LUTHER Z BRUNSZWIKU mimo zakazów wielkiego mistrza utrzymał kontakt z Rotą Wolnych Prusów, tyle że robił to strożnie. Rozkaz Wernera von Orseln był niepotrzebny i niemądry. Od czasu ostatniego powstania pruskiego miejscowi, którzy przyjęli chrzest i uznali władzę Zakonu, byli nagradzani nadaniami ziemskimi. Dawni wodzowie i lokalni władcy, jeśli się ukorzyli, nawrócili i dowiedli wierności, dostawali od mistrzów majątki, które były okrawkami tego, czym kiedyś władali ich ojcowie. W zamian za to służyli Zakonowi i na jego wezwanie musieli wystawiać służby zbrojne. Drużyny rdzennych wojowników, zwykle lekkiej jazdy, zwanej witingami, były nieocenione podczas rejz litewskich. W niepamięć zepchnięto czasy drugiego powstania, sprzed sześciu dziesiątek lat, gdy wielki Mendog poderwał Litwę i rzucił swe oddziały na pomoc powstańcom. Tamten zryw trwał niemal czternaście lat, Bartowie, Natangowie, Warmowie, Pogezanie, Jaćwięgowie, każde z niezliczonych plemion pruskich stanęło ramię w ramię i przyjęli cenną pomoc Litwinów. Walczyli nieprzerwanie, ale Krzyżacy rzucali na nich rok w rok nowe siły, wspierane licznie przez krucjatowe rycerstwo z Zachodu. Historię piszą zwycięzcy, w tej wojnie wygrany był tylko jeden — Zakon. Prusowie, którzy przeżyli pogromy, mieli prosty wybór: chrzest i posłuszeństwo nowym panom albo śmierć. Większość wybrała życie. I dzisiaj Prusowie stawiali się karnie, uzbrojeni  sulice i tarcze, zaopatrzeni w miejscowe lekkie wozy, które bez trudu poruszały się po niedostępnych i bagnistych terenach Wielkiej Puszczy. Nie miało dla nich znaczenia, że walczą przeciw dawnemu sojusznikowi, Litwie. Teraz ich jedynym sprzymierzeńcem był Zakon. To z nich bracia rekrutowali najlepszych zwiadowców i przewodników, tropicieli i wartowników. Bez witingów każda rejza kończyłaby się krwawą porażką zaraz po przekroczeniu linii niezmierzonych i śmiertelnie groźnych lasów. Jednak z większości witingów korzystać można było tylko na wypadek wyprawy; tak stanowiły dawne traktaty. Zakon im nie płacił, stawiennictwo było obowiązkowe. Witingowie wywiązywali się, ale z uporem strzegli swych praw. Jeszcze za czasów mistrza Feuchtwangena starzy wyjadacze, Konrad von Sack i Gunter von Schwarzburg, wpadli na doskonały pomysł: powołanie drużyny zawodowych witingów, służącej za żołd, wyszkolonej i uzbrojonej przez Zakon, wiernej i niezawodnej, i jednocześnie mającej poważanie i posłuch wśród swoich. Tak powstała Rota Wolnych Prusów.
Luther z Brunszwiku wyczuł potencjał Roty jeszcze za życia Guntera i użył wszystkich swoich wpływów, by przejąć ją po jego śmierci. Szybciej niż inni bracia zakonni zrozumiał subtelną grę półcieni, skomplikowane relacje, jakie łączą członków Roty ze społecznością, z której się wywodzą. Wiedział, że wojownicy, którymi dowodził Symonius, są darzeni szacunkiem przez swoich, i że ów respekt nie płynie z tego, że są oddanymi sługami Zakonu, lecz ma źródło w odrębności, jaką potrafli zachować. Wieśniacy i drobni pruscy włościanie widzieli w wojownikach Roty blask dawnych czasów, mimo iż Rota stała się elitarną drużyną służącą Zakonowi. Paradoks, ale tak właśnie było. Dlatego Luther płacił im przyzwoicie, dawał wstęp do zbrojowni, dwie pary butów na zimę, dwie na lato, dobre sukno na płaszcze i po sztuce srebra rokrocznie na ozdoby, by członkowie Roty czuli się docenieni. By wyróżniali się, błyszczeli. I przymykał oczy na ich drobne samowole
i nieznaczne wykroczenia, pozwalał, by myśleli, że wolno im więcej niż innym. A potem, w ramach rewanżu, wykorzystywał ich do działań specjalnych, czasami wykraczających poza regułę zakonną. To była krucha równowaga, którą z wyczuciem wypracował, i to ją, jednym głupim rozkazem, mógł unicestwić Werner von Orseln. Na to Luther nie mógł sobie pozwolić. Nawet jeśli obecny mistrz jest idiotą, nie może na tym stracić Zakon, bo Orseln nie jest wieczny.
