ZYGHARD VON SCHWARZBURG długim krokiem szedł przez dziedziniec nieszawskiej komturii. Widział końskich medyków w skórzanych długich fartuchach opatrujących rany bojowych rumaków. Delikatnie oczyszczali im kopyta, przemywali poranione pęciny, smarowali maścią odparzenia i krwawe otarcia po ciężkich siodłach. Konie znosiły te zabiegi spokojnie. Z drugiej części podwórca słychać było jęki ludzi. Infrmeria w niedużej nieszawskiej komturii nie mogła pomieścić wszystkich rannych. Ze względu na suchą, słoneczną pogodę ustawiono przed nią otwarty namiot szpitalny. Na polowych łóżkach leżeli bracia sarianci, a wprost na ziemi, na noszach — knechci. Ci ostatni wyglądali najgorzej. Obandażowane głowy skrywały rany po bełtach, sączące się krwią opatrunki na ramionach i plecach  wskazywały miejsca cięć mieczem, tasakiem czy najgorszych uderzeń toporem. Zyghard odwrócił wzrok. Nie dlatego, że nie mógł znieść widoku cierpienia, ale poczuł się niezręcznie. Wśród leżących na zewnątrz nie było żadnego z braci rycerzy. Dla nich, jak dobrze wiedział, były miejsca na wygodnych łóżkach w infrmerii.
Z kaplicy dało się słyszeć śpiew. Kolejna z mszy żałobnych — pomyślał, zaciskając szczęki. Zakonni kapłani i klerycy odśpiewywali je pojedynczo, jeden po drugim, by uczynić poległym komturom drogę do raju znośniejszą. Drzwi kaplicy były otwarte, do mrocznego wnętrza wpadał snop światła ze słonecznego podwórca, śpiew kleryka mieszał się z radosnym świergotem ptaków obsiadających lipę rosnącą przy studni. Zyghard zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał na dwie trumny osłonięte białymi płaszczami. Jeszcze przed chwilą nie chciał wchodzić, ale zmienił zdanie. Zmrużył oczy, by wzrok przyzwyczaił się do półmroku rozświetlanego jedynie płomieniami świec. Tak, słyszał, jak zginął Hugo von Almenhausen, ale tego, co zobaczył, się nie spodziewał. Brunatna plama krwi na płaszczu okrywającym trumnę Hugona była tak wielka i wymowna, że zniknął pod nią czarny zakonny krzyż. Zyghard ugiął kolano i klęknął przy trumnie.
— Pomszczę cię — wyszeptał zamiast modlitwy i zastukał pięścią w bok trumny. Wstał i dopiero gdy odwrócił się, by wyjść, zobaczył, że prócz dwóch ustawionych przed ołtarzem trumien komturów, Hugona i Teodoryka, wzdłuż ścian kaplicy stoją kolejne przykryte białymi płaszczami. Pokiwał głową, jakby je liczył, i wyszedł na zalany letnim słońcem dziedziniec. Wystawił twarz na promienie, przymknął oczy na chwilę. I z góry, z otwartego okna, usłyszał Pater noster.
— Psiakrew! — zaklął głośno. — Znów się spóźniłem!
Do sali konwentu wszedł, wyczekawszy, aż mistrz powie „Amen”. Werner von Orseln nie skarcił go, o dziwo.
— Siądź, gdzie wolne — powiedział zamiast tego zmęczonym głosem.
Najbliżej mistrza siedział gospodarz, szczerbaty komtur Nieszawy, Herman von Anhalt. Obok niego Lautenburg, jako komtur ziemi chełmińskiej i wódz tej nieszczęsnej wyprawy. Dalej walczący w niej komtur golubski i komtur świecki, potem było kilka miejsc wolnych i samotny Luther. Naprzeciw niego, wyraźnie osobno, siedzieli Otto von Bonsdorf i Henryk Reuss von Plauen.
Ciekawe — pomyślał, Zyghard zajmując miejsce obok Luthera. — Świętoszki się rozdzieliły i wszystkich nie wezwano. Że Czerwony Wilk z Bałgi nie przybył, to logiczne. Za daleko. Oettingena też z Elbląga nie ściągnięto, choć jako wielki szpitalnik mógłby ruszyć tyłek i lepiej zadbać o rannych. Pulchnego Markwarda zaś pewnie Luther zostawił na czatach w Dzierzgoniu.
— Mów, Ottonie — wielki mistrz wywołał Lautenburga.
Oblicze potężnego, niedźwiedziowatego komtura ziemi chełmińskiej poczerwieniało, ale jeśli Zyghard miał nadzieję, że ze wstydu, to rozczarował się od razu.
