JAROGNIEW nie pierwszy raz przechodził przez wschodnią granicę krzyżackiego państwa. Żelaźni bracia uważali nie bez racji, że rozciągająca się tam Wielka Puszcza jest gwarancją tego, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się zapędzał w te dzikie, odludne i niedostępne regiony. Wizyta u Głoga, szwagra kowala, opłaciła mu się po stokroć. Symonius polecił mu zdobyć broń, Głóg miał zbyt małą kuźnię, by sprostać ich potrzebom, ale za to miał głowę na karku, niezbędną Jarogniewowi wiadomość i gościa. Zagraniczny rycerzyk, ciekaw dziwów pruskiej ziemi. Gotów zapłacić srebrem za coś, czego nie dostałby nigdzie indziej. Półtoraoki z lubością zacisnął palce na mieszku srebra. Bez najmniejszego kłopotu ominął wiejskie stróże strzegące wschodniej granicy. Jako takiej uwagi wymagało od niego tylko przejście okolic domu zakonnego w Przezmarku. Dom był znacznie mniejszy od komturii dzierzgońskiej, ale nastawiony na bliskość Wielkiej Puszczy, więc Jarogniew raz po raz mijał konne patrole złożone ze służącej Krzyżakom miejscowej ludności, a potem, gdy już wszedł w las, widział kilka drewnianych czatowni z których obserwowano drogi na wschód. Bracia zakonni podróżując do komturii położonych nad brzegiem Bałtyku, Bałgi, Brandenburga, Królewca, a nawet dalekiej Ragnety, wybierali wyłącznie drogę północną, wzdłuż wybrzeża. Tam sięgało ich realne władztwo. Na rejzy przez Wielką Puszczę udawali się tylko z przewodnikami i wojskiem. Ale tego roku, z racji starcia z Polską, rejza z Malborka nie wchodziła w grę, choć pewnie zwyczajowe wypady na Żmudzinów po dożynkach urządzą sobie komturowie Bałgi i Ragnety. Jeśli tak, będzie to uderzenie z północy na głęboki wschód. Nie na jego drodze; Półtoraokiemu spotkanie z wojskiem żelaznych braci ciągnącym na rejzę nie groziło.
Kiedy przepłynął Drwęcę, czuł się już niemal swobodnie, za Łyną coraz rzadsze osady nie stwarzały groźby zatrzymania przez kogokolwiek. Czekało go teraz kilka dni samotnej wędrówki, takiej, w której natknie się na jelenie, sarny, dziki i żubry, ale może nie zobaczyć człowieka. Dawno tu nie był; zaskoczyły go nowe karczunki. Jednak Krzyżacy nie zaniechali prób wyciśnięcia z pradawnego lasu jak najwięcej. Wielka Puszcza od stuleci budziła w ludziach po równo: chciwość i lęk. Nawet on, leśny wojownik Trzygłowa, przywykły do samotności, do wtapiania się w ostępy i knieje, tu, w Wielkiej Puszczy, czuł coś niepokojącego, jak drapanie z tyłu głowy. Oczy i uszy miał szeroko otwarte. Z każdym krokiem ścieżyny stawały się coraz mniej widoczne, coraz bardziej zaplątane. Poprzerastane bujną trawą i mchem, jakby natura strzegła swych dróg przed intruzami. Potężne drzewa, tak wysokie, że nie mógł dostrzec, gdzie kończą się ich korony, odgradzały go od słońca. On, który po drzewnych kładkach otaczających warownię za Dzierzgoniem potrafł biegać w bezksiężycową noc, tutaj poruszał się wyłącznie między wschodem a zachodem słońca. Czasami szedł między paprociami sięgającymi po pachy, to znów omijał bagna i mokradła, nadrabiając drogi, ale nie ryzykując, że zostanie w nich na zawsze. Tego dnia od rana przedzierał się przez jeden z najstarszych fragmentów puszczy. Pamiętał go, przemierzał tę drogę nie pierwszy raz w życiu, a jednak po latach nieobecności zaskoczyły go powalone, zmurszałe drzewa o pniach tak wielkich, że w niejednym mogłaby zamieszkać rodzina. Tysiącletnie olbrzymy, omszałe, porośnięte rosnącymi jedne na drugich grzybami, o barwach tak fantastycznych, jakby pochodziły ze snu szaleńca. Krwiste, nakrapiane czerwienie, trupioblade lśniące biele, gołębie błękity i brązy. Powalone drzewa straszące wielkimi mackami wyschniętych korzeni. Trafł na takie, które mogło być większe niż warowny jesion. Teraz, obchodząc je dookoła, miał wrażenie, że mija twierdzę. Gałęzie częściowo uschły, ale na niektórych wciąż zieleniły się słabe liście, w dodatku kwitło w nich cudze życie grzybów, porostów, mchów i obsypanych dziwacznymi kwiatami pnączy.