Umówił się z Symoniusem w Dzierzgoniu, w snycerni na terenie warsztatu machin, by Prus nie musiał wchodzić na strzeżony teren komturskiego zamku. Warsztaty, które pod okiem Luthera rozrosły się do trzech dużych budynków, ulokowane były u stóp wzgórza, pod zamkiem. Otoczone wysokim płotem przed przygodnymi gapiami i pilnowane przez wartowników, pracowały przez sześć dni w tygodniu. W sobotni wieczór, gdy Engelhard, zarządca machin, zamykał warsztaty, warta ograniczała się do jednego ospałego strażnika przed furtką. Teraz, w mroku wieczoru po nieszporach, a przed kompletą, był dogodny czas na sekretne spotkanie. Luther pozdrowił wartownika, kazał sobie otworzyć i za sobą zamknąć. Z kagankiem w ręku wszedł do niedużego pomieszczenia, w którym na co dzień urzędował zarządca Engelhard. Otworzył je własnym kluczem. Od kaganka zapalił świecę. Odłożył skórzaną tubę, rozłożył przyniesiony pergamin, atrament zarządcy stał na pulpicie. Usiadł, przygotował się do pisania, a czekając na Symoniusa, przeglądał szkice kusz wałowych, patherellusów i balist. Zaciekawił go projekt kuszy windowej, jeszcze niewdrożony do produkcji, opatrzony uwagami zarządcy machin. Wczytał się w nie. Niektóre wydawały się zaskakująco celne.
— Komturze. — Prus stanął w drzwiach, które Luther zostawił dla niego uchylone.
— Dobrze cię widzieć, Symoniusie, wejdź, proszę. — Rzucił na niego okiem i skonstatował z uznaniem, że jego bury płaszcz z kapturem stapia się z otoczeniem. — Usiądź. — Wskazał mu miejsce naprzeciw siebie. — Nie pytam, czy nikt cię nie widział, bo wiem, że potrafsz być jak cień. Opowiadaj, jak się ma twoja Rota?
— Dobrze, dziękuję. — Symonius usiadł na brzegu stołka i jak zwykle lekko opuścił głowę.
— Szczerze żałuję, że nie zdążyliście powęszyć za księciem Leszkiem — westchnął Luther. Nie znosił spraw niedokończonych, a taką był dla niego dawny książę inowrocławski. Przepadł jak kamień w wodę, dziwak, odludek, ale widział za dużo. Trzeba się go prędzej czy później pozbyć. — Macie oko na młodego Guntherusa von Schwarzburg? — wrócił do rozmowy z Symoniusem. — Jak się sprawuje komtur Gniewu?
— Tak jak w Pokrzywnie — lekko uśmiechnął się Prus. — Żadnych prywatnych kontaktów, interesantów przyjmuje na zamku, w lasy się nie zapuszcza.
— Stryj Zyghard nie pojawił się w odwiedzinach u bratanka?
— Nie, panie.
— Martwię się, jak zapewnić wam schronienie na zimę — powiedział Luther, ostrząc stosinę pióra. — Nie powinniście zimować w tych lepiankach.
Symonius nie odpowiedział i Luther poczuł się lekko przymuszony do pozostania przy tej niewygodnej kwestii, choć wolałby przejść do notowania.