— Wielki sukces wojsk zakonnych — obwieścił dumny Lautenburg. — Po spaleniu Kowala i bitwie pod Brześciem przeszliśmy jak burza przez Włocławek. Ziemie biskupa Macieja spalone, splądrowane, wzięci brańcy i bydło…
— I trupy dwóch komturów na dole! — przerwał mu Zyghard. — Dwóch komturów i pięciu rycerzy! Ile strat w półbraciach? Ile w bojowej służbie? To chcesz przeliczyć na zagrabione bydło?
— Wojna niesie ofary — skwitował Otto.
— Mieliście operować wyłącznie na terenie księstwa płockiego — uniósł się wielki mistrz i jasnym się stało, iż jego spokój sprzed chwili był pozorny. — A nie wywoływać wojnę z Polską! Daliście się wciągnąć w zasadzkę małemu królowi.
— Jego kanclerze już pewnie listy wysłali do papieża — dobił Lautenburga Zyghard. — A biskup włocławski własne. Wszystko, co Luther osiągnął po brandenburskiej rejzie króla, zaprzepaszczone. Już nie można będzie szafować „sojusznikiem pogan”, gdy ma się na sumieniu spalenie dóbr biskupa, który nie był stroną konfliktu!
— Nie chcę wojny — powiedział zwykłym, cichym głosem Werner von Orseln, gdy Zyghard zrobił przerwę na nabranie tchu.
— Za późno — Schwarzburg był rozpędzony — Lautenburg właśnie ją wywołał!
— Poprośmy o rozejm — odezwał się milczący do tej pory Luther.
Zyghard spojrzał na niego zdumiony. Rozejm? Przecież do tej pory to Luther dążył do zwarcia, nie krył się z tym ani razu.
— „W wyniku najazdu króla na sprzymierzone z Zakonem księstwo płockie bracia rycerze z ziemi chełmińskiej lojalnie wykonując obowiązki wobec sojusznika, stanęli do jego obrony. Podczas powrotu z działań wojennych doszło do przypadkowych zamieszek w okolicy Włocławka, sprowokowanych przez stronę polską” — wyrecytował Luther monotonnym głosem i lekko oparł ciężar ciała na dłoniach położonych na stole. — Takie oświadczenie powinna wydać kancelaria w Malborku.
— A rozejm? — ironicznie spytał Zyghard.
— Jeśli ktoś może go uzgodnić bez zbędnego szumu, to ty — odpowiedział szybko wielki mistrz. — Zyghardzie von Schwarzburg, wszyscy wiemy, że tak jak ja, jesteś przeciwnikiem wojny z Polską. Tobie król Władysław uwierzy.
— W to, że rejza Lautenburga była przypadkiem, a spalenie Kowala zbiegiem okoliczności? — skrzywił się otwarcie Zyghard i obrzucił komtura ziemi chełmińskiej najzimniejszym ze swoich spojrzeń.
— Nie wnikam, jak to załatwisz — zdjął sobie problem z głowy Werner. — Wiem, że zrobisz to dobrze.
— Przyjąłem — skinął głową Schwarzburg, bo z poleceniami przełożonych nie było dyskusji. — Na Matki Boskiej Zielnej zamiast wyczajowej rejzy litewskiej będą rokowania pokojowe.
— Nie powiedziałem, że zaniechamy podstawowej działalności — łagodnie odpowiedział mistrz. — Komturzy Bałgi i Ragnety dostali normalne rozkazy.
Dlatego Wilk z Bałgi, świętoszek Altenburg, nie przybył — zorientował się Zyghard i postanowił, że skoro czeka go świecenie oczami przed małym królem, przynajmniej przejedzie się po odpowiedzialnym za to Lautenburgu. Odpowiedział więc szybko:
— Rozumiem, że teraz przejdziemy do kapituły win i pozwolimy Lautenburgowi się przyznać, a potem naznaczymy pokutę?
Oblicze komtura chełmińskiego poczerwieniało. Mistrz przekrzywił głowę i patrzył po zgromadzonych, jakby ciekaw był ich opinii. Odezwał się bezbarwny Otto von Bonsdorf.
— Z pewnych powodów byłoby to wskazane — bąknął. — Dla dobra zgromadzenia, by uniknąć błędów na przyszłość.
— I usprawnić organizację wypraw wojennych — dodał siedzący obok Bonsdorfa Plauen.
Rozłam w gronie świętoszków czy ustawka? — skonstatował Zyghard. Dotychczas ludzie Luthera mówili wyłącznie to, co usłyszeli od niego. Ale Lautenburg nie spodziewał się, że jego kompani poprą Zygharda. Rzucił im spojrzenie mało fnezyjne, a wymowne.