Jak Matka Dębina. Niby zmarła, niby zbutwiała, a coś tam jeszcze w niej żyje, choćby robak — pomyślał z niesmakiem o tym, co opowiadały mu zbiegłe z matecznika dziewczyny.
— Psiakrew! — zaklął głośno. — Gdzie ja jestem?
Omijając powalonego olbrzyma, stracił z oczu kierunek marszu. Był w gęstwinie, słońce przysłonięte przez potężne korony jesionów jawiło mu się tylko rozproszonym światłem. Na drzewach wokół rozszalały się pnącza. Niektóre z nich kwitły, wydzielając zapach słodkawy, mdły, niemal duszący. Odkaszlnął.
— Muszę znaleźć południowy wschód.
Okręcił się. Wypatrzył w oddali plamę słońca i ruszył ku niej. Z bliska okazała się polaną obrośniętą gęstym, wściekle zielonym dywanem płonnika. Ustalił kierunek po tarczy słonecznej i podjął marsz, raz po raz obciążając się myślą, że pomysł, który pchnął go do tej wędrówki, był chybiony. Wtedy jednak gęstwina zaczęła rzednąć, słońce prowadziło go pewniej, o ile dobrze wyliczył kierunek. Zgrzał się. Otarł pot  zalewający mu oczy i poczuł woń dymu. Serce zaczęło bić mu mocniej. Z każdym krokiem, gdy z początku niewyraźny i daleki zapach wzmacniał się, zyskiwał pewność, że jest na dobrej drodze. Wreszcie las przerzedził się i Jarogniew, zgodnie z przewidywaniem, wyszedł na przecinkę. Najpierw mijał tylko zrąbane pniaki jesionów, buków, grabów i pojedynczych dębów; potem zobaczył smolarzy krzątających się przy dwóch mielerzach. Jeden, wielkości ziemianki, już się kurzył pilnowany przez dwóch podrostków. Drugi dopiero zakładano z wysuszonych szczap grabiny. Drewno już było ułożone w płaski zwarty stos, stary smolarz, chudy chłop o brązowej, wysuszonej skórze, pokazywał młodym, jak mają go obłożyć chrustem.
— Trawę na wierzch! — pokrzykiwał do najwyraźniej nowych w robocie chłopaków. — Piachu, piachu sypnij!
Jarogniew podszedł do nich, smolarz zadarł głowę, by się mu przyjrzeć.
— Szukam Wnoke — powiedział Jarogniew.
— Na swoim — kiwnął głową smolarz.
— Daleko od Czarnego Lasu wypalacie — zagadnął Półtoraoki.
— Tu grab dobry — odpowiedział smolarz i odwrócił się w stronę pilnujących kurzenia. — Ogień wam ucieka! Syp piaskiem, gamoniu!
Rzeczywiście, z boku mielerza strzelił nieduży płomień. Podrostek chwycił za łopatę i stłumił go, przesypując piachem.
— Teraz pilnuj! — krzykiem pouczył go smolarz. — Ma się ino kurzyć!
— Przejdę brzegiem jeziora? — spytał Jarogniew.
— Jeśli drogę zna, przejdzie — odpowiedział chłop.
Półtoraoki skinął mu głową i ruszył wzdłuż przecinki. Robią węgiel z drewna grabowego — uśmiechnął się w duchu. Na kowalstwie znał się o tyle, że miał szwagra kowala, ale pamiętał, iż Głóg zawsze mu mówił, że z grabu, jesionu, buka czy dębu wypala się twardy węgiel. Jak się spodziewał, na końcu przecinki zaczynała się dróżka. Wypalony węgiel musieli przecież jakoś dowieźć. Uszedł kawał, gdy po lewej zalśniła tafla wody. Zszedł z drogi nad wodę, by się upewnić, że to jezioro Salęt. Odetchnął, rozpoznając je po wysokim przeciwległym brzegu porośniętym sośniną. Z oddali wyglądało jak zalesiony płaskowyż wznoszący się na drugiej stronie jeziora.
— Kawał drogi przede mną — mruknął. — Między tymi powalonymi drzewami pobłądziłem.
Opłukał twarz i wrócił na dróżkę. Ta jednak po pewnym czasie rozdzielała się. Jedna jej nitka odchodziła w głąb lasu, druga biegła wciąż wokół jeziora.
