MUSKATA biskup krakowski opuścił piękne królewskie miasto chyłkiem, dwa dni po tym, jak zmuszony przez Łokietka musiał poprzysiąc przy świadkach, że przeprasza, że bardzo księciu szkodził, i poprawi się i tak dalej.
– Kra, kra, kra – przedrzeźniał notariusza Świnki, który go zmusił do podpisania ugody. – Stary, czarny kruk, bida z nędzą, sukmana łatana na łokciach, pies mu mordę lizał i ogonem trącał.
Skorzystał, że cały Kraków żył tylko ślubem „najdroższej książęcej córki”, najął woźnicę i chodu! do Wrocławia. Spieszyć się musiał, by świdnicki orszak księcia narzeczonego z narzeczoną nie ruszył przed nim, bo trakt ten sam i paskudnie by wyszło, gdyby się na nim spotkali. Spakował parę rzeczy do kufra, wiele tego nie było, co ważne, to już miał we Wrocławiu u swego drogiego Henryka, przebrał się za podróżnego, nie za bogato, nie za biedno, bo od taniego sukna krosty mu wyskakiwały na grzbiecie i dalej, w drogę. Lato sprzyjało podróży, tydzień z okładem i byli na miejscu.
– Dokąd teraz? – zapytał woźnica.
Pod pałac biskupa Henryka – chciał powiedzieć, ale rozsądek zwyciężył.
– Na Ostrów, pójdę podziękować za szczęśliwą podróż do tutejszej katedry – odrzekł skromnie.
– Dorzuciłby miedziaka – fuknął woźnica i smagnął konia.
– Zobaczy się – wymijająco odrzekł Muskata podróżny.
Gdy stanęli przed wyniosłą budowlą, zlazł z wozu, wyciągnął swą skrzynię i fuknął na woźnicę:
– Czego się gapi? Dowiózł, niech wraca! Co umówione, zapłaciłem, a górką nie będę dawał!
– Krakus – syknął woźnica, splunął przez ramię i odjechał.
– Żebyś ty wiedział, kogo wiozłeś! – zachichotał biskup i skinął na kręcącego się bez celu parobka. – Chodź no tu, chłopcze! Skrzynię pomóż zanieść.
– Dokąd, jaśnie panie? – spytał umorusany młodzian.
– Do pałacu biskupiego.
– A gdzie to? – nie wiedział niemota.
– Bierz skrzynię i idź za mną – wyniośle oznajmił Muskata. – Ale żwawo!
Ominął katedrę Świętego Jana Chrzciciela, ale zadarłszy głowę, obejrzał ją z podziwem. Dwie wyniosłe wieże i korpus jak się patrzy. A Henryk mówi, że jeszcze przebudowywać będzie! No, no! Jan Muskata zbudował karierę, służąc biskupowi Wrocławia, słynnemu Tomaszowi, jako legista w jego procesach z księciem Henrykiem. Och, to były czasy! Znajomości za pieniądze Tomasza sobie w kurii wyrobił na całą wieczność. Łokietek może mu skoczyć, o tak! Jan zawsze powtarzał, że jak być biskupem to albo we Wrocławiu, albo w Krakowie. Choć mawiał tak w czasach króla Václava, wtedy się jeszcze Kraków opłacał, a teraz, za Karła to już złota era biskupów wyłącznie tu, we Wrocławiu. Henryk z Wierzbna uwił sobie gniazdko na bogato, jak nie przymierzając, w jakimś Watykanie! Nie, nie, teraz się w dobrym towarzystwie nie wspomina o „Watykanie”. Teraz się mówi „Awinion”, jakby nigdy inaczej nie było.
– Postaw tu skrzynię – pokazał parobkowi i załomotał kołatką do potężnych drzwi. Raz i drugi. Spocił się od upału i tego kołatania.
– Co to za porządki? – żachnął się. – Nikt nie otwiera? Leć no, chłopcze, tam, od podwórza. Powiedz, że gość do biskupa Henryka zjechał.
Parobkowi brudna koszula lepiła się do grzbietu. Spojrzał na Jana, jakby mu niemiłym było wykonywanie rozkazów, ale powlókł się. Po długiej chwili wrócił ze stróżem w barwach biskupich.
