacie zapanowała cisza. I w tej ciszy zabrzmiały dwa szlochania. Jej i Litwinki.
Jestem potworem — schowała twarz w dłoniach Jadwiga. — Co ja powiedziałam? Doprowadziłam do płaczu rodzącą!
Do komnaty wróciła Stanisława, ale Jadwiga nie zwracała na nią uwagi.
— Przebacz — poprosiła synową.
— Ja też się boję — wyszlochała Anna. — Boję się, że nie dam rady urodzić Kazimierzowi dziedzica… to tak strasznie boli… przy Elżbiecie nie bolało aż tak…
— Bo to była dziewczynka — pocieszyła ją przez łzy Jadwiga. — A teraz rodzisz chłopca…
— Jesteś pewna? — z nadzieją zapytała Litwinka i pociągnęła nosem.
— Nie — szczerze odpowiedziała Jadwiga i pocieszyła ją: — Ale potrzebujemy go, więc w to wierzę i ty też uwierz.
— Dowiemy się przed świtem — wtrąciła się Miłochna. Jej głos brzmiał krzepiąco. — Czy młoda pani ma w łonie księcia czy księżniczkę, to już przesądzone i nie przez nas. Nam zostało pomóc temu dziecku przyjść na świat i to zrobimy. Teraz przed najjaśniejszą panią trochę wytchnienia… maść uśmierzyła ból?
— Tak — cicho odpowiedziała Anna.
Miłochna opuściła jej koszulę i troskliwie okryła brzuch.
— W dalszą drogę możemy ruszyć w każdej chwili — powiedziała do Anny i Jadwigi. — Trzeba czuwać.
— Królowo — odezwała się Stanisława. — Król przysłał posła z Kujaw.
Jadwiga przełknęła ślinę. Zaschło jej w ustach w jednej chwili.
— Co powiedział? — niespokojnie spytała Anna.
— Nic. Czeka na przyjęcie.
— Wyjdę do niego — powiedziała Jadwiga.
— Ja też chcę wiedzieć. — W głosie Anny zabrzmiała prośba. — Przyjmijmy go tutaj, teraz.
— Nie powinnaś się denerwować — pokręciła głową Jadwiga.
— Nie będę spokojniejsza, wiedząc, że królowa rozmawia z nim za drzwiami.
— Kto przyjechał? — Jadwiga zwróciła się do Stanisławy.
— Pan Jałbrzyk — odpowiedziała wojewodzina.
— Naprawdę masz siły, by słuchać wieści z wojny? — spojrzała na Annę Jadwiga.
— Tam walczy mój mąż — uniosła się na poduszkach Litwinka. — Chcę wiedzieć.
— Spuść tę zasłonę — poleciła służce. — I tamtą.
Domka, pomocnica położnej, pomogła i po chwili od strony Jadwigi widać było tylko twarz Anny. Od wejścia łoże było całkowicie osłonięte. Przez chwilę spojrzały sobie w oczy i Litwinka podziękowała królowej skinieniem głowy. Miłochna weszła za ciężką, zdobioną kotarę i zajęła miejsce przy jej boku, i choć Jadwiga tego nie widziała, domyśliła się, że położna położyła dłonie na brzuchu rodzącej. Obrzuciła wzrokiem komnatę, zatrzymała spojrzenie na skrwawionym ręczniku, który spadł na posadzkę. Domka podniosła go i wrzuciła do kosza z brudną bielizną. Poprawiła, by nic nie wystawało. Jadwiga skinęła głową Stanisławie.
— Proś Jałbrzyka.
Wszedł zdrożony. Siwe włosy przygładził dłonią, ale nie mógł ukryć, że są brudne, kaftan zmienił, ale jego buty, uwalane zaschniętym błotem, żółtym, szarym, brunatnym, pokazywały, jak daleką drogę przebył i jak się spieszył. Twarz pewnie obmył po wjeździe na Wawel, lecz w bruzdach i zmarszczkach został kurz, który wżarł się w skórę.
— Najjaśniejsze panie — pokłonił się głęboko.