— Mogę was rozpuścić do domów — zaryzykował.
— Nie chciałbym, żeby nasi pobratymcy pomyśleli, iż zakonni bracia nie dbają o swoich — odpowiedział z troską Symonius. — Gdybyśmy dostali trochę grosza, mógłbym kupić materiałów i ocieplić chaty przed zimą.
— Dobrze — niechętnie przystał na to Luther. Będzie musiał znów pozmieniać kolumny liczb w rachunkach komturii, ale przyszło mu do głowy, że ukryje wydatek w nakładach na warsztat, w którym się spotkali. — Załatwię wam jeszcze przydział żywności z wyprawy udowlanej. Później omówimy, jak go odłączyć od taboru.
— Najprościej, jeśli będzie złożony na osobnym wozie, który nieujęty w zestawieniach zniknie podczas transportu — podpowiedział Prus tym samym, zatroskanym głosem.
— W porządku — zgodził się Luther. — Świetnie poradziliście sobie z Almenhausenem — przeszedł do weselszych spraw i sprawdził inkaust należący do Engelharda. — Jestem ciekaw zucha, który go ustrzelił.
— Da Bóg, pozna go szlachetny komtur.
— Ale to nie był członek Roty? — upewnił się Luther.
— Nie, tak jak komtur sobie tego życzył. Dokładam starań, by precyzyjnie wykonywać rozkazy.
— Doceniam.
— Czy długo jeszcze potrwa nasze zesłanie? — Symonius zadał pytanie, którego Luther nie chciał usłyszeć.
— To delikatna kwestia — odpowiedział wymijająco. — Liczę, iż usunięcie Almenhausena zmieni sytuację, ale gdyby tak się miało nie stać, rozważam, czy nie umieścić was pomiędzy drużynami witingów z dawnej Sambii.
— Witingów szlachetni bracia wzywają tylko na wyprawy — lekko uniósł głowę Symonius — zatem przydatność moich ludzi i tak byłaby  ograniczona wyłącznie do rejz, a nie do codziennej służby.
— Mówiłem, że tylko rozważam taką możliwość — skarcił go rozeźlony Luther. Prus miał rację. To był kiepski pomysł. — Tymczasem dbaj o codzienną sprawność swoich ludzi, chcę, by powrócili pod moją komendę w lepszej formie, niż gdy ją opuszczali.
— Tak jest — ucieszył się Symonius. — Czy szlachetny komtur ma jakieś szczególne życzenia?
— Łucznicy operujący z trudno dostępnych miejsc. Tacy, co potrafią ostrzelać pole bitwy, a sami pozostać niewidoczni. Symonius wydawał się oglądać własne kolana, gdy spytał:
— Na przykład z drzew? To wymaga łuków o dużym zasięgu, na polach bitew zwykle nie ma drzew.
— Wiem — znów rozzłościł się Luther. Po raz drugi miał wrażenie, że Prus go poucza. — Dostaniecie ode mnie partię cisów z zapasów zakonnych. O łuczyska sam zadbaj.
— Drewno cisowe bardzo nam się przyda — potwierdził Symonius. — Ale potrzebujemy dobrych grotów.
— Tych na razie nie mogę wam wydać — kwaśno odpowiedział Luther. Werner poddał zbrojownie ścisłej kontroli, a odkąd Rota zeszła ze stanu dzierzgońskich zbrojnych, Luther miał ograniczone możliwości. — Nie macie jakiegoś swojego, zaufanego kowala? — spytał. — To by rozwiązało kłopot.
Symonius zgarbił się i zastanawiał chwilę, zanim odpowiedział.
— Kowala postaram się znaleźć, ale potrzeba żelaza.
Komtur dzierzgoński westchnął. Kolejna trudność.