– Ja do Henryka z Wierzbna – oznajmił wyniośle Muskata. – Wpuść mnie, nie będę tu stał jak słup. Ukrop się leje z nieba.
– Nie mogę, szlachetny panie. Biskup wyjechał.
– Wyjechał? – zdziwienie Jana nie miało granic. – Jak to?
– Na lato biskup często na wieś wyjeżdża, dla ochłody i lepszego powietrza – wzruszył ramionami stróż.
– A kiedy wróci? – spytał Jan z niemiłym, naprawdę niemiłym uczuciem, że kiedy on w potrzebie sterczy pod domem przyjaciela, ten w cieniu drzew i szmerze strumyka pije zimne świdnickie piwo i patrzy na gołe łydki pastereczek smagających badylkiem gęsie kupry.
– No, jak upał minie – odrzekł strażnik.
– Być nie może, ja nie będę czekał! – obraził się Muskata. – Ty puść, człowieku, do swego pana umyślnego z wiadomością ode mnie.
– Nie – leniwie oznajmił strażnik. – Ja tu jestem od pilnowania, a nie od puszczania. Jak pan chcesz, to se pan sam puszczaj umyślnych. Do widzenia, bo zawołam straż miejską, że się pan do biskupa chce zakraść!
Tylko nie straż miejska! – wystraszył się Muskata. – Tego mi nie trzeba. Cisza wokół mej osoby. Dyskrecja.
Rozejrzał się po placu.
– Woźnicy potrzebuję – powiedział do parobka. – No, rusz się, znajdź mi jakiego, bo ci za noszenie pół miedziaka nie dam!
Chłopak powlókł się ospały od gorąca. Po długiej chwili przyprowadził wóz. Jan przez chwilę wystraszył się, że to ten sam, co go z Krakowa przywiózł, ale nie, po prostu wszyscy woźnice wyglądają tak samo. Brudna koszula, kapelusz słomiany i za luźne portki.
– Na rynek, do kramów kupieckich! – zażądał Muskata, gramoląc się na wóz. – Kufer mi tu postaw – pokazał parobkowi palcem, bo ten wciąż wydawał się spać z otwartymi oczami. – No, jazda! – ponaglił woźnicę.
– Panie! Jaśnie panie! – zawołał parobek, gdy wóz ruszył. – A mój miedziak!
– Poszedł precz, darmozjad! – warknął za nim Muskata i pokazał mu język na odjezdnym.
– Gdzie konkretnie? – zapytał woźnica, gdy wjechali na wrocławski rynek.
– Tamta pierzeja. „Towary wschodnie” Leo Muskaty! A nie, co ja gadam, Stefana Muskaty!
Tyle lat nie był w domu, że niemal zapomniał, iż ojciec nie żyje, a interes w rękach brata. Podjechali pod samo wejście. Nad kantorem zwisał proporczyk z trzema gałkami muszkatu, ich znakiem rodowym. Przed kramem ludzi nie było, zresztą na całym rynku panował leniwy, ospały spokój.
– Kufer mi pomóż zanieść – rozkazał Jan i zlazł z wozu. – Za mną, proszę!
Wszedł do wnętrza kramu. W nozdrza uderzył go zapach cynamonu, pieprzu i gałki.
– Stefan? – zawołał, mrużąc oczy. Po jasności dnia półmrok kramu na chwilę odebrał mu wyraźne widzenie. – Stefan?
– Słucham jaśnie pana? Co podać?
Już przejrzał i nagle, jak w dzieciństwie, zobaczył wirujące w smugach światła drobiny przypraw.
– Pieprzu do piernika? – przymilnie skrzeknął głos z głębi karmu.
– Stefan, nie piernicz – zaśmiał się Jan. – To ja, twój brat kochany! Nie poznajesz?
– Jaki brat? Ja nie mam brata – odezwał się zaskoczony głos.
– Jak to brata nie masz! – zdenerwował się na głupie gadanie Jan. – Stefan, natychmiast wyłaź zza kantoru i przeproś!