Władek wciąż wysyła do mnie Jałbrzyka — pomyślała, patrząc na niego z obudzoną nagle tkliwością — jak w czasach, gdy był kujawskim księciem, gdy „Pod wiatr” znaczyło „prowizorka, jakoś to będzie i hej do przodu, druhowie”.
— Mów, proszę — zachęciła go i stanęła przed łożem Anny, jakby chciała ją przed nowinami zasłonić.
— Broniliśmy Kujaw — zaczął i odchrząknął. — Staliśmy nad Wisłą, pilnując, by się na nie nie wdarli. Dojechali do rzeki, zobaczyli nasze chorągwie i zawrócili…
Jadwiga usłyszała za plecami oddech ulgi synowej. Gdybym była młodsza — pomyślała — też w tym miejscu odetchnęłabym. Ale nie jestem — zagryzła wargi.
— …Luksemburczyk wspierany przez Krzyżaków na naszych oczach uderzył na Dobrzyń i go zdobył…
— Ach! — jęknęła Anna.
Jałbrzyk zamilkł w pół słowa i spojrzał na osłonięte przed jego wzrokiem łoże, potem zerknął pytająco na Jadwigę.
— Mów dalej — skinęła mu głową.
— Mogliśmy tylko patrzeć, jak oblega gród. Oddzieleni od Dobrzynia rzeką, bezsilni — głos lekko mu zadrżał. — Wisła za szeroka w tym miejscu na płonące strzały, ale Borutka i Marcin Ogończyk dostali od króla oddział. — Ton Jałbrzyka rozkręcał się jakąś nutką nadziei. — Ruszyli wzdłuż rzeki i ostrzelali łodzie z krzyżackim transportem. Spyża, groty strzał, groty włóczni, wino dla wielkiego mistrza, drabiny oblężnicze, zwoje lin konopnych, żywe kurczęta w klatkach, co tam było dobra…
— Co dalej?! — przerwała Jałbrzykowe wyliczanie Anna, a Jadwiga usłyszała, że znów oddycha coraz głośniej. Może wróciły skurcze?
— Dalej było gorzej — powiedział wprost i królowa zrozumiała, że jeśli z ust Jałbrzyka padają takie słowa, to znaczy, że było fatalnie. — Obsadzili Dobrzyń krzyżacką załogą i ruszyli wzdłuż Wisły na południe…
Następny jest Płock — pomyślała Jadwiga z ulgą.
— Uderzyli na Płock — powiedział Jałbrzyk — ale go nie palili. Po krótkiej walce książę Wacław otworzył im bramy. Reszty dowiedzieliśmy się od uciekinierów. Jan Luksemburski zhołdował księcia, Wańka klęknął i przysiągł mu wierność po wsze czasy…
— Ale dlaczego? — przerwała Jałbrzykowi. — Przecież tam książę Wańka, sojusznik najbliższy Krzyżaków?
— Szczegółów nie znamy, królowo. — Oczy Jałbrzyka były siwe i przymglone, jakby odbijały się w nich dymy pożogi. — Relacja była od prostych ludzi, a gdzie im tam rozumieć, co mają na myśli panowie. Mówili tylko, że Wańka nie chciał, że się stawiał, że kilkunastu ludzi poległo, a potem to już klęczał i odbierał z rąk Luksemburczyka własną chorągiew. Tydzień później doszła nas wiadomość od jednego kanonika z kapituły płockiej, że w akcie lennym król Czech nazwał się dziedzicem całego Królestwa Polskiego, a nie tylko Starszej Polski.
— Ach! — ostro krzyknęła Giedyminówna. Jałbrzyk spojrzał na Jadwigę wystraszony. Odwróciła się ku łożu i spytała:
— To już?
— Lada chwila — odpowiedziała za rodzącą położna.
— Niech jeszcze mówi — wydusiła z siebie Anna. Jej twarz znów poczerwieniała i pokryła się potem.
Pewnie zaczęły się kolejne skurcze — ze współczuciem pomyślała Jadwiga i ponagliła Jałbrzyka.
— Z Płocka Krzyżacy i Jan Luksemburski wrócili do Torunia dzielić łupy, a potem czeski król ruszył z powrotem do Wrocławia.