— Zgadzam się — skinął głową mistrz i kazał Lautenburgowi wyjść na środek sali.
Zyghard wygodnie oparł się na krześle, gdy komtur ziemi chełmińskiej dukając, wyznawał winy. Były tak samo beznadziejne jak on. Wynikające z popędliwości i kompletnego braku chłodnej kalkulacji. Z opisu zdarzeń wyłaniał się Zyghardowi obraz dość klarowny: Lautenburg dał się wciągnąć Polakom w zasadzkę. Wyciągnęli go z ziem płockich, wiedząc, że popędzi za oddziałem Ogończyka jak pies myśliwski. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego tak późno komtur ziemi chełmińskiej wyruszył do Płocka? I co robił na polu bitwy komtur toruński Hugo von Almenhausen. Tego z przekazu Lautenburga nie dało się nijak odtworzyć. Gdy procedura wyznania win zakończyła się, zapytał:
— Czy Almenhausen przybył pod Brześć, by przekazać wam informacje wywiadowcze?
— Nie mam pojęcia — opuścił ramiona Lautenburg. — Dołączył, gdy walczyłem. Nie zamieniłem z nim ani słowa.
— A jego ludzie? Przecież przyjechał z oddziałem. Ktoś musiał wiedzieć.
— Towarzyszył mu jeden brat zakonny i ten poległ. Poza nimi dwoma w oddziale byli tylko bracia sarianci, przesłuchałem ich. — Otto podniósł na niego oczy z których zniknęła wcześniejsza wściekłość, jakby wyznanie win uspokoiło go. — Wiedzieli tylko, że jadą nas wspomóc.
— Dziwne, że komtur toruński, który odpowiada za wywiad Zakonu, nie wiedział wcześniej o tym, że król Polski zbliża się do granic Mazowsza. — Luther powiedział to, co cisnęło się Zyghardowi na usta.
— Tak — włączył się szczerbaty komtur nieszawski Herman von Anhalt. — Też nam się to wydało dziwne.
— Gdybyśmy dostali wiadomość wcześniej, moglibyśmy zmobilizować więcej wojsk — ciężko pokiwał głową komtur golubski. Prawe ramię miał na temblaku, przez opatrunek lekko przesączała się plama krwi.
— Mogę tylko przypuszczać — odezwał się ostatni z walczących
w tej rejzie komturów Ditrich ze Świecia — że Hugo von Almenhausen, którego znam jako człowieka honoru, przybył nam z odsieczą, by zmazać swój wcześniejszy grzech zaniechania. I, jak wiemy, zapłacił za niego życiem.
— Jak i Teodoryk — przypomniał imię komtura Pokrzywna Lautenburg. — Tyle że on zginął chwalebnie, z ręki samego króla Władysława. A nasz nieodżałowany Hugo… — Lautenburg pokręcił głową i przeżegnał się — pewnie już każdy słyszał. Dostał w plecy.
Zyghard zacisnął szczęki. Przywiózł Hugonowi świetne wino z Rusi. Tak, chciał się z nim napić, może i zbratać, a przede wszystkim wypytać, o co chodzi z księciem Leszkiem. Kolejna tajemnica poszła do grobu — skonstatował ponuro.
— Nie dzielcie śmierci na lepszą czy gorszą — powiedział mocno Luther. — Śmierć to śmierć, poniósł ją na polu bitwy, a Polacy odesłali nam jego ciało z szacunkiem.
— Teraz pilną sprawą wydaje się obsada komturii toruńskiej — wtrącił Bonsdorf.
— Sam o tym zdecyduję — uciął mistrz.
Obecni pokiwali głowami.
— Ottonie von Lautenburg — podjął Werner — oczekuję, że po tej nieszczęsnej przygodzie wyciągniesz wnioski. I, jak wspomnieli Bonsdorf i Plauen, opracujesz praktyczne wskazówki na wypadek konfliktu z Polską. Nie chcę tej wojny, ale gdyby Zyghard nie ugrał z królem rozejmu, musimy wiedzieć, co jest nam potrzebne, by pokonać Polaków. A od czasu wojen o Pomorze to było pierwsze spotkanie zbrojne.
Zyghard widział, jak Otto Lautenburg prostuje plecy, jak kiwa głową, jak rośnie w oczach. Nie lubił go, żaden sekret, ale zgadzał się z Wernerem. To najlepsze, co można teraz zrobić.
Rozeszli się. Schwarzburg musiał się szybko przygotować do misji. Luther zaczepił go dyskretnie, gdy większość braci ruszyła do kaplicy na czuwania przy zmarłych.