„Jeśli drogę zna, przejdzie” — z przekąsem przypomniał sobie słowa smolarza. Zabił komara, który usiadł mu na czole, i ruszył wzdłuż wody. Nie szedł tędy nigdy wcześniej. Zawsze udawało mu się wyjść wprost na płaskowyż. Mógł powiedzieć smolarzowi, żeby pokazał lepszą drogę, ale tego nie zrobił. Nie chciał okazać słabości albo wydać się smolarzom podejrzanym. Że to błąd, okazało się po chwili, gdy ścieżka zaczęła robić się coraz węższa i węższa, aż zniknęła w błocie. Z tej strony jezioro nie miało wyrazistego brzegu. Pasy szuwarów przeszły w podmokłe zarośla, grunt stał się gąbczasty i miękki, porośnięty bagienną turzycą. Półtoraoki zaklął i zapadł się po kostki w mokradle.
I wtedy usłyszał z daleka:
— Ciągnij! Ciągnij!
I równo z okrzykiem znów poczuł dym. Pachniał inaczej niż ten z mielerzy. Właściwie śmierdział mokrą, butwiejącą ziemią i czymś, czego Jarogniew nie umiał rozpoznać. Wygrzebał się z grzęzawiska i uważnie patrząc pod nogi, ruszył w stronę, z której słyszał głosy. Wiedział, że skoro są tu ludzie, muszą być jakieś suche ścieżki, ale był tak zmęczony i wściekły, że ich nie widział. Przed nim było tylko kłębowisko dzikiej wierzbiny, wlazł w nie, jak krowa w szkodę.
— Dawaj no, dawaj!
Głosy były blisko, naprawdę blisko, nie więcej niż trzydzieści kroków. Najciszej, jak się dało, rozchylił gałęzie. Zobaczył sześciu mężczyzn w podwiniętych nad kolana gaciach uwijających się przy ziemi.
Rudnicy — zrozumiał. — Tu musi być dawne jezioro Salęt, teraz zarośnięte, zamienione w przybrzeżne moczary. Stąd teraz biorą darniówkę.
Teren, na którym pracowali, był podzielony na dość równe kwadraty. Przynajmniej z połowy wycięli już pasy darni, złożyli je starannie na boku, by po wydobyciu rudy zasłonić ziemię i pozwolić darniówce za kilka lat się odrodzić. Jarogniew zobaczył łopaty i widły gotowe do pracy. Długie koryta wsunięte w szuwary; mógł się domyślać, że w nich będą płukać wydobytą rudę darniową. Dalej od mokradeł dostrzegł duże, płaskie ognisko; stał przy nim starszy mężczyzna pilnujący, by żarzyło się, a nie paliło.
To pewnie prażak — zrozumiał, dlaczego śmierdział mu dym. — To w nim wstępnie prażą rudę.
W głębi stały wielkie, uszczelnione gliną kosze, gdzieś zarżał koń. Gdy Jarogniew wychylił się jeszcze mocniej, zobaczył, że są i wozy gotowe do transportu obrobionej darniówki. Z wrażenia przygryzł wargę. Wnoke zawsze miał łeb na karku, ale to, co tym razem zobaczył Jarogniew, przeszło jego wyobrażenia.
Tu — wydobycie, wstępna obróbka rud darniowych i przygotowany transport. Tam wcześniej — mielerze i produkcja węgla drzewnego. Skoro pozyskują surowce tak daleko od Czarnego Lasu, to znaczy, że te bliżej już dawno wykorzystali.
Oszacował, jak minąć rudników, i cicho wycofał się z wierzbowych zarośli. Dwa razy zapadł się po kolana w podmokłym gruncie, ale wreszcie, omijając szerokim łukiem miejsce wydobycia darniówki, doszedł ponownie do ścieżki. Ta znów dzieliła się na wąską wzdłuż brzegu i szerszą idącą w górę. Tym razem nie chojrakował, wybrał drogę, w której wyraźnie odciskały się koleiny wyżłobione kołami wozów. Słońce powoli opuszczało się ku zachodowi, prześwietlając las soczystą promienną zielenią. Gdy droga zaczęła piąć się pod górę, był pewien, że zbliża się do celu. Buczyna, jawory i dęby ustąpiły miejsca sosnom. Powietrze wypełniła balsamiczna woń igieł. Wiedział, że przed sobą ma jakieś cztery, może pięć setek kroków. Serce zabiło mu mocniej. Przekraczanie granicy Czarnego Lasu zawsze robiło na nim wrażenie. Odliczał. Raz, dwa… Stare, rozłożyste sośniny i ciemny, rdzewiejący miejscami mech skończyły się w jednej chwili, jakby ktoś tętniący życiem las wyciął. Pod podeszwą buta zaskrzypiał piach, twarde kawałki rozsypanej szlaki. Przymknął oczy, wziął wdech i wszedł w stare upiorne pogorzelisko. Wokół niego koszmarną urodą pysznił się Czarny Las. Słońce, równie majestatyczne w zachodzie jak przed chwilą, prześwietlało nie zieleń, lecz opalone gałęzie i czarne pnie osmalonych przed ponad setką lat drzew. Stąpał po zamienionej w popiół ziemi, wzbijając pył, który szarą chmurą unosił się ku górze, by wpaść w smugę słonecznego światła i przyćmić je. Oto las, który nigdy nie odbił pędami młodej trawy i nowych drzew. Spopielona ziemia, co postanowiła nie rodzić, ale kłuć w oczy martwotą. Stać na straży pamięci po zagładzie wojowniczych Galindów.