– O Jezusie! Jan! Jan we własnej osobie! – Stefan wygramolił się z wnętrza i mogli się sobie przyjrzeć.
– Aleś się postarzał, bracie! – stwierdził Muskata. – Brzuszysko ci urosło, łysinkę wyhodowałeś, a na brodzie jak nie miałeś włosów, tak nie masz!
– Ja się zestarzałem? – zaskrzeczał Stefan. – Żałuj, że ty się nie widzisz! Oczy podkrążone, skóra ci wisi z polików i szyi jak u starego gęsiora. Brzucha nie masz, prawda, ale ty w więzieniu siedziałeś!
– W więzieniu? – pisnął woźnica spod wejścia. – Mnie się za kurs należy!
– Stefan, zapłać – skinął ręką Jan. – Zapłać mu, niech nie ględzi.
Brat wysupłał miedziaka, woźnica zażądał dwóch, Stefan syknął, ale zapłacił.
– No, w gościnę przyjechałem – oznajmił Muskata, gdy pozbyli się natręta. – Odświeżyć się muszę, bo droga z Krakowa długa, a upał jak wiesz, niemiłosierny. – Mówiąc, rozglądał się po wnętrzu „Towarów Wschodnich”. Niby nic tu się przez lata nie zmieniło, a jednak wszystko jakieś takie małe, zapyziałe. Pałąk od kosza na drewno jak był urwany, tak jest. – I głodny jestem, zarządź wieczerzę, nie musi być nic wyszukanego, chłodne piwo, mięso, biały chleb, bo czarnego się w wieży u Karła najadłem za wszystkie czasy. – Przejechał palcem po boku drewnianej, kupieckiej lady i przybliżył go do oczu. Kurz? – Owoców trochę, bom spragniony, i wiesz co? Naszego korzennego wina bym się napił, podaj. Mój pokój stoi wolny? – stwierdził raczej, niż spytał i wymijając Stefana, ruszył przejściem z kantoru do części mieszkalnej.
– Twój pokój? – zdziwił się brat. – Nie ma twojego pokoju.
– Jak to nie ma? – zatrzymał się w pół kroku Jan. – Zamurowałeś go czy zamieniłeś na skład szafranu?
– Mój syn tam mieszka. Leo II.
Psiakrew, zapomniałem, że on ma syna – przygryzł wargę Muskata i spytał zaskoczony:
– To gdzie ja mam zamieszkać?
– No, raz-dwa się opróżni służbówkę – rozłożył ramiona Stefan.
– A twój syn nie może iść do służbówki? – skrzywił się Muskata.
– No nie, bo on z żoną i dzieckiem tam tego… Janie, nie złość się, przyjechałeś tak niespodziewanie, gdybyś dał znać przez umyślnego wcześniej…
– Żeby człowiek się musiał anonsować do własnego domu! – obraził się Muskata i pokręcił głową, fukając. – Coś takiego!
– Przecież dom jest mój, nie twój, nie pamiętasz, jak wyglądał doskonały plan Leo Muskaty? – szedł w zaparte Stefan i zaczął wyliczać pokazując, jak za młodu, na palcach: – Adela siostra nasza dobrze za mąż i na rozród, ja dziedziczę „Towary Wschodnie”, a ty na studia do Bolonii i dalejże, karierę robić. Mam ci przypomnieć, ile nasz drogi ojciec na twą naukę i podróż wydał? To wszystko jest spisane, Janie – poklepał pulchną dłonią w okute wieko wbudowanej w ladę kramu skrzynki.
– Nasza skrzyneczka kochana – wzruszył się Muskata – nasz skarbczyk rodowy, miejsce chowania najdroższych pamiątek! Jak ja tęskniłem za domem… – pociągnął demonstracyjnie nosem.
– No, już, chodź na górę, przygarniemy cię, braciszku – klepnął go w ramię Stefan.
– Idę, idę – pokiwał głową Jan, jak to robią ludzie strapieni i w potrzebie. – A ty weź mój kufer, bo ja nie dam rady. Okropnie jestem tą drogą znużony.
