WŁADYSŁAW wziął udział w wielkim korowodzie rozpoczynającym zapusty. Orszak książęcy wyruszył z wawelskiego zamku na rynek miejski Krakowa w asyście dęcia w rogi, piszczałek i wybijających szalony rytm na małych bębnach chłopaczków. Paweł Ogończyk z workami miedziaków do rozrzucenia między ciżbę trzymał się blisko księcia. Władek junior, którego Jadwiga kazała mu ze sobą zabrać, siedział sztywno w siodle, prostował plecy i choć z całych siły chciał wyglądać na dorosłego, oczy strzelały mu na prawo i lewo, a na policzkach kwitły rumieńce wskazujące, że chłopak najchętniej zeskoczyłby z siodła i ruszył w bawiący się tłum. Po drodze z zamku do miasta mijali ogniska, przy których bawiła się służba. Mężczyźni skakali przez płomienie, a dziewczęta z piskiem rzucały w nich śnieżkami. Jednak prawdziwa zabawa zaczynała się za bramą miejską. Rulka zarżała z oburzeniem i cofnęła się, nie chcąc wejść.
Władek pochylił się do jej ucha i szepnął:
– Ja też wolę bitwę od tego hasania, ale co zrobić, Rulka, co zrobić! To nie dla nas zabawa, a dla ludu. Mówią, że ze mnie książę Wawelu, a nie całego Krakowa. Musimy się pokazać, no dalej, nie grymaś, chodź, chodź.
Ruszyła niechętnie i wnet otoczyła ich wrzawa, pisk i skandowanie prześmiewczych wierszyków:
– Mięsopusty, zapusty,
Nie chcą baby kapusty!
Władek zapatrzył się na przebranych za kobiety mężczyzn. Mieli wypchane szmatami biusty, na głowach kolorowe chustki, spod których wystawały włosy z wiechci słomy, i skakali, kolebiąc się na boki. Nagle wpadł między nie chłop z gigantycznym przyrodzeniem uszytym z płótna i wypchanym na kształt kiełbasy, i zaczął dźgać je nim komicznie.
– Basy, basy, daj no, mężu, kiełbasy!
Władek zaśmiał się pełną piersią, ale natychmiast spoważniał, odwrócił się do syna i krzyknął:
– Nie gap się na te głupoty!
Ledwie ujechali parę kroków, a znów pożałował, że uległ Jadwidze i zabrał go ze sobą.
Oto bowiem krakowskie nierządnice, ubrane pstrokato i wyzywająco, wygłupiały się, udając mniszki i zakładały na rozczochrane włosy welony, a potem w dreptały ni to w tańcu, ni to prześmiewczym korowodzie, składając ręce do nieba i śpiewając cienkimi głosami na melodię psalmu:
– Biskupie, krakowski biskupie,
dlaczego masz nas w dupie!
Wróć, wróć, twe owce czekają.
Gdy cię nie ma, niebożę, księciu nie dają.
Jezu! A nierządnice nie powinny siedzieć na krakowskiej Belzie? – pomyślał Władek i zrobiło mu się gorąco. – Dobrze, że Jadwinia tego nie widzi, zaraz by wzywała imienia świątobliwej Jolenty, a co tu zmarłe poradzą? Takie czupiradła pomyślały, że ja bym chciał? „Księciu nie dają”? – Otrząsnął się i splunął. Rulka godnie kroczyła dalej.
Na rynku miejskim zabawa kwitła w najlepsze. Ludzie poprzebierani za niedźwiedzie i tury, między nimi wystrojone żony kupców, jedne same, inne z mężami pod rękę. Dzieci biegające z ujadaniem jak psiarnia. Wystrojone jemiołą i jałowcem kramy, a z nich unosiły się najróżniejsze zapachy. Dziewczęta sprzedawały miodowe placki i tą samą, słodką ręką podawały z kosza małe wędzone rybki. Na rozstawionych dalej rusztach piekło się mięso i woń przypalenizny rozchodziła się, mieszając z zapachem grzanego w kotłach miodu i wina.
– Przejazd dla księcia Władysława! – krzyczeli heroldowie.
Tłum rozstępował się, zerkano na niego ciekawie, ale uwaga gapiów natychmiast przenosiła się na figlarzy wyczyniających coraz to wymyślniejsze sztuczki. Żonglowali jabłkami, strzelali z batów, połykali ognie i fikali koziołki. Władysław sam nie wiedział, na co patrzeć najpierw.