W szarości i czerni zastygłego pogorzeliska niosło woń dymu, jakby dawny pożar wciąż trwał. Rozległy się równe dźwięki. Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa. Stuk kowalskich młotów. Jarogniew otrząsnął się, bo choć po to tu przyszedł i tego właśnie się spodziewał, to jednak odgłos kucia w spalonym Czarnym Lesie wydawał się upiorny. Jego wzrok padł w lewo, szukał „rydwanu ognia”. Ledwie go wypatrzył między  kolumnami drzew, ale tak, wciąż tam był. Czarne burty, żebra drabin i sterczący w górę ułamany dyszel. Szczątki spalonego wozu, którym ponoć z Czarnego Lasu uciekała prababka Wnoke. Kiedyś był jeszcze osmolony szkielet konia, ale najwyraźniej rozsypał się, zostawiając tylko kawał pękniętej czaszki. Wnoke powtarzał, że wóz stać będzie, póki go wiatr nie rozrzuci.
Okropne ma upodobania — westchnął Jarogniew i wyszedł z Czarnego Lasu na płaski, pozbawiony drzew szczyt wzgórza. Tu niegdyś królowała twierdza Galindów, a dzisiaj niepodzielnie władał kowal Wnoke.
Ruiny dawnej twierdzy, podobnie jak cały Czarny Las, nie obrosły zielenią, ale też od dawna nie przypominały pogorzeliska. Wnoke, o którym mówiono, że jest ostatnim żyjącym potomkiem Galindów, zagospodarował je po swojemu. Jarogniew zaśmiał się w głos. Cały Wnoke! Ten, który już niczego się nie boi. Ależ tu się zmieniło! Przy strumieniu, na obrzeżach dawnego podgrodzia rozłożyło się przysłonięte smugą dymu piecowisko. Dwie duże kominiaste dymarki i trzy mniejsze, smukłe. Każdego pilnował osobny dymarz z dwójką pomocników od miechów, a między nimi krążyły podrostki, donosząc w koszach drewno. Z boku w korytach leżała wyprażona i przepłukana ruda; osobno małe kawałki, wielkości orzechów, i większe, jak jabłka lub rzepy. Dużo dalej, w głębi zobaczył składowisko tak dużych kawałów rudy, jakby to były rozłupane na pół pnie drzew. Kilka brzydkich, łaciatych psów wypadło zza dymarek, ujadając głośno. Wtedy dopiero jeden ze starszych dymarzy uniósł głowę i spojrzał na Jarogniewa. Przysłonił osmoloną dłonią oczy, przyglądając mu się, i posłał ku niemu wyrostka.
— Ja do Wnoke. Przyjaciel — uśmiechnął się Jarogniew, patrząc młodzianowi w oczy.
Chłopiec zamrugał pod zbyt długą, rozczochraną czupryną i wlepił wzrok w jego źrenice.
— Jarogniew Półtoraoki? — upewnił się.
— Jesteś bystry — pochwalił go i mrugnął dwubarwnym okiem.
— Tam proszę poczekać — powiedział grzecznie młodzik i pokazał na wiatę za dymarkami. — Powiadomię mistrza.
Jarogniew ruszył ku niej wolnym krokiem. Opowiadał o mnie — pomyślał zadowolony. Pod wiatą stały ławy, na nich gliniany dzban, kilka kubków. Nadłamany chleb pod niezbyt czystą ścierką, kilka grud wędzonego twarogu. Czyjaś koszula rzucona niedbale. Nim usiadł, spojrzał w głąb, za piecowisko. Gdy był tu poprzednio, do ruin dawnego grodu przylegały dwie kuźnie. Teraz naliczył cztery, za to duże. Z każdej z nich dobiegało nieprzerwane kucie. Wewnątrz ruin, za kuźniami, stało kilka chat. Jedna większa, pozostałe dużo podlejsze, choć i tak niemałe. Dostrzegł i stadko podchowanych prosiąt kwiczących za wyplecionym z wikliny ogrodzeniem. Kury grzebiące w trawie pod czujnym okiem pstrokatego koguta. Koszule i portki schnące na płocie.