— Jeśli to wszystko — weszła mu w słowo Jadwiga — to dziękuję.
— Nie wszystko — pokręcił głową. — Król Władysław z królewiczem Kazimierzem podążali za wojskami Luksemburczyka, bojąc się, że ten po ogłoszeniu się dziedzicem całego Królestwa w drodze powrotnej zaatakuje. Tak pewnie by się stało, ale nasze wojska…
— To już, królowo! — przerwał mu głos Miłochny. Do tej pory cierpliwa i opanowana położna krzyknęła tak, że Jadwiga odwróciła się na pięcie, weszła za kotarę i dopadła do łoża Anny. Stanisława podbiegła do nich. Brzuch Litwinki był znów odsłonięty, ręce położnej poruszały się między jej rozwartymi nogami. Anna oddychała gwałtownie, to znowu zagryzała wargi z bólu.
— Wytrzymaj jeszcze trochę — poprosiła położna. — Już je mam… okręcam…
— Ach… — jęknęła Litwinka, a Domka dopadła do niej i położyła mokry ręcznik na głowie. Miłochna syknęła i pomocnica natychmiast podała jej miskę z wodą. Położna wyjęła zakrwawione dłonie spomiędzy nóg Anny i obmyła w wodzie.
— Przekręciłam dziecko — powiedziała — ale nie udało mi się ułożyć go główką do wyjścia.
— To jak? — wyspała przerażona Litwinka.
— Najpierw wyjdą nóżki, pomogę ci. — Głos położnej znów brzmiał kojąco, ale spojrzenie, jakie rzuciła Jadwidze, było niespokojne.
— Mów, jak? — poprosiła Jadwiga, ale Jałbrzyk za zasłoną zrozumiał, że to do niego, i choć wszystkie kobiety były za kotarą łoża rodzącej, zaczął opowiadać dalej:
— Nasze wojska podążały wzdłuż linii wojsk Luksemburczyka i ten nie odważył się atakować. Na Wielkanoc dotarł do Wrocławia i tam został, a król zatrzymał się w Poznaniu i upewniwszy się, że Jan nie zamierza wracać, zaczął rozpuszczać nasze wojska. Musieli się o tym dowiedzieć Krzyżacy i komtur Lautenburg przeszedł Wisłę pod osłoną załóg z Dobrzynia i wtargnął do Włocławka…
— Nie!… — krzyknęła Anna.
— …tak, pani. W Niedzielę Wielkanocną, w Święto Zmartwychwstania złupili katedrę i miasto biskupa Macieja…
— Nie dam rady!… — pod naciskiem skurczów jęknęła Litwinka.
— Dasz, dasz, oddychaj — uspokoiła ją położna.
— Matko, ratuj! — zawyła przerażona Anna i jej ciało naprężyło się jak do skoku.
— Tu nie ma jej matki — szepnęła Stanisława. — Może ona straciła rozum w gorączce? Może pomieszały jej się zmysły z bólu?
— Co ty, nie rodziłaś? — skarciła ją szeptem Jadwiga. — Nie takie rzeczy krzyczymy, jak przyjdzie nasz czas. Dobrze, że tłumią ją cztery ściany komnat. Krzycz, Anno — powiedziała do synowej.
— Matko! — odpowiedziała natychmiast. Jej palce konwulsyjnie szarpały prześcieradła.
— Oddychaj — powtarzała Miłochna.
— Ja jej pomogę — oświadczyła Jadwiga. — Jestem jedyną matką, jaka jej została.
— Jest jeszcze Matka Boska — szepnęła Stasia.
Sine baty żył prężyły się wokół brzucha rodzącej, a jej czerwona, nabrzmiała z wysiłku twarz była bólem i przerażeniem. Jadwiga przyklęknęła przy łożu i złapała Annę za rękę.
— I Matka Jemioła — dorzuciła zza wezgłowia panna służąca.
— Przybyła tu? — spytały jednocześnie Stasia i Jadwiga.