Nie dali mu pokoju, bo mówili, że nie mają wolnego, i stanęło na wąskiej jak trumna służbówce. Prawda, Leo II wraz z rozlazłą żoną i wiecznie wrzeszczącym bachorem okupowali jego dawną ciasną izbę. Już pierwszego wieczoru zrozumiał, że nie znosi swej bratowej, Gizeli, która była kobietą niemłodą i wścibską. Ciągle go pytała: „Na jak długo?” i co mu zrobili w Krakowie, że musiał uciekać. Prawda, gdy poprzednimi razy bywał we Wrocławiu, nie zaszczycił ich swą wizytą, bo czasu nie miał, a tym bardziej potrzeby. Mieszkał wygodnie u biskupa Henryka i w głowie mu nie postało odwiedzać „Towary Wschodnie”. Nic o nim nie wiedzieli oprócz tego, że „Mówią, iż wielki Jan Muskata, biskup krakowski, to nikczemnik, zabójca i złodziej, co słusznie spadł z wysokości”. Ta suka, Gizela, śmiała mu takie coś powtórzyć, a ten niezguła, Stefan, nie dość, że jej za to nie zlał, to nawet nie zaprzeczył. Jan źle się tu czuł. Przy każdym posiłku patrzyli mu na ręce, jakby się bali, że zje jajko więcej, niż mu wydzielili, psiakrew z taką rodziną! I jeszcze te wieczne narzekania, jęki, jak to się interesy popsuły, odkąd Krzyżacy zajęli Gdańsk, ile poszła w górę cena gałki, a ile cynamonu, i że zapasy się już kończą. Słuchać nie mógł tego biadolenia, a tym bardziej patrzeć, jak Gizela łazi po domu z biustem przelewającym się pod suknią! Żeby jeszcze ta młoda, ich synowa, była jakaś do rzeczy, ale gdzie tam! Dziewucha przed dwudziestką, a już wyglądała, jakby kopista zagapił się na Gizelę i na wzór teściowej odmalował synową.
Ach, moja słodka, śliczna Gerusso! Gdzie jesteś, kwiatku? – myślał i tęsknił.
Było mu w domu rodzinnym gorzej niż u Karła w wieży. Tam przynajmniej mógł pomstować na głos. Pluć po ścianach. I ryć w kamieniu odłamkiem drutu, który znalazł, słowa wszystkich łacińskich klątw, które podczas studiów poznał. „Żebyś sczezł”. „Niech szczury obgryzą twe przyrodzenie i wyjałowią łono twej żony”. Szczególnie lubił to: „Niech twe imię będzie wymazane z Księgi Żywych na wieki, tak że grób twój zniknie, kości rozsypią się w pył i śladu na ziemi po twym wrażym istnieniu nie będzie”. Albo takie: „Niech wrogowie zatańczą na twym truchle taniec zwycięski”. Przed każdą z klątw rył jego imię „Vladislaus Dux”, żeby ci, których więzić tu będą po nim, wiedzieli.
Nieprawda, tak tylko po złości do Stefana pomyślał. W wieży było gorzej. Pół roku! Ileż razy tracił nadzieję, że kiedykolwiek stamtąd wyjdzie. Ile razy zdawało mu się, że to koniec, że nieustanny półmrok go dobije. Tylko dobra pamięć pozwalała mu przetrwać. Przypominał sobie swoje najlepsze dni, chwile chwały i na zmianę z nimi wrażą, zaciętą twarz Karła. Tak, pamięć i nienawiść, jego przyjaciółki.
Na szczęście, nie musiał siedzieć u Stefana zbyt długo, już drugi dzień po przyjeździe pchnął umyślnego do wiejskiej rezydencji Henryka i ten w dwa tygodnie do Wrocławia wrócił. Gdy tylko biskupi sługa po niego przyszedł, Jan wrzucił, co miał pod ręką, do kufra, kazał go znieść z pięterka i na wóz wsadzać, pożegnał ozięble Stefana, Gizeli słowem nie zaszczycił i pojechał.
– Bracie! – powitał go Henryk wylewnie.
– Bracie umiłowany! – odpowiedział Jan całkowicie szczerze i padli sobie w ramiona.