— Chyba że miałbym dostęp do złomu — nieśmiało wpadł na pomysł Symonius. — Za czasów poprzedniego zbrojmistrza nie wykorzystywano ponownie starej, zepsutej broni. Brat Hannus wszystkie złamane miecze, zardzewiałe stare kordy i groty wrzucał do skrzyń,
które stały w komórce. Od lat nikt tam nie zaglądał, może wciąż stoją i zachodzą rdzą?
— Sprawdzę — odetchnął Luther. W końcu jakieś rozwiązania, a nie kolejne trudności. — Coś jeszcze? Chciałbym przejść do pisania, bo czas ucieka.
Symonius usiadł głębiej na stołku, wyprostował się i położył dłonie na kolanach.
— Jestem gotów, komturze — oświadczył bez zwłoki.
— Miałeś popytać o stroje Starców — przypomniał mu Luther i namoczył stosinę pióra w inkauście.
— Niczego szczególnego się nie dowiedziałem, wszyscy mówili o „szatach”. Wynika z tego, że ubrania były długie, zakrywały całe ciało — głos Symoniusa był monotonny.
— Dlaczego? — ostro przerwał mu Luther.
Prus drgnął. Uniósł nieco powieki, ale nie głowę i spoglądał teraz prosto w oczy Krzyżaka. Komtur nie ułatwił mu, wpatrywali się w siebie
dłuższą chwilę.
— Ja znam odpowiedź, Symoniusie — powiedział wreszcie — jestem ciekaw, czy ufasz mi na tyle, by odpowiedzieć szczerze.
— Obrazy — szepnął Prus. — Na ich skórze wykłute były całe malowidła.
Nie skłamał — z ulgą pomyślał Luther i zanotował.
— Ukrywali je przed wzrokiem postronnych — dodał. — Każdy pragnął je zobaczyć, zaszczytu doświadczyli nieliczni.
— A ty? Widziałeś je kiedyś?
Symonius uniósł brwi zaskoczony.
— Ja nie widziałem Starców, panie — odpowiedział z trwogą.
— A chciałbyś? — spytał Luther i nie czekając na odpowiedź, odłożył pióro i wyjął z tuby pergamin. Rozwinął go przed Prusem i zachęcił: — Zbliż się. To kopia. Na tyle wierna, na ile starczyło mi zdolności. Wiesz dobrze o Starcu, którego złowili w lesie pod Bałgą Zyghard z Kunonem. Trzymali go w lochu, zanim im go wykradziono. Templariusz rozkrzyżował Starca i skopiował obrazy z jego skóry. Rozkrzyżował, ha! — zaśmiał się Luther. — Nazwijmy to półkrzyżem, bo kapłan był jednoręki. Przy okazji, czy wszyscy trzej są tacy?
Gdy mówił, Prus pochylał się nad pergaminem. Wodził palcem wzdłuż linii jak zaczarowany. Teraz uniósł wzrok i zaprzeczył:
— Nie, panie. Tylko ten jeden.
— Stracił ramię w wilczej paszczy — powiedział Luther. — Tak mówią.
— To była dobrowolna ofara — szybko odpowiedział Symonius i wrócił do oglądania szkicu. — Wilki są posłuszne kapłanom.
Już nie „były”, a „są” — odnotował w pamięci Luther, ale celowo nie zwrócił na to uwagi.
— Posłuszne? Chcesz powiedzieć, że Zyghard z Kunonem przewidzieli się, widząc wilka uciekającego z ludzką ręką w pysku? Schwarzburg tego nie ukrywa, a ja nie widzę powodu, dla którego miałby to zmyślić.
Symonius odsunął się od pergaminu i przetarł twarz dłonią.
Zaraz się złamie — odgadł Luther — tylko muszę naciskać z umiarem.
— Tak zeznawali — powtórzył. — Wielki, młody wilk biegł z ramieniem w zębach, a potem znaleźli Starca z krwawiącym kikutem. Pomyśl, przyjacielu. To nie wygląda jak ofiara. Ofiary składa się w obecności wyznawców…
— To była zdrada — skulił ramiona Symonius. — Mieli w swych szeregach zdrajcę.
