KUNO wracał z Kruszwicy wściekły. Nie udało mu się spotkać z arcybiskupem Jakubem Świnką. Sędziwy patriarcha był chory, tak mu powiedziano i doradzono czekać aż wydobrzeje. Na to nie mógł sobie pozwolić; dostał tylko dwa dni przepustki i musiał wracać do majątku w Murzynnie gdzie Zyghard i komturowie przygotowywali się do rokowań z księciem Władysławem. Rozgoryczony wskoczył na siodło i ruszył nie oglądając się za siebie.

Droga zrazu wiodła przez opustoszałe na przedwiośniu pola; tylko gdzieniegdzie wieśniacy zaczynali pierwszą orkę. Wieczorem trakt wjechał w las, chłodny i mroczny. Dopiero gdy księżyc stanął wyżej i rozświetlił przed nim drogę, Kuno poczuł się pewniej.

Gdzieś tu jest gospoda na rozstajnych drogach – przypomniał sobie.

Mijał ją, jadąc do Kruszwicy, ale wtedy był jasny dzień, a on nie zatrzymywał się, pędząc na spotkanie, które jak dzisiaj wiedział, nie doszło do skutku. Teraz morzyło go zmęczenie, miał ochotę na sen i zjadłby coś, cokolwiek, byle ciepłe. Mógłby jechać dalej i nad ranem znalazłby się w Murzynnie. Ale na myśl o tym, że nim dojedzie, oni zaczną wstawać na jutrznię, poczuł się okropnie znużony. Klacz parsknęła i rzuciła łbem. Spojrzał uważnie i dostrzegł nikłe światło za drzewami.

To tutaj? – zdziwił, podjeżdżając bliżej. – Zdawało mi się, że gospoda stała na rozstaju dróg, a nie ukryta w lesie.

Dom był spory, podwyższony o piętro. Przez błonę w oknie migotały ciepłe i jasne płomyki. Zeskoczył z konia, przywiązał go i pchnął drzwi. Były zamknięte. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że wewnątrz jest cicho, za cicho jak na karczmę. Zapukał.

– Kto tam? – spytał stłumiony kobiecy głos.

– Podróżny.

Odsunął się od drzwi i czekał. Po chwili usłyszał zgrzyt zasuwy i drzwi otwarto. Stała w nich młoda kobieta, ubrana w prostą, wełnianą zieloną suknię.

– Z Bogiem – przywitał się zmieszany. – Wybaczcie, myślałem, że to gospoda.

– Pomylił się pan. Karczma jest dalej, w stronę Kruszwicy, przy rozstaju dróg – odrzekła.

– Jadę stamtąd. Nie dostrzegłem jej.

– Może nie mieli podróżnych i zamknęli na noc – wzruszyła ramionami.

Poczuł z wnętrza chałupy zapach wieczerzy. Musiał wyglądać na głodnego, bo gospodyni powiedziała:

– Może pan przenocować u mnie, do jedzenia też coś się znajdzie, drogo nie wezmę.

– A stajnia?

– Z tyłu domu – pokazała mu, wręczając kaganek. – Ale nie mam służby, sam musi się pan zająć koniem.

Skinął głową i poprowadził klacz, gdzie mu pokazała. Stajnia była spora, co go zaskoczyło, choć pusta. Uwiązał klacz, rozkulbaczył i rozejrzał się po wnętrzu. Od biedy nawet dziesięć, dwanaście koni mogło tu stanąć. Po co samotnej gospodyni taka duża stajnia? Wziął swoją sakwę i wrócił do ciepłej chałupy. Wchodząc, zawołał:

– Niech będzie pochwalony!

– Proszę, proszę – zawołała kobieta z wnętrza. – Wieczerza gotowa! Kasza z boczkiem, zaraz podam.

Nie pości? – zdziwił się. – Dzisiaj piątek, a lud tutaj w większości chrześcijański.

Rozejrzał się. Krzyża nad drzwiami też nie było.

– Sama mieszkasz? – zapytał, siadając przy ławie.

– Nie – odpowiedziała swobodnie, stawiając na stole miskę z parującą kaszą. – Z braćmi.

– Wrócą?

– A co się tak dopytujesz? – zaśmiała się, siadając naprzeciw niego i kładąc dwie łyżki.

– Samotna dziewczyna, jak widzę, nie mężatka i podróżny – uśmiechnął się. – Nie chciałbym, żeby twoi bracia źle to odczytali.