Wnoke wreszcie wziął sobie kobietę — pomyślał z uznaniem. — Najwyższy czas, by ktoś mu zadbał o gospodarstwo.
Chłopak przybiegł, przeskakując przez płotki.
— Mistrz kończy wytop! — wysapał, a oczy mu płonęły.
— Poczekam — kiwnął głową Jarogniew.
— To potrwa. — Chłopak był tak podekscytowany, jakby z pieca mieli wyciągnąć nie żelazo, a złoto. — Chcecie popatrzeć?
— Mogę — zgodził się łaskawie i uniósł z ławy.
— Za mną, proszę! — Młodzik odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem.
Jarogniew musiał nieźle wyciągać nogi, by nie stracić go z oczu. Lawirując między beczkami, w których na sztorc stały już wykute i  oszlifowane groty sulic, między skrzyniami starannie ułożonych gwoździ, uchwytów do łuczyw, stosami obręczy do beczek, okuciami do sań ułożonymi wedle rozmiaru, przedostali się za piecowisko na podgrodziu, na drugą stronę przepływającego tam strumienia. Półtoraoki najpierw dostrzegł wianuszek podekscytowanych podrostków, takich jak ten, który go prowadził. Nad ich głowami raz po raz wyskakiwał snop iskier. Z różnych części kowalskiego grodu spieszyli inni. Kilku rudników, smolarzy, zobaczył nawet dwóch kowali, którzy nie odkładając młotów, sadzili długimi krokami.
— Tędy proszę! — Pomachał mu młodzian, przepychając się przez gęstniejący tłumek. — Miejsce dla pana Półtoraokiego! Odsunąć się! Hmm — mruknął zadowolony i przeszedł, prostując plecy, do pierwszego rzędu.
Zrobili mu miejsce, karnie, ale nikt nawet nie spojrzał na niego. Wzrok wszystkich utkwiony był w ognistej lawie, która jarzyła się w dziurze wybitej u spodu smukłej dymarki. Przy nim uwijał się Wnoke i dwóch pomocników. Rozbijali podstawę pieca wokół rozgrzanej do czerwoności rudy. Gorąco buchało falami. Wnoke długim przebijakiem rozkuwał piec, robiąc miejsce wypalonemu żelazu, ale ono wciąż trzymało się paleniska, twarde i harde, jakby nie chciało opuścić ognistego łoża. Po każdym jego uderzeniu na ziemi wokół roiło się od płonących węgielków, pomocnicy usuwali je raz po raz łopatami. Wnoke poruszał się wokół pieca, jakby to był jakiś rytualny taniec; nie odzywał się do towarzyszy ani słowem, a oni wiedzieli, co mają robić, jak ciche zadymione duchy odgadywali polecenia mistrza. Przebijak, młot, łopata. Wielka pałka wsadzona w piec od góry, by popchnąć stawiającą opór łupę żelaza. Ni stąd, nie zowąd pomocnicy odrzucili łopaty i chwycili długie żelazne szczypce. Przytrzymali nimi „na raz” górę pieca.
— Ach — jęknęli jednocześnie chłopcy z pierwszego rzędu.
Wnoke zagrzebał przecinakiem w otworze, robiąc szybki, kolisty ruch zakończony serią dźgnięć. Piec wokół łupy pękł jak skorupka jaja. Pomocnicy pociągnęli szczypcami na boki, rozrywając go jednocześnie, i w tej samej chwili Wnoke rzucił rozżarzony przecinak, który potoczył się pod nogi zastygłych w podziwie widzów. W rękach mistrza znalazły się szczypce, Jarogniew nawet nie zauważył, kiedy podał mu je pomocnik. Wnoke sprężyście kucnął przed rozbitym piecem, rozwarł szczypce i błyskawicznie złapał w nie olbrzymią, płonącą kulę wypalonej rudy. Wstał, trzymając ją przed sobą i jak kapłan ognia przeniósł na szeroki pieniek.
To trwało mniej niż mgnienie, a jednocześnie Jarogniew widział każdą iskrę wypadającą z kuli, każdy gorący żużel, który od niej odpadł. Jak spod ziemi znalazł się przy pieńku pomocnik ze swoimi szczypcami, przejął trzymanie kuli od Wnoke. Kowal odrzucił szczypce i złapał za młot. Uniósł go wysoko, na ułamek chwili zatrzymał w górze, a potem uderzył.