— Zdarza się nawet w książęcych rodzinach — roześmiał się Luther — nie ma się czego wstydzić, o ile samemu się nie jest sprzedawczykiem. Znasz jakieś szczegóły? Może to kobieta, co? One bywają zdradliwe.
— Nie, panie. Starcy są odporni na kobiecy urok. To był ich uczeń, mężczyzna. Mógł się stać poskromicielem wilków, ale stchórzył i uciekł. Nie docenił pracy, jaką włożyli w jego wychowanie, źle wykorzystał siłę, którą dostał. Wyczekał, zaczaił się na kapłana i nasłał na niego wilka.
— Frapujące — pokręcił głową Luther — więc jednak czegoś się od nich nauczył. Skoro był w stanie napuścić wilka na Starca… Wcześniej mówiłeś, że wilki są posłuszne kapłanom.
— Prawda. — Symonius spojrzał na niego z podziwem. — Wcześniej nie zwróciłem uwagi na tę sprzeczność w opowieściach.
— Tak to jest, gdy powtarzamy coś, czego sami nie widzieliśmy. — Luther uśmiechnął się do dowódcy Roty i wrócił do notowania. Pióro
skrzypiało miarowo.
— Może to był wilk samotnik? — odezwał się Prus po chwili.
— Dał się wykorzystać zdrajcy, bo nie miał oparcia w stadzie? — domyślił się Luther, nie unosząc głowy. Pisał szybko, czuł, że zmitrężyli
dzisiaj zbyt dużo czasu. — Zdrajcy często są samotni, choć zwykle po zdradzie, a nie przed nią.
— Czują się obcy — dorzucił Symonius.
— Niezrozumiani — dopowiedział Luther, wciąż nie przestając notować. — Choć taki na przykład Judasz, nim zdradził, był apostołem. Wziął srebrniki, wydał mistrza, a potem się powiesił. Co stało się z waszym zdrajcą? — Luther gwałtownie uniósł głowę znad pergaminu i spojrzał na Symoniusa. — Żyje?
— To nie był nasz zdrajca, tylko ich — spokojnie odpowiedział Symonius.
Luther przygryzł wargę od środka.
— Wybacz, przejęzyczyłem się — powiedział i spojrzał w bok.
Płomień świecy zatańczył w przeciągu.
— Dzwonią na kompletę — szepnął Prus.
— Mylisz się, nic nie słyszę — zaprzeczył Luther.
— A ja tak — westchnął cicho Symonius. — Bo tęsknię za tym dzwonkiem, odkąd żyjemy w lesie. Brakuje mi godzin kanonicznych, brakuje mi mszy, żałuję każdej jutrzni, na którą kiedyś szedłem zaspany.
Luther wpatrywał się w jego trójkątną twarz, szukając fałszu, cienia obłudy. Atrament gęstą kroplą spadł z pióra na pergamin. Otrząsnął się.
— Masz rację, zrobiło się późno — powiedział zmieszany. Zwinął do tuby kopię szkicu Kunona, czekał jeszcze, aż wyschnie to, co napisał przed chwilą, wreszcie mógł schować pergamin. Zgasił świecę, wziął kaganek i poszli ku wyjściu. Pożegnali się na podwórzu; mieli wyjść osobno, rzecz jasna tylko Luther przez pilnowaną furtkę w płocie.
— Z Bogiem, komturze — powiedział Prus na odchodnym.
— Z Bogiem — kiwnął głową Luther i ruszył. Dobiegł go głos Symoniusa:
— Mówią, że tamten przeniewierca żyje i zdradza kolejnych panów. Tylko za pierwszym razem zrobił to za darmo. Teraz płaci się mu w srebrnikach.
— Niegodziwość — odpowiedział Luther i spojrzał przez ramię na Prusa. W mroku nie widział jego twarzy, tylko sylwetkę. — Dla zdrajców jest jedna zapłata: sznur.
Ruszył do furtki, ale potknął się. Westchnął, wyciągnął przed siebie rękę z kagankiem. Migotliwy płomyk był bezradny wobec potęgi ciemności, która panowała wokół.