– Oni nie potrafią czytać i ja też nie! Na zdrowie – chwyciła łyżkę i zaczęła jeść.

Kuno poczuł się skrępowany. Od tylu lat nie przebywał w obecności kobiet i chyba nigdy nie był sam na sam z tak śmiałą dziewczyną.

– Jak cię zwą? – zapytał.

– Blute – powiedziała, ocierając kciukiem ziarna kaszy, które potoczyły się po jej brodzie. – Nie smakuje ci? – spytała, unosząc brwi.

– Smakuje – powiedział szczerze.

– To czemu odsuwasz boczek? Jedz, sama wędziłam.

Jestem rycerzem zakonnym. Przez trzy dni w tygodniu poszczę – zacisnął szczęki.

– Mam też miód – dodała i zwinnie wstała z ławy po dzban.

Wróciła z dwoma glinianymi kubkami. Nalała, aż wypłynął.

– Oj! – zaśmiała się, siadając z powrotem. – To jak ci na imię?

– Wolfram – skłamał.

Blute stuknęła swoim kubkiem jego.

– Za spotkanie, Wolfram!

W piątki pijemy tylko wodę – pomyślał, ciężką ręką sięgając po miód. Upił.

– Ale dobry! – wyrwało mu się.

Blute pokazała w uśmiechu rząd zębów.

– Pewnie, że dobry!

– Co robią twoi bracia, Blute? Czym się tu zajmujecie?

– Łażą po drzewach – zaśmiała się.

Kuno zmarszczył brwi, nie mogąc oderwać się od miodu.

– Są bartnikami – wyjaśniła i nie pytając, dolała mu jeszcze. – Na zdrowie, Wolframie. A ty?

– Wędrowny rycerz. Miecz do wynajęcia – uśmiechnął się do niej.

– Służysz temu, kto zapłaci więcej? – spytała, wyjmując z kaszy palcami lśniący kawał boczku.

– Powiedzmy – odrzekł i wypił duszkiem kolejny kubek.

– Ty nie byłeś głodny, lecz spragniony – zaśmiała się dźwięcznie. – Masz szczęście, Wolframie. Mam więcej miodu.

– Nie trzeba – zaprzeczył ostatkiem silnej woli, ale gdy Blute przyniosła drugi dzban, nie umiał odmówić.

– Krzyżacy najmują sobie rycerzy – powiedziała obojętnie.

– Książę Łokietek też – odrzekł przekornie.

– Do kogo pójdziesz?

– Do tego, kto da więcej? – odpowiedział pytaniem i odsunął od siebie kubek. Nie powinien pić więcej. Trzy kubki i poczuł szmer w głowie. – Gdzie mogę się przespać?

– Na górze sypiają moi bracia – pokazała drabinę wiodącą na przedpułap.

– Gdybym był twoim bratem, wściekłbym się, widząc obcego rycerza śpiącego w moim łóżku – odpowiedział.

– Tam nie ma łóżek – zaśmiała się. – Jest posłanie ze słomy. Ja sypiam tam – wskazała maleńkie drzwi w rogu chałupy. – A tobie mogę pościelić na ławach, przy palenisku. Będzie ci ciepło.

– Pasuje – skinął głową. – Muszę wyruszyć o świcie.

Blute zwinnie wstała i zgarnęła miskę. Obserwował ją przez chwilę, jak krząta się przy kuchni. Była wysoka, jak na dziewczynę nawet bardzo wysoka. Miała szerokie ramiona i mocne dłonie. Ciemnomiodowe włosy nosiła luźno upięte nad karkiem. Kręcąc się po chałupie, zamknęła chatę na skobel.

Nie spodziewa się braci w nocy? – zastanowił się. – Czy też będą walić w drzwi i nas budzić?

Była silna i zręczna; nie było w niej cienia kruchości, jaką mają damy. Sama wzięła ciężką ławę i przesunęła do pieca; potem zakręciła się i już przyniosła pierzynę. Skoczyła do paleniska, pogrzebaczem zamieszała w dogasającym ogniu.

– Będzie się tliło – oznajmiła. – Możesz się kłaść, Wolframie.

Kuno czuł się niezręcznie. Blute nie zamierzała opuszczać głównej izby, coś tam jeszcze robiła przy kuchni. Przestawiała garnki, coś do nich wkładała.

– A ty? – zapytał wreszcie. – Nie idziesz spać?