– Pójdę w zaparte – oznajmił Muskata, gdy po porządnej i dobrze zakrapianej wieczerzy siedzieli przy kielichu chłodnego, styryjskiego wina. – Przysięga wymuszona pod groźbą jest nieważna.
Tylko co dalej? – pomyślał w panice, z którą nie chciał się przed przyjacielem zdradzać. – Co ja zrobię? Nie wrócę do Krakowa, póki Karłowie tam siedzą. Boże, nie chcę już być bezdomny! Ile można się tułać o proszonym chlebie?
Z nerwów sięgnął po zimne kacze udko. Wbił w nie zęby.
– Masz odpis tej haniebnej ugody? – zapytał biskup wrocławski.
– Mam, Henryku. – Muskata otarł tłuszcz z kaczki w serwetę i z ciężki sercem wyciągnął pergamin ze stojącego przy nim kuferka.
Przyjaciel przebiegł wzrokiem dokument, mamrocząc:
– …nie opuszczać diecezji… nie trzymać przy sobie osób niemiłych księciu…odwołać własnym kosztem i staraniem wcześniej złożone przeciw niemu pisma… – zaśmiał się, odkładając pergamin. – No daj ty spokój i nic się nie martw! Apelacje, które złożyłem w twoim imieniu, już zaczęły działać. Wystarałem się, by papież na sędziów powołał moich, wrocławskich kanoników. Mam upoważnienia, aby oni właśnie, jako reprezentanci Klemensa, wezwali Łokietka przed trybunał. W dodatku legat papieski, nasz kochany Gentilis, już z Budy wysłał pozew przeciw Śwince. – Henryk polał im obu wina i unosząc kielich, zaśmiał się gromko. – Weselmy się i radujmy, Janie! Obaj twoi wrogowie już wpadli między kamienie młyńskie awiniońskiej kurii! Przekazałem tam tyle, ile było trzeba, by sprawy przybrały taki obrót, że ani Karzeł, ani Świnka się w życiu z tego nie pozbierają! Starego Jakuba nasi przyjaciele legaci tak przemielą, że się nogą przeżegna! A Łokietek już spod ekskomuniki nie wyjdzie!
– I chwała Bogu! – rozpromienił się Jan. – Napijmy się!
Tak zrobili. Z każdym kielichem złote styryjskie przywracało Muskacie wiarę nadwerężoną ostatnimi latami niepowodzeń. Uciszało nieznośne kołatanie serca. Zmazywało każdy straszny dzień spędzony w karłowej wieży. Przypominało mu o tych pięknych latach, gdy omal nie został prymasem Węgier, gdy był kanclerzem młodego króla w Budzie, gdy świat kładł mu się do stóp i spełniał jego dalekosiężne wizje.
– Tyś tu się we Wrocławiu urządził! – z lekką zazdrością przyznał przyjacielowi Muskata, gdy wlewali w siebie kolejny kielich. – Książę słabiutki, a Śląsk w nosie ma konszachty z Królestwem, więc żaden ambitny władca ci nie grozi. Nie wypominając niczego, ja we własnej osobie tak się pomogłem urządzić biskupom Wrocławia!
– I dlatego, mój drogi, będę ci pomagał, póki tchu starczy! – stuknął kielichem o kielich Henryk. – No, to po rozchodniaczku, bo rano trzeba nam wstawać!
– Tak? A po co? – zdziwił się Jan, rozglądając się, czy coś tam jeszcze z tej kaczki nie zostało. Niestety, same kosteczki. Znalazł niedojedzone jabłko i łapczywie pożarł je wraz z ogryzkiem.
– Jak to po co? Jutro niedziela, Janie! Mszę będę celebrował.
– To ty – zaśmiał się Muskata i wyłożył nogi na stole. – Ja się mogę wyspać.
– Nie, nie, mój drogi. Niech Wrocław widzi, jak nam się tu wiedzie. Ty będziesz mi służył do mszy!
Upił się – skwitował Jan. – Niech mu będzie na zdrowie, a końcu to z jego piwnic – pomyślał wyrozumiale i sięgnął po kolejny dzban wina. – A co, nie będę gorszy.