— Ach… — przetoczyło się po obecnych. — Ach…
Dopiero teraz Jarogniew dostrzegł, że to nie była kula, ale wielka jak ludzka głowa nieregularna bryła. Każde uderzenie Wnoke odrywało od niej kawał, który ognistym strzępem padał na ziemię i wciąż płonął. Trzeci z pomocników, zręczny jak młody kocur, odgarniał gorące węgle spod stóp tańczącego wokół pieńka mistrza. Wnoke dwoił się i troił. Skakał z młotem, uderzał znienacka, jakby łupa była przeciwnikiem, którego trzeba zaskoczyć. Pod jego młotem kruszyła się, rozbijała, deformowała i wciąż płonęła wściekle. Jarogniew czuł na twarzy gorąco, a stał przecież dobre dziesięć kroków od mistrza. Na twarzy Wnoke nie było śladu potu, tylko z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej okopcona. Półtoraoki zrozumiał, że to jakiś tajemny pojedynek między mistrzem i łupą. Że oto, w tej chwili, na jego oczach, z ziemi i ognia powstaje żelazo. Pieniek płonął, gdy podmuch powietrza odsłaniał powierzchnię, na której leżała łupa, widać było, że jest cała czarna. Czarne po łokcie były już ręce mistrza. Na obnażonych ramionach pomocnika trzymającego łupę zapłonęły włosy. Nie rzucił szczypiec. Zgasły. Wnoke przypuścił kolejny atak. Łupa była już o połowę mniejsza, pomocnik obracał ją szczypcami, zręcznie wystawiając na uderzenia młota. Żadne z nich nie było słabsze, jakby w ciele kowala drzemały ukryte pokłady siły. Kolejne odłamki spadały na ziemię. Z łupy wielkości męskiej głowy została bryła nie większa od niemowlęcej. Czarna na obrzeżach, rozżarzona czerwienią, a wewnątrz płonąca  żółtym jądrem jak ogniste płynne oko. I niemal idealnie kulista. Jarogniew nie mógł oderwać wzroku od tego płomiennego oka, patrzył w nie, jakby dostał tajemne wejście do innego świata. Widział kiedyś ogień rozpalony w rękach przez Starców Siwobrodych. Wtedy czuł to samo drżenie co teraz. Wezwanie ognia. Jego syczący śpiew.
Wnoke rzucił młot, odebrał szczypce pomocnikowi i uniósł żarzącą się łupę nad głową. Okręcił się z nią i położył na płaskim, przypominającym misę kamieniu. Stał i patrzył, jak łupa gaśnie. Wzrok miał zupełnie nieobecny. Trwało to długo, a jednak nikt z zebranych się nie ruszył, nie odezwał słowem. Cisza była wyrazem bezbrzeżnego podziwu. Wreszcie Wnoke kiwnął głową. Pomocnicy zaczęli sprzątać. Gasili pieniek, odgarniali ostatnie węgle, sprawdzali, czy nie nadpalił się miech odsunięty na bok. Trzech wyrostków z niemal nabożnym szacunkiem podeszło do każdego z nich z cebrem wody. Obmyli się. Wnoke zdjął skórzany fartuch i pod strumieniem wody otrząsnął się jak pies. Raz, drugi, trzeci. Skinął na chłopca, ten podał mu lniany ręcznik. Przetarł twarz, rozejrzał się po zebranych. Już był przytomny. Jego żółte oczy lśniły w ciemnej, opalonej twarzy.
— Każdy wie, co robić! — krzyknął. — Wracać do pracy!
Tłumek rozbiegł się w jednej chwili, Wnoke podszedł do stojącego samotnie Jarogniewa.
— Półtoraoki — przywitał go skinięciem głowy i spytał, wskazując na stygnącą łupę: — Widziałeś? Dul. Żelazo dobre na broń.
— Dlatego musiałeś z nim walczyć?
Zaśmiał się w odpowiedzi, otarł nos wierzchem dłoni. Pokazał, by Jarogniew szedł za nim.
— Trafliśmy na niezłą buczynę — tłumaczył po drodze. — Wyjątkowe drewno, z jednej z nowych wycinek. Sypaliśmy go więcej, ale trzymaliśmy mniejszy ogień, żeby dobrze się przepaliło z rudą. Pierwsze wytopy były obiecujące, łupy wychodziły twarde jak skały. Aż za twarde. Dodałem trochę węgla z dębiny, też jest mocny, ale jak widziałeś, można z nim pracować. Stój! — zatrzymał parobka ciągnącego wózek, na którym stały skrzynie pełne hufnali. — Gruby je przejrzał?
— Tak, mistrzu. Powiedział, że wszystko się zgadza.