– Idę, za chwilę – odwróciła głowę i uśmiechnęła się, unosząc dzban w górę. – Został miód.

Ani kubka więcej – pomyślał.

– Nalej mi, proszę – powiedział.

Stała przed nim, gdy pił. Nagle poczuł ciepło bijące od jej ciała. Ciepło i woń, której nie znał, a która sprawiła, że zakręciło mu się w głowie.

– Dobranoc, Wolframie – powiedziała, wyjmując pusty kubek z jego ręki.

Chciał ją złapać za palce, ale opanował się i szybko zacisnął dłoń w pięść.

– Dobranoc, Blute. Z Bogiem – wyszeptał.

Skrzypnęły drzwiczki w rogu chaty, zniknęła za nimi, ale zobaczył smużkę światła.

Nie domknęła ich. Wodzi mnie na pokuszenie – pomyślał i wstał, ruszając na miejsce przy palenisku. Zdjął buty. Zwinął pas z bronią i położył pod głowę. Obok niego położył sakwę ze schowanym wewnątrz białym, zakonnym płaszczem. Nagle poczuł ciężką senność.

Dobranoc, Blute – pomyślał, kładąc się i naciągając pierzynę. – Kuno, z Bogiem.

A jednak spał z Szatanem i jego sługami. Całą noc kusiły go sny, w których wchodził przez niedomknięte drzwi do jej alkowy. Znajdował ją nagą i brał w posiadanie, a gdy czuł, że spełnienie jest blisko, Blute znikała, on leżał na ławie przy palenisku. I znów wstawał, znów przechodził przez drzwi, na nowo odnajdował ją nagą jak Pan Bóg stworzył, znowuż pragnął jej, i kochał się z nią, a tuż przed spełnieniem Blute znikała i wszystko powtarzało się od początku. W końcu na namiętny sen o dziewczynie nałożył się inny. Tym razem śnił, że nie może wstać z ławy, jakby krępowały go niewidzialne pęta. Leżał bezbronny z szeroko rozwartymi oczami, a nad nim pochylało się siedmiu długowłosych mężczyzn i oglądali go dokładnie, jakby był jakimś dziwem natury. Przez ułamek świadomości przemknęło mu, że zna twarze niektórych z nich, że już ich widział, ale to wszystko był sen, mara, nocna zmora.

Obudził się w szarości przed świtem. Przez chwilę leżał nieruchomo, wpatrując w przedpułap chałupy nad swą głową. Zamrugał, bo wydawało mu się, że widzi zwieszającą się z niego szmatę, której, pamiętał na pewno, wieczorem tu nie było. Wstał cicho. Włożył buty, przepasał się. Drzwi w rogu chałupy były zamknięte.

Śniło mi się to wszystko – przejechał dłonią po wciąż spoconym czole.

Odliczył kilka monet za miód, stajnię i nocleg. Zostawił na stole i cicho ruszył do drzwi. Uniósł głowę. Nie, nie mylił się. Z przedpułapu zwisał niedbale rzucony płaszcz. Otworzył skobel najciszej, jak potrafił, i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. W stajni, prócz jego klaczy, stało siedem koni.

Siedmiu mężczyzn z mojego snu – pomyślał  i zrobiło mu się gorąco. Szybko osiodłał klacz i wyprowadził ze stajni. Wskoczył na nią i ruszył. Gdy mijał chatę, w której spędził noc, odwrócił się i zobaczył małe drzwi z boku, tam, gdzie była alkowa Blute. Uchyliły się. Dziewczyna wystawiła przez nie głowę. Rozpuszczone włosy zajaśniały w świetle budzącego się dnia. Uniosła rękę i pomachała mu:

– Zajedź, jak znów będziesz w pobliżu!

Skinął jej głową i odjechał szybko, bo chciał uciec od tego miejsca, od tego, co mu się śniło, lub zdawało, i od pragnienia, które zawładnęło nim w nocy. Zatrzymał się w lesie, nad wezbranym od roztopów strumieniem.

Co to było, u licha? – pomyślał ze zgrozą. – Co mnie opętało? Wciąż trzymają mnie pęta starych, rodzinnych historii?

Zeskoczył z siodła, rozebrał się i mył w lodowatej wodzie tak długo, aż koszmar senny opuścił go. Potem przebrał się w strój zakonny i ruszył dalej, by do Murzynna zajechać, gdy bracia rozchodzili się po śniadaniu.