— Nie, ale list przysłała do miłościwej pani. Położyłyśmy na stole…
— Trzymaj się mnie — powiedziała do Anny Jadwiga. — I krzycz, ile zechcesz.
— Aaa! — zawyła Litwinka.
Miłochna pochyliła się między nogami rodzącej, Domka stała tuż za nią, z czystym ręcznikiem przerzuconym przez ramię, z dzbanem wody, uważna i czujna.
— Stópki już wyszły, obie — zameldowała spokojnym głosem Miłochna. — Odwagi, pani!
— Widzisz? — ucieszyła się Jadwiga, a Anna wbiła jej palce w nadgarstek tak, że omal nie złamała kości. — Wyskakuje! Oni tacy są. Do wszystkiego pierwsi. Najpierw nogi, potem głowa. Najpierw robią, potem myślą. Dziewczynki zawsze główką, mówię ci.
— Aaa! — Krzyk Anny był rozdzierający, ale poluźniła chwyt na nadgarstku Jadwigi. Królowa jednak nie cofnęła dłoni.
— Przyj — rozkazała Miłochna. — Przyj!
— Już nie mogę! — jęknęła wymęczona Litwinka.
— Nie ma drogi powrotnej — kojąco, lecz stanowczo powiedziała położna. — Urodzisz. Najtrudniej będzie na końcu, bo główka największa.
— Nie dam rady — wyszeptała Anna.
— Zbierz siły, czekaj, czekaj… Przyj! — nakazała Miłochna.
Anna zawyła, teraz Jadwiga chwyciła ją za rękę, chcąc dodać jej odwagi. Spocone palce synowej zacisnęły się wokół jej dłoni.
— Mówią, że będą nas chronić, a na końcu zostajemy same. Ja wszystkie dzieci rodziłam, gdy on był na wojnie… albo na polowaniu, albo… Bóg wie gdzie. My, kobiety, nie przelewamy krwi wrogów, tylko swoją, takie właśnie jest życie. Przyj, Anno. Obcujemy z krwią i zbyt ją cenimy, by sięgać po cudzą. Przyj, dziecko, przyj.
— Oddychaj głęboko. — Stasia obeszła łoże i stanęła po drugiej stronie rodzącej. — Już bliżej niż dalej, już niedługo weźmiesz dzieciątko w ramiona…
Jadwiga widziała, jak pękają żyłki w białkach oczu Anny, i bała się tak bardzo, że pomyślała, iż serce jej pęknie. Dziewczyna wyglądała, jakby miała wybuchnąć.
— Oddychaj — poprosiła ją czule. — Oddychaj, to prawie już…
Litwinka chrapliwie złapała powietrze i ostatkiem sił naprężyła mięśnie. Już nie miała siły krzyczeć.
— Jest! — powiedziała położna spomiędzy jej nóg. — Urodziłaś!
— Słyszysz? Urodziłaś! — krzyknęła Jadwiga i w przypływie radości pocałowała Annę w czoło.
— Co? — sapnęła Anna.
Miłochna nie odpowiedziała, Jadwiga nie mogła dostrzec, bo położna chwyciła sinoczerwone ciałko za nóżki i opuściła głową w dół, delikatnie poklepując po pleckach. Widziały tylko tył dzieciątka, a położna walczyła o jego pierwszy oddech.
— Żyje — powiedziała Stasia, bo zobaczyły, jak ciałko wygina się, i usłyszały odkrztuszanie.
— Mów! — krzyknęła jakąś nadludzką mocą Anna.
— W tę samą Wielkanoc, gdy wojska krzyżackie złupiły Włocławek… — dobiegł ich głos Jałbrzyka.
Kobiety spojrzały po sobie zaskoczone. Zapomniały, że tam był. — Jan Luksemburski we Wrocławiu zhołdował resztę książąt śląskich, Bolesława z Brzegu, tego grubego, dawnego zięcia Przemyślidów i jego brata, Władysława, co mówią o nim „szaleniec”. I dwóch książąt głogowskich, Henryka i Konrada. Niemal cały Śląsk przyłączony do czeskiej korony. Król Władysław powiedział, że sojusz Luksemburczyka i Krzyżaków okazał się dla nas zbyt mocny. Przegrywamy, pani.