Wierzbięta z rodu Gryfitów, którego przesunął z urzędu wojewody na kasztelana krakowskiego, zamieniając w ten sposób z Mikołajem Lisem, uprosił go, by wziął udział w tym rozpustnym święcie.
„Panie – klarował mu. – Wiesz, jakie są zgrzyty i tarcia wśród mieszczaństwa po utracie Gdańska. Doceń ich, weź udział w zapustach. Załagodźmy trochę, ugadajmy się z rajcami”.
No i się zgodził, choć takich wygłupów nie lubił. Umówione było, iż spotkają się z wójtem Albertem i radą miejską w ratuszu, a potem wspólnie przejadą przez miasto, dając dowód przyjaźni między księciem a nimi.
Wreszcie dojechali do ratusza. Wójt czekał już na nich, wystrojony w aksamitny kubrak barwy szafranowej i płaszcz zielony, podbity futrem popielic, z łańcuchem złotym, znakiem swej godności na szyi.
Wyglądam przy nim jak biedak – skonstatował Władek kwaśno. – Oto król Albert księcia Władzia przyjmuje. Ubogiego krewnego z Wawelu.
Zacisnął szczęki. Wójt skłonił mu się nisko, a za nim pokłonili się rajcy. Każdy jeden strojny niczym panisko. Błękit, żółć, jasna i ciemna zieleń, granat aksamitów i szlachetne podbicia z delikatnych futer. Brokaty i harasy. Hafty i ozdobne kamienie wszyte w rękawy.
Prawo im zabrania noszenia purpury, ale czym ona jest przy tej rozpuście strojów? – myślał, gdy Albert prowadził go do sali rady. Stoły ustawione w podkowę uginały się od ozdobnych naczyń. Dla niego przygotowano tron książęcy w honorowym miejscu, ale gdy usiadł na nim i zaczęto wnosić wymyślne potrawy wyglądające jak budowle, żywe ptaki, zwierzęta i barwne kwiaty, pomyślał gorzko, że oto zapusty, a on jest częścią ich prześmiewczego obyczaju. Książę przebrany za biedaka czy biedak za księcia? Wielcy bogacze kłaniają się mu i pełnią służby, a w głębi duszy mają go za nic i czekają, by to on usługiwał im u stołu.
– Die Pastete mit Wachteln mit Huhnerleber… Pastet z psepiórek i gensiej fontrópki – zachęcał sługa wójta Alberta w tunice z flandryjskiego sukna i stawiał mu przed nosem coś upieczonego na kształt wiejskiej chaty.
– Hecht in Sahne… mein Herzog, bitte!
– Mów po polsku – skarcił go Władysław i dodał w myśli: Po niemiecku mi nie smakuje.
– Tak, tak – poprawił się paradny sługa Alberta.. – Sc… scz… szcz… ściupaki w śmietanie! Kluzki z makiem! Kaczy udka w safranowym zosie!
Władek jadł skąpo. Niech nie myślą, że łasi się na te ich przysmaki. Między ważniejszymi z rajców siedziały małżonki. Poznał Johannesa, a jakże, po brzuszysku. To ten mieszczanin, do którego domostwa wszedł niepozornie, pod przebraniem giermka. A przy nim żona, strojna w jedwabne fatałaszki, jak jej tam było na imię? Kuna? Nie, Cunla. Zajadali w najlepsze i raz po raz gapili się to na niego, to na młodego Władka, ciekawi, jakby książę ojciec i syn byli egzotycznymi ptakami. Zerknął na juniora i nie miał mu nic do zarzucenia. Chłopak siedział prosto, łokcie trzymał przy sobie, brodę wysoko i jadł z umiarem. Wreszcie zabrano miski, półmiski, patery i talerze, na stole pojawiły się kosze suszonych owoców, orzechy i słodkie wino. Młody Władek odmówił grzecznym skinieniem głowy.
Dobrze go wychowałem – ucieszył się Władysław. – Nawet bardzo dobrze.
– Widzisz, książę – zagadnął wreszcie wójt Albert. – Na naszym świątecznym stole brakuje rodzynek, fig, granatów. A w naszych składach nie ma już pomorskich pasiaków, nie ma solonych śledzi, suszonego dorsza. Wszystko to braliśmy z Gdańska, a jego też już nie ma. Straty, jakie każdego dnia ponoszą kupcy krakowscy, idą w dziesiątki tysięcy.