– Kuno! – powitał go Gunter. – Dobrze, że jesteś. Jedź dzisiaj z nami do Grabia, w rokowaniach się nie przydasz, ale samym wyglądem postraszysz księcia! – zaśmiał się głośno, a szeptem dodał: – Miej tam na miejscu oko na książęcych ludzi. Nie wiem, czy nie planują czegoś za naszymi plecami.

– Brat Kunon zawsze chadza swoimi ścieżkami – świętoszkowatym głosem powitał go Luther,  napuszony jak paw, odkąd został komturem Golubia.

– Nie wchodzę na twoje, komturze, ty nie depcz po moich – burknął do niego Kuno i zerknął w głąb opuszczanej przez komturów sali.

– Zyghard jest tam – wyniosłym tonem pokazał mu Luther. – Rozmawia z komturem Bałgi.

– Dziękuję, wzrok mi się jeszcze nie popsuł. Nie czytam do rana przy świecy ksiąg zakazanych – odciął się Kuno i wyminął Luthera, który zaciął się, czerwieniąc po uszy.

Kuno porwał z ławy kawałek chleba i przegryzł. Zyghard dał mu znak, że zaraz do niego dołączy, ale nim skończył rozmowę z Henrykiem Ysenbergiem, z podwórza usłyszeli sygnał do odjazdu. Kilka zdań zamienili dopiero po drodze do dworu w Grabiu, gdzie toczyły się negocjacje z księciem.

– Wczoraj zażądał przerwy, gdy Gunter wymienił cenę.

– Ile?

Zyghard mrugnął do niego jasnym okiem:

– Sto tysięcy grzywien.

– Gdybym był na miejscu księcia, poderżnąłbym wam gardła – parsknął Kuno. – To kwota niemożliwa do zapłaty.

– Wiem – obojętnie odpowiedział Zyghard. – Przecież nam nie chodzi o to, by on ją zapłacił.

Chwilę jechali w milczeniu.

– Nie dziwię się wobec tego – powiedział wreszcie Kuno – że Gunter ma pewne obawy.

– Gunter przesadza – wzruszył ramionami Zyghard. – Książę nie może nas uwięzić, porwać ani tym bardziej zabić. Jest bezbronny jak niemowlę. I jak ono może tylko jedno: krzyczeć.

Zobaczymy – pomyślał Kuno.

Książę Władysław kazał im czekać na siebie. Dwunastu komturów siedziało więc na niewygodnych ławach ustawionych w świetlicy. Mogliby chociaż zmówić Pater noster – pomyślał, patrząc na nich spode drzwi. Plötzkau już robił się niecierpliwy. Przebierał palcami jak człowiek, który chwili nie potrafi wytrzymać w bezruchu. Wreszcie usłyszeli odgłosy psów na dziedzińcu. Kuno wyjrzał na zewnątrz. Książę właśnie zeskakiwał z grzbietu swej posągowej klaczy.

Ile on ma lat? – pomyślał Kuno. – Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Drobny, mały mężczyzna, niemal karzeł, a sprawny prawie jak młodzik.

Czarny giermek ze strzechą uderzająco jasnych, omal białych włosów, w biegu poprawił płaszcz na plecach księcia. Ten szedł przez podwórze tak szybko, że poły majestatycznego płaszcza poruszały się za nim jak ptasie skrzydła. Na głowie miał złocony diadem, który przytrzymywał sięgające ramion, przetykane siwizną faliste włosy. Rubinowy krzyż lśnił nad czołem księcia. Już wchodził szybkim, sprężystym krokiem do świetlicy.

– Książę Władysław! – zawołał czarny giermek gromko, podrywając zasiedziałych komturów z miejsc.

Stojący przy drzwiach Kuno cofnął się, bo książę szedł tak szybko, że mógł zdeptać wszystko, co było na jego drodze, nawet tak potężnego mężczyznę jak on. I w jednej chwili wzrok Kunona zobaczył dwie rzeczy, jednocześnie. Że diadem z tyłu ma złoconego orła, który rozpostartymi skrzydłami otacza głowę księcia, i że w pochwie na jego plecach wisi ten miecz. Zrobiło mu się gorąco.