Słyszała, co mówi, ale myślała tylko o tym, na co patrzy. Maleńka dziewczynka wreszcie złapała oddech i zaczęła kwilić.
— My też — odpowiedziała wreszcie Jałbrzykowi. — Jedź do króla i powiedz, co widziałeś.
— To znaczy co? — nie zrozumiał Jałbrzyk. — Zasłona, pani.
— Powiedz, że Anna urodziła córkę — rozkazała i pochyliła się nad dziewczynką. — Mogę? — spytała Litwinkę. Dziewczyna ruszyła głową i śledziła ją wzrokiem spod opuchniętych powiek. Usłyszały, jak zamykają się drzwi za Jałbrzykiem. Miłochna podała dziecko Jadwidze. Wzięła ją ostrożnie w ramiona i popatrzyła na czerwoną, wymęczoną twarzyczkę.
— Ciii, maleńka — szepnęła do niej. — Witaj w królewskiej rodzinie. Przyszłaś na świat w ciężkim czasie, ale nie bój się, u nas rzadko są lepsze.
Usłyszała szloch Anny. Podeszła do niej z dzieckiem.
— Twoja matka to dzielna kobieta, jesteśmy z niej dumne — powiedziała dziewczynce. Anna przestała szlochać, uniosła zbolałe spojrzenie na Jadwigę. Popatrzyły sobie w oczy i królowa podała córkę matce.
— Nie wypełniłam zadania — wyszeptała Anna, tuląc córeczkę.
— Oni też — wzruszyła ramionami Jadwiga. — Wiesz, co powie król, jak wróci? „Następnym razem się uda”. I my mamy dla niego taką samą pociechę, jak on dla nas. Odpocznij. Miłochna zajmie się tobą. I… — Rozejrzała się za pomocnicą położnej. Dziewczyna w lot skoczyła ku łożu. — Co to za imię, Domka? — spytała Jadwiga.
— Domaczaja — dygnęła, chowając pod chustkę warkocz. — Znaczy ta, która czeka w domu.
— Mogłybyśmy tak dać na imię małej — uśmiechnęła się do Anny Jadwiga. — Ale nie damy. Musi dostać imię dla dynastii. Elżbietę już masz, mój mąż uważa, że to najlepsze imię dla przyszłej królowej.
— Może Jadwiga? — cicho powiedziała Anna i popatrzyły na siebie.
— Daj jej Kinga — wspaniałomyślnie ustąpiła. — Kunegunda.
— Dobrze, pani — odpowiedziała synowa.
— Odpocznijcie — pokiwała głową i ruszyła do wyjścia. Po drodze chwyciła pergamin.
W swojej komnacie poprosiła o światło i kielich węgierskiego wina. Chwilę patrzyła na pieczęć odbitą w zielonym wosku. Liść. Jaka to roślina? — zastanowiła się i upiła łyk. Odwinęła list i zaczęła czytać. Po kilku zdaniach cofnęła wzrok do pierwszej linii.
— To niemożliwe — wyszeptała, wypiła kolejny łyk wina i odstawiła kielich.
„Królowo, połączmy siły dla dobra kraju i Królestwa. Z mego matecznika wyszła niejedna dzielna i mądra kobieta, tak jak i twoja dynastia wydała ich wiele. W nas, kobietach, jest mądrość życia i wiedza, że nie można go dać bez krwi. Jest w nas wytrzymałość i odwaga. Dzielność i cierpliwość. Kobiecość daje moc, sięgnijmy do niej. Twój mąż złamał dane mi słowo. Ja swojego dotrzymam, bo natura nie kłamie. Wesprzyj mnie, to nie tylko moja sprawa, ale twojego Królestwa”.
Atrament miał odcień zielony jak woda w głębinie jeziora. Litery były wysmukłe, starannie wykończone i wiły się na podobieństwo pędów polnego powoju. Jadwiga sięgnęła po kielich i wyszeptała zdumiona:
— To nie łacina… Jemioła napisała do mnie po polsku.