– Straty księstwa są dużo większe – poważnie odpowiedział Władysław. – Cła, opłaty portowe i podatki to jedno. Ale najgorsze, że zakon odciął nas od dostępu do morza.
– No właśnie, właśnie – załamał ręce Albert. – Dla nas brak gdańskiego portu to katastrofa. Nie możemy swoich towarów wysyłać drogą morską i nie możemy kupować. Jesteśmy jak muchy w smole, unieruchomieni.
– Was willst du, main Herzog? – włączył się Heinrich, brat Alberta, wspólnie z nim pełniący urząd wójta.
– Jesteśmy w Krakowie – twardo powiedział kasztelan Wierzbięta. – I do polskiego księcia zwracamy się po polsku.
– Proszę o wybaczenie – skłonił się Heinrich i powtórzył: – Co zamierzasz, książę? Jak planujesz odzyskać Gdańsk?
– Na drodze prawnej – powiedział Władysław przez zęby.
– Aber es kann… – zaczął wołać któryś z rajców, ale pod karcącym wzrokiem Wierzbięty natychmiast zaczął mówić po polsku, tyle że z jeszcze większą pretensją. – Ale to może trwać w nieskończoność!
– W nieskończoność – powtórzyli inni.
– A co? Proponujecie mi wojsko silniejsze od armii zakonu? – zezłościł się Władysław. – Gdybym takie miał, nigdy nie wypuściłbym Gdańska, Tczewa i Świecia z ręki.
– Obowiązkiem księcia jest obrona granic – powiedział Albert z pozoru polubownie. – I do głowy nam nie przyszło, by ciebie, panie, w tym względzie pouczać.
Właśnie to robicie – z goryczą pomyślał Władek.
Rozmowa nie kleiła się, Wierzbięta klarował im drogę prawną, u papieża w kurii awiniońskiej, oni kiwali głowami, a myśleli swoje: straciłeś nasz Gdańsk, książę. Raz czy drugi, niby przypadkiem, złośliwie wspomnieli o kupcach lubeckich. Udał, że nie słyszy. Był wściekły. Proces, który na skargę Muskaty toczył się w Bratysławie, przed legatem papieskim, też nie szedł dobrze. (…) Biskup Krakowa był zbrodniarzem, co okradał kościoły, kazał otwierać groby i wyjmować z nich kosztowności, którymi płacił za wojnę z wracającym z banicji Władysławem. Był najzagorzalszym stronnikiem czeskim, tym, który rzucił im w twarz: szukajcie innego biskupa, a ja przybędę z innym księciem. Był zdrajcą i powinien ponieść karę. A jednak los wciąż kazał księciu mierzyć się z wrażym biskupem, tak jak mierzył się z legendą wygnanego króla, Bolesława. Kraków pamiętał i tym wspomnieniem wciąż właził mu przed oczy. Pomazaniec nie może zabić pomazańca.
– Pawle – przywołał gestem dłoni Ogończyka i szepnął mu do ucha: – Gdy tylko wrócimy z tej maskarady, ślij gońca do biskupa Gerwarda. Chcę go wyprawić do Bratysławy.
– Jasne, książę. Kto, jeśli nie nasz Leszczyc? Mistrz negocjacji, może coś utarguje.
– Panie, powiedz coś krzepiącego na koniec – szepnął mu do drugiego ucha kasztelan krakowski.
Krzepiącego? – skrzywił się Władek, patrząc po twarzach rajców. – Co ja mam…
– Jest czas postu i jest czas zabawy – szepnął cichutko Borutka, stojący za księciem. – A bywa, że zapusty wypadną w chwili postnej.
Powtórzył po nim, bo to było udane.
– Płaczemy za Gdańskiem, Tczewem i Świeciem, ale póki Wisła nie zawróciła biegu, nic nie jest stracone – tak im powiedz, mój panie – doszeptał Borutka i Władek wygłosił:
– …póki Wisła nie zawróciła biegu, nic nie jest stracone!
Odpowiedział mu polubowny pomruk. Miny rajców zrzedły. Nawet jeśli zaprosili go, by liczyć na jego oczach swoje straty, to właśnie wyjął im to liczydło z ręki. Wstał od stołu, podziękował za przyjęcie i ruszył do wyjścia.