Za księciem wszedł łysy biskup Gerward; gruby, ale nie pozbawiony gracji. Wojewoda tczewski Świętosław, sędzia Bogusza, kilku rycerzy, których Kuno nie znał, i wreszcie dwaj nieszczęśni bratankowie księcia, Kazimierz i Przemko. Nie było chyba w państwie zakonnym komturii, w której nie opowiadano o tym, jak ten pierwszy klęczał przed Henrykiem von Plötzkau. Obaj wyglądali na przybitych, cóż się dziwić. Każdy, kto patrzył na nich, musiał myśleć o tym samym.

Książę Władysław zajął miejsce na podwyższeniu, a za jego plecami, jak cień, stanął giermek w czerni.

Dziwny chłopak – przemknęło przez głowę Kunona, gdy ich oczy spotkały się na chwilę.

Plötzkau szykował się do przemowy, Gunter też pokazywał, że chce zabrać głos, ale pierwszy, jako gospodarz, odezwał się książę:

– Powiem wprost. Propozycja, jaka wczoraj padła, jest niemożliwą do spełnienia. Mistrzu Plötzkau, komturowie, doceniam wysiłek i wkład zakonu w sprawę Gdańska, ale nie udawajmy, że to było warte stu tysięcy.

– Podważasz książę moje wyliczenia? – odezwał się głosem skończenie spokojnym Gunter.

– Możemy przedstawić własne – powiedział biskup Gerward. – W których znajdą się straty, jakie poniósł skarb księcia przez zniszczenie Gdańska.

– Rzeź mieszkańców, spalenie miasta i jego zagładę do gołej, wypalonej ziemi – powiedział Bogusza, sędzia gdański.

– Zniszczenia są częścią wojny – odezwał się Zyghard, i Kuno wzdrygnął się, słysząc w jego głosie fałszywie współczującą nutę.

– Gdańszczanie i ich brandenburscy poplecznicy, przeciw którym nas wezwałeś, książę – powiedział Gunter – bronili się tak zaciekle, że nie mieliśmy wyjścia. To była walka na śmierć i życie. My, śmiercią naszych braci zakonnych, opłaciliśmy wygraną. Życie.

– Dość – przerwał im książę i Kuno poczuł, że instynktownie stoi po jego stronie. – To tylko słowa, którymi próbujecie zamaskować nieprawość. Stu tysięcy za obronę jednego miasta nie zapłaciłby nawet cesarz! – uniósł głos, uderzając pięścią w podłokietnik krzesła.

Przez oblicze mistrza krajowego przebiegł grymas satysfakcji. Komturowie przybrali obrażone miny. Kuno miał to gdzieś. Niemile zaskoczyło go jedynie fałszywe ubolewanie na twarzy Zygharda.

– Skoro uważasz, książę, że nie stać cię na spłacenie naszych usług – znów zabrał głos Gunter – oraz że odbudowa Gdańska przerasta możliwości twego skarbu, pozwól, że mistrz krajowy zaproponuje ci wyjście z tej kłopotliwej sytuacji.

Henryk von Plötzkau przybrał namaszczoną minę, udając męża stanu, a Kuno poczuł, że mógłby mu przegryźć tętnice. Chciał przenieść wzrok na księcia, lecz zatrzymało go spojrzenie czarnych jak węgle oczu giermka.

W czym jesteś od nich lepszy, że tak nimi pogardzasz? – zdawało się pytać.

Otrząsnął się.

– Nasza propozycja wychodzi naprzeciw twym… twym… – Plötzkau zaciął się. Kuno wiedział, że gówniany z niego dyplomata. Pewnie Gunter nauczył go, co ma mówić, a ten kiep zapomniał słów. Mimo to starszy z braci Schwarzburgów nie wyręczył mistrza. Kuno zrozumiał, na czym polega dzisiejsza gra: z ust Zygharda i Guntera mają padać słowa dobre, krzepiące i polubowne. Twarde fakty ma wypowiadać wyłącznie mistrz.

– …możemy odkupić od ciebie, książę, tę cześć Pomorza, którą zajęliśmy i którą, jak mówisz, zniszczyliśmy. I wziąć na siebie reperację tych zniszczeń. I zamiast ty nam, my dopłacimy tobie – skończył Plötzkau.

– Nie rozumiem – odpowiedział książę Władysław. Jego twarz drgnęła, jakby budził się z długiego snu.

Czego nie rozumiesz, mały, wojowniczy książę? – zdenerwował się Kuno. – Oni już dawno postawili nogę po twojej stronie Wisły. Polowali na twą rzekę od dawna i teraz złowili jej ujście. Skarb w zakonnej sieci.