— Ustaw pod daszkiem, sam później sprawdzę.
Mijali pierwszą kuźnię, w każdej prócz kowala krzątało się trzech pomocników. Dorzucali do pieca, pilnowali miechów. Kucie słychać było z każdego zakątka grodziska. Jarogniew patrzył pilnie.
— Łeb sobie ukręcisz — zaśmiał się Wnoke, nie zatrzymując się. — Tak, groty kują. A w tej — pokazał na drugą z kuźni — sierpy. Jak widzisz, jest co robić. Przejdźmy tędy — pokazał na wąską przerwę między następnymi kuźniami. Jarogniew dostrzegł na tyłach skrzynie, w takich samych Krzyżacy zwozili miecze do dzierzgońskiej komturii.
Spojrzał na Wnoke pytająco. Kowal wzruszył ramionami.
— Zapraszam do chałupy — powiedział. — Albo nie, siądźmy na przyzbie. Gorąco mi. Mały, piwa przynieś!
Chłopiec sześcio-, może ośmioletni zjawił się jak spod ziemi i równie szybko zniknął, by po chwili wrócić z dzbanem. Usiedli na ławie.
— To twój dzieciak? — spytał Jarogniew, pokazując na chłopca, który zajął się zaganianiem prosiąt, co przelazły przez ogrodzenie.
— Ja go karmię — odpowiedział Wnoke i otarł dłonie w portki.
Były stare i poplamione. Ale buty miał nowe, zauważył Jarogniew, z klamerkami, choć przybrudzone popiołem.
— Babę masz?
— A co? Przyszedłeś w swaty? — pociągnął z kubka kowal.
Półtoraoki zaśmiał się.
— Nie, ze sprawą.
— Bez sprawy nie błąkałbyś się po Wielkiej Puszczy. Mów, co cię przygnało.
— Idzie wojna — powiedział Jarogniew, patrząc na chylące się ku zachodowi słońce. Nagle poczuł się zmęczony.
— Ja po równo żyję z wojny, jak i z pokoju — odpowiedział Wnoke. — Mogę kuć obręcze do beczek, mogę podkuwać konie. Wszystko mi jedno.
— Nie sądzę — upił łyk piwa Jarogniew. Było chłodne, gęste. Odstawił kubek. — Żeby kuć tylko hufnale i sierpy, nie rozwinąłbyś tak roboty wokół Czarnego Lasu. Mijałem twoich węglarzy po drodze, mijałem i rudnie przy starym jeziorze, widziałem, ile wydobywasz rudy. Zrobiłeś tu kuźnice, jakich nie powstydziłby się wielki mistrz w Malborku.
— Kowal zawsze ma robotę — odpowiedział wymijająco Wnoke i dodał po chwili: — Ale nie przez całe życie będzie miał siły, żeby walić młotem. Zarabiać trzeba, póki są, a wydawać, jak zgasną.
— Co ty gadasz, Wnoke. Patrząc na to — zatoczył ręką krąg — zarobiłeś już na murowane dworzysko.
— Nie uczyli cię, by cudzych nie liczyć? — Wnoke dolał sobie piwa. — Gadaj, czego potrzebujesz, a ja ci powiem, co z tego mogę zrobić i ile to kosztuje.
— Groty sulic, pięć setek. Ostrza toporów setkę, lepiej dwie. I miecze. Pięćdziesiąt na początek. I potrzebuję tego szybko.
— Byłeś świadkiem tylko końcówki wytopu — odezwał się Wnoke, patrząc przed siebie. — Jeden dzień to naprawa pieca, drugi grzanie rudy, trzeci widziałeś. Potrzeba jeszcze jednego, by tę łupę zamienić w kawał dobrego, kowalnego żelaza. Dopiero potem może wziąć je w obroty miecznik. Jak jest sprawny, wykuje porządne ostrze w dzień, góra dwa. Szliferz potrzebuje kolejnych dwóch. Zostaje oprawa.
— Ile mieczy wyjdzie z tamtego kawałka? — spytał Jarogniew.
— Dwa — lekko odpowiedział Wnoke.
Półtoraoki przygryzł wargę. Mam szwagra kowala — pomyślał — powinienem to wiedzieć.
— A grotów?
— Cztery do sulic, sześć mniejszych do włóczni. Ostrza toporów trzy, uprzedzę, nim zapytasz. Możesz zacząć przeliczać.
— Zaraz zacznę — Jarogniew musiał sięgnąć do innej taktyki — ale najpierw cię zainteresuję współpracą. Mówiłem, że idzie wojna, ale nie powiedziałem, z kim.
— Nie moja sprawa — wzruszył ramionami kowal.