Przed ratuszem zabawa wrzała w najlepsze. Było hałaśliwiej i jeszcze sprośniej. Chłop z udającym kiełbasę przyrodzeniem ganiał szacowne mieszczki, a te z piskiem uciekały, wysoko i nieprzystojnie podciągając suknie. Wójt Albert pokornie przytrzymał mu strzemię, gdy Władysław wsiadał na Rulkę. Jego brat, Heinrich, trzymał konia młodemu Władziowi. Z kasztelanem Wierzbiętą na czele ruszyli w uroczysty objazd rozbawionego miasta.
– Przejazd dla jaśnie księcia Władysława i wójta krakowskiego, szanownego Alberta! – krzyczała straż krakowska, a wpół pijana, wpół rozbawiona ciżba rozsuwała się, zadzierając głowy.
Z boku, od strony małego cmentarza mieszczącego się za otoczonym rusztowaniami wciąż trwającej budowy, ale już okazałym kościołem Mariackim, dało się słyszeć dźwięk dzwonków i piskliwe krzyki. Tłum ruszył tam biegiem, wietrząc kolejną atrakcję.
– A to co znowu? – zapytał Władysław Pawła, ale odpowiedział mu wójt Albert.
– Episcopellus, książę. Taka zabawa uczniów szkoły katedralnej. Zwykle odbywała się w katedrze krakowskiej, biskup Muskata zezwalał. No, ale biskupa nie ma, to się przenieśli na rynek.
Władek odczuł przytyk i zignorował go. Zobaczył, że orszak przebranych w księże szaty młodzianków prowadzi oślicę, na której siedzi ktoś ustrojony w biskupią tiarę.
– To biskupek – wyjaśnił wójt Albert. – Będzie udawał biskupa i wygłaszał mowy. Bardzo zabawne.
– Rzeczywiście – mruknął Władysław, patrząc, jak w tej samej chwili gruby biskupek spadł komicznie z oślicy i próbował się na nią wgramolić z powrotem, ku uciesze gawiedzi, siadając głową do ogona.
– Spójrz tam, panie – Albert wskazał na ustawiony przy wejściu do kościoła drewniany podest z baldachimem, pod którym stało coś w rodzaju wielkiego krzesła z dziurą pośrodku. – To udawany tron biskupi.
– Muskata na to pozwalał? – z niedowierzaniem spytał książę.
– Ano pozwalał. Lepiej dać ludziom się pośmiać zdrowo, niżby mieli gadać na niego po kątach. Wiadomo, że to tylko taka zabawa.
Orszak przebrany za kanoników dzwonił i wydzierał się wniebogłosy, oślica ryczała, biskupek raz po raz z niej spadał, aż przywiedziono go do tronu, który zajął, wyciągnął w górę ramię i wygłosił parę zdań kazania o świętym Nemo, po czym zasiadł i pierdnął, a z dziury w krześle wyleciały pomalowane na złoto jabłka.
– Sra złotem! – ryczał w uciesze tłum. – Złotem robi pod siebie!
Same Jałbrzyki – żachnął się w duchu Władek i zamiast śmiać się z figury Muskaty, zastanawiał się, kiedy tłuszcza pokaże wyobrażenie księcia. Jak będzie wyglądał, nie musiał się domyślać.
– Mięsopusty, zapusty
Nie chcą panie kapusty
Wolą sarny jelenie
I żubrowe pieczenie!
Zaśpiewał tłum i zostawiwszy biskupka i to, co mu wypadało z tyłka, ruszyli powolnym orszakiem w stronę zamku.
– Książę Władysław miłościwie nam panujący i wójt Albert oznajmiają Krakusom o swej dozgonnej przyjaźni! – krzyczała straż miejska, prowadząc ich, a Władek wziął od Ogończyka kiesę i rzucał w tłum miedziaki.
– Kiej ostatki, kiej ostatki, niech się trzęsą babskie zadki! – darł się jakiś figlarz i skakał to na jednej, to na drugiej nodze.
Gdy zbliżali się do miejsca, w którym poprzednio tańczyły ladacznice przebrane za mniszki, Władysław z obawą zerknął na syna. Władek jednak jechał sztywno, utkwiwszy wzrok daleko przed sobą i nie rozglądał się na boki.