– Proponujemy ci, książę – przejął propozycję Gunter – wykup północnej części Pomorza za kwotę dziesięciu tysięcy grzywien.

Zakonne kutwy – pomyślał Kuno. – Dobrze wiedzą, że Władysław ma pusty skarbiec i palą mu się granice. Ukradli mu Gdańsk i Tczew, a teraz zalegalizują swoje panowanie za dziesięć tysięcy grzywien srebra. Mają pewność, że nie wystąpi przeciw nim zbrojnie, bo musiałby ruszyć całe swe wojska z Małej Polski, a tego nie zrobi, żeby nie wpadli mu tam Czesi, Głogowczycy i Bóg wie kto jeszcze. Arcymistrzowskie posunięcie. Gdyby nie to, iż ich nienawidzę, musiałbym ich podziwiać.

W czym jesteś od nich lepszy? – przyszpiliły go ponownie czarne oczy giermka.

Zagryzł wargi. To samo zrobił książę, jakby z całych sił próbował zapanować nad sobą, żeby nie wybuchnąć.

– Nie rozumiem – powtórzył gniewnie Władysław.

Łysy biskup uniósł dłoń w górę i powiedział:

– Proszę o chwilę – po czym pochylił się do ucha księcia.

Musiał wygiąć potężne ciało naprawdę daleko, bo ten niczego mu nie ułatwił, siedział sztywno, nieporuszony, jak posąg wykuty w kamieniu.

Nie rozumiesz, książę? – zakrzyczał Kuno w duchu. – To wszystko gra, podstęp! Przegrałeś, oni już poślubili Bałtyk! Zanurzyli biały sztandar zakonu w morskich falach!

Giermek, jak wyrzut sumienia, nie spuszczał oczu z Kunona, on zaś zaczął drżeć z wściekłości na nich wszystkich. Na komturów, Schwarzburgów, siebie, księcia, giermka.

Władysław odsunął szepczącego mu do ucha biskupa. Ten zwinnym ruchem kocura opadł na swoje miejsce.

– Nie – powiedział książę głośno, dobitnie i bez światłocienia. – Nie sprzedam Pomorza.

Kuno jęknął w duszy. Naraziłeś się, książę – pomyślał. – Rzucą całe siły zakonu, by cię zniszczyć, bo rozgryzłeś ich grę. Dostrzegłeś różnicę między ironią a kłamstwem, więc zmierzyłeś się z prawdą o Krzyżakach, tą, do której nawet oni przed sobą się nie przyznają.

Plötzkau poczerwieniał, już zaczynał bulgotać jak wrzątek w garncu. Gunter zachowywał kamienną twarz, ale po zwężeniu jego oczu Kuno widział, iż poszło nie tak, jak chciał. Zyghard przybrał swój obojętny i chłodny wyraz twarzy, jakby już wyszedł z dworzyska w Grabiu, wsiadł na konia i jechał gdzieś, przed siebie. Ty nie grasz? – pomyślał nagle Kuno. – Zyghardzie? Kim ty, u diabła, jesteś? Jakie jest twoje miejsce w tym zakonnym murze?

– To się skończy wojną! – wycharczał Henryk von Plötzkau.

Gunter drgnął i spróbował naprawić po mistrzu, mówiąc:

– Daj sobie czas, książę. Przemyśl ofertę. Dziesięć tysięcy grzywien to wielka kwota. Twoja odmowa może oznaczać wojnę.

– A więc wojna – powiedział Władysław i nie czekając na nic, wstał.

Giermek księcia spojrzał na Kunona wyzywająco.

Masz miecz! – zawył Kuno w duszy. – Książę, masz miecz, dla którego narażałem życie, ja, mój brat, a przed nami tylu innych! Sprawdź, ile jest wart!

Komturowie powstali, bo nie wypadało im siedzieć, gdy książę wstał. On zaś nie oglądając się na nic i na nikogo, ruszył przez świetlicę. Był niski. Sięgał mijanym komturom do piersi, Zyghardowi nawet niżej, ale szedł z głową uniesioną wysoko. Z kamienną, nieruchomą twarzą. I tylko dwie herbowe bestie wczepione pazurami w poły jego okrycia syczały wściekle i drapieżnie. Książę nie zwalniając kroku, uniósł ramię i zgarnął obie części płaszcza do siebie. Bestie połączyły się, tworząc półorła półlwa.