— Wiem, kto będzie nowym toruńskim — szepnął.
— „Nowy” mówiliśmy na Hugona — odpowiedział Zyghard, pamiętając, iż Luther miał z nim na pieńku.
— Teraz będziemy tak nazywać Ulryka.
— Haugwitz? — uniósł brwi Zyghard. — Komtur domowy Malborka? Ładny awans.
— Uhm. Najszybciej idą w górę kompani wielkiego mistrza. I w ostatnich latach my do nich nie należymy.
My — pomyślał Zyghard. — Więc ma do mnie kolejną sprawę.
— Nie umiemy trafć w gust Wernera — odpowiedział, nawiązując do koszmarnych płaskorzeźb w Złotej Bramie.
— Dlaczego nie spytasz, kto zajmie miejsce Ulryka? — uśmiechnął się Luther.
— Bo lubię cię dręczyć?
Luther parsknął śmiechem i przysunął się jeszcze bliżej. Korytarzem raz po raz przebiegał ktoś ze sług zakonnych.
— Bonsdorf czy Plauen? — strzelił Zyghard.
— Jesteś niezły — mrugnął Luther. — Plauen.
— To nie było trudne — wzruszył ramionami. — Bez powodu nie siedzieliby z boku. Będzie od razu domowym czy tylko zaliczonym w poczet kompanów konwentu malborskiego?
— Kompan, na początek — skrzywił się Luther.
— Ciesz się — podpuścił go Zyghard. — Będziesz miał dostęp do malborskich sekretów.
— Może tak, może nie — kwaśno odpowiedział Luther. — Masz to, o co prosiłem?
Schwarzburg skinął głową, odwrócił się i ruszył korytarzem. Luther za nim. Zbiegł po schodach, słysząc za sobą tupot komtura Dzierzgonia. Wyskoczył na dziedziniec i jeszcze przyspieszył, a potem stanął nagle i Luther wpadł na niego, zaskoczony.
— Nie musisz za mną biegać — powiedział Zyghard z miną niewiniątka. — Jeszcze ludzie zobaczą.
Na dziedzińcu było pusto, bracia zgromadzili się w kaplicy, służba korzystała z chwili przerwy. Luther zaczerwienił się; kpina Zygharda była szczeniacka.
— Dotrzymuję słowa, bo lubię — powiedział Schwarzburg i pokazał, że muszą iść do stajni. — Nie zdążyłem rozpakować sakw.
Luther nie odzywał się, speszony. Zyghard przeciwnie, bawił się doskonale.
— Mam nadzieję, że przyjechałeś z jakimś zdolnym skrybą? — powiedział, odnajdując na kołku swoje sakwy. Otworzył je i wyjął tubę z pergaminem.
— Dlaczego pytasz? — Ciemne oczy Luthera zalśniły w półmroku stajni.
— Masz dwa dni, żeby zrobić kopie — odpowiedział. — Chyba nie sądziłeś, że podaruję ci je na zawsze?
Luther przygryzł wargę. Zyghard otworzył tubę i wyjął pierwszy pergamin. Rozwinął go i pokazał Lutherowi. Bożek o trzech twarzach narysowany czarnym atramentem, pewną kreską Kunona. Oczy bożka niczym otwarte na oścież wrota sześciu równoległych piekieł. Mroczne otchłanie, skrywające pustkę, która przyciąga wzrok bardziej, niż chrześcijaninowi wypada. A poniżej zręczny szkic przedstawiający klęczącego łucznika. Napięte muskuły. Naciągnięta cięciwa. Strzała wycelowana wprost w patrzących.
Luther westchnął głęboko i szepnął:
— Nawet gdybym przyjechał z iluminatorem z malborskich pracowni, nie pozwoliłbym, by kopiował te bezeceństwa. Sam to zrobię.
— Masz czas do mojego wyjazdu na rokowania — odpowiedział Zyghard i poczuł, jak głos więźnie mu w gardle. Zrolował pergamin i wepchnął do tuby. Wcisnął ją poruszonemu Lutherowi i złapał się za szyję.
— Co ci? — spytał niespokojnie komtur dzierzgoński.
— Nic — sucho odpowiedział Zyghard.
Tylko on i Kuno wiedzieli, że wojownik wykłuty na piersi Starca naprawdę wypuścił strzałę z łuku, która trafiła Zygharda w szyję. Strzałę, która była nie większa od igły, a mimo to miała prawdziwe lotki i grot z zawiniętymi wąsami zadziorów. Ale to było dawno. Tak dawno, że Zyghard wolał udawać, iż nie sięga w tamte czasy pamięcią. Nie może ciągle przedkładać martwych nad żywych.