— Tak sądzisz? Nie nosisz dawnych krzywd? To po co zachowałeś ten spalony wóz w Czarnym Lesie? Jesteś ostatnim żyjącym Galindem. Nie chciałbyś przyłożyć ręki do wróżdy? Nie chciałbyś poczuć słodkiego smaku zemsty za pradziadów? — Półtoraoki wziął wdech i wypalił: — Idziemy na Piastów!
— To idźcie — spokojnie odpowiedział Wnoke.
Jarogniew zacisnął pięści, stłumił gniew i spojrzał w żółte oczy kowala.
— Moich załatwili sąsiedzi — powiedział Wnoke. — Bartowie, Nadrowowie. A ich Krzyżacy i po sprawie.
— Wierzysz w to? — zagotował się Półtoraoki i zadrwił: — Bartowie rozbiliby niepokonanych Galindów?
— Widziałeś, w co wierzę — odpowiedział po chwili Wnoke. — W ogień. A wasza wojna z Piastami to mrzonki, Starcy gadają o niej od pokoleń, a póki co, żelazo zamawiają u mnie wyłącznie Krzyżacy. I płacą, ile zażądam.
— Zbroisz żelaznych braci? — z trudem zapanował nad gniewem Jarogniew.
— Zbroję tych, co mają czym zapłacić — twardo odpowiedział kowal. — Srebro nie śmierdzi.
— Nie przyszedłem z pustymi rękami — oświadczył Półtoraoki, wyjmując z sakwy mieszek ze srebrem. Żołd Roty Wolnych Prusów, który przekazał Symonius. — Ale nie wyobrażam sobie, żebyś mnie, swojaka, liczył jak Krzyżaków.
Położył mieszek na ławie, rozsznurował i przesunął w stronę kowala.
Wnoke wziął go, przeliczył.
— Powiedziałem ci, leśny wojowniku, że srebro nie śmierdzi. I powiedziałem ci, ile pracy wymaga wykucie jednego ostrza. W tym mieszku masz na dziesięć mieczy i pięćdziesiąt toporów. Na sulice już ci nie starczy.
Jarogniew wyjął drugi mieszek, zarobiony na obcym rycerzu poznanym u szwagra. Podał kowalowi. Ten równie chłodno jak wcześniej przeliczył.
— Tu masz kolejne dziesięć mieczy i dwieście grotów sulic.
— Co może sprawić, by było tego dwa razy więcej? — nie odpuszczał Jarogniew. Nie mógł. Nie teraz, gdy zobaczył, jak Wnoke pracuje w Czarnym Lesie, gdy zyskał pewność, że nikt tak jak on nie podołałby zamówieniu, a znał przecież jakość jego żelaza! Starcy twierdzili, że w niczym nie ustępuje ostrzom mieczy dawnych wikingów, tych, którymi wyrąbali sobie krwawe szlaki.
— Bo ja wiem — zamyślił się Wnoke. — Może kobieta? — dodał, mrużąc żółte oczy.
— Kobieta? — W pierwszej chwili Półtoraki nie zrozumiał, ale pojął, gdy kowal dodał:
— Taka, która umie urodzić ogień.
— Ostrzyca. Byłem przy tym — przełknął ślinę Jarogniew. — Rodziła smokowi Żmija przy wtórze naszych krzyków, w asyście Starców Siwobrodych i wierz mi, Wnoke, ogień otaczał jej łono. Żmij wykluł się z jaja, które wyglądało jak twoja płonąca głownia, którą wyjąłeś z pieca…
Żółte oczy kowala zalśniły. Patrzył na Jarogniewa zupełnie odporny na urok bijący z jego dwubarwnych oczu, ale pochłonięty wizją rodzącej ogniste stworzenie Ostrzycy.
— Za srebro, które przyniosłeś, masz to, co wyliczyłem. Ale jeśli sprowadzisz tu Ostrzycę i przekonasz, by została ze mną w Czarnym Lesie, zrobię dwa razy więcej bez dopłaty — oświadczył. — Słowo.
Gdybym nie sprzedał rycerzykowi tego, co należało do niej, nie miałbym i połowy srebra — pomyślał gorączkowo Jarogniew. — Ale gdzie ją znaleźć? Ostrzyca zapadła się jak kamień w wodę. Jestem w matni.
— Rób tak, jakby już była kowalową w Czarnym Lesie — powiedział wbrew temu, co myślał. Dopił piwo i dodał: — Wyobrażam sobie, jak  razem wybieracie darniówkę, spacerując po rodzących żelazo łąkach.
— Ja nie chcę z nią spacerować — odpowiedział kowal. — Chcę ją rozpalić i kuć, gdy będzie gorąca.