– Zuch – pochwalił go w myślach.
W tej samej chwili dojrzał Borutkę, który wyłamał się z orszaku i rozganiając ciżbę bacikiem, przepychał się w bok, pod prowizoryczne budy sprzedawców jarmarcznych przysmaków.
Co on tam? – pomyślał i stracił go na chwilę z oczu, bo orszak choć wolno, to jednak szedł naprzód.
– Książę Władysław miłościwie nam panujący i wójt Albert oznajmiają Krakusom o swej dozgonnej przyjaźni! – ochrypłym głosem zawył strażnik i Władek rzucił ostatnią garść miedziaków, po czym obejrzał się za siebie, szukając wzrokiem Borutki.
Dojrzał go. Na szczęście czarny kubraczek wyróżniał się w tłumie. Zobaczył, że chłopak smaga bacikiem karła w czerwonej czapce. Oblało go gorąco.
– Won stąd! – usłyszał piskliwy głos Borutki i spostrzegł, jak zrywa czapkę z głowy karła. – Nie będziesz tu przedstawień urządzał!
Władek poczuł, jak palą go policzki. Musiał się tego spodziewać, skoro biskupka na oślicy srającego złotem mieli śmiałość pokazać na rynku, to co dopiero księcia – karzełka.
Czy wszyscy to widzą? – przebiegło mu przez myśli i w tej samej chwili w sukurs przyszły mu ladacznice ze swym zakonnie kurewskim korowodem i śpiewem:
– Jestem matka przełożona
przez kolano przełóż mnie!
– Mój opacie, ściągaj gacie!
Welony na nastroszonych włosach, piersi wypadające ze staników sukni i uróżowane policzki przysłoniły Borutkę przepędzającego karła. Ścisnął kolanami Rulkę, by szła szybciej, i wkrótce znaleźli się przy bramie miejskiej.
– Z Bogiem – pożegnał rajców i wójta. – Weselcie się, ale o Bogu nie zapominajcie! – przestrzegł na koniec i z ulgą wyjechał na drogę ku zamkowi.
Borutka dogonił ich po chwili i książę przywołał go natychmiast.
– Co to był za… dziad? – spytał, siląc się na obojętność.
– Dziwak jakiś, mój książę – wzruszył ramionami chłopiec. – Jak go smagnąłem raz i drugi, to krzyczał, że on dobrze zna księcia.
– Grunhagen? – głośno zdziwił się Władysław.
– Nie pozwoliłem mu się przedstawić – hardo powiedział Borutka. – Bo i po co? Kto księcia chce przedrzeźniać, z księcia ręki ginie.
– Masz tu, w nagrodę – wcisnął mu w dłoń srebrną monetę. – Dobrześ zrobił. Ale gdyby ten… ten niski człowiek przybył na zamek i przedstawił się jako rycerz Grunhagen, to prowadź go do mnie.
– A po co, mój panie? – wzruszył ramionami Borutka. – Nie wypada, by nasz wielki książę się z jakimś karliskiem prowadzał. Nie uchodzi.
– Gadasz jak moja żona – żachnął się Władek.
Jadwinia też raz tylko zobaczyła Grunhagena i powiedziała, że więcej go widzieć nie chce, zresztą gaduła Jałbrzyk jej wyklepał, że przebrany Grunhagen udawał księcia, gdy Władysław był gdzie indziej. Przecież raz się zdarzyło i nie miał zamiaru tego powtarzać, już nie jest tym księciem, co kiedyś. Zmienił się. A Jadwiga nie rozumiała, dlaczego Władek potrzebuje czasem spojrzeć na Grunhagena.
– Książę pan to majestat – odezwał się przemądrzale Borutka. – A tamten dziad to zwykły karzeł. Nie ma o czym gadać.
– Oddawaj dukata – zażądał Władek.
– Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera – obraził się Borutka i wyciągnął rękę ze srebrną monetą. – Ale ja nie taki. Nawet jak książę się gniewa, nie pozwolę żartów urządzać i gdy znów przydybię karła w pobliżu majestatu, to go stłukę.
Władek chrząknął i nie wziął srebrniaka od chłopca. Zresztą już wjeżdżali przez zamkową bramę. Na dziedzińcu czekał na niego wojewoda Lis z jakimiś najpilniejszymi sprawami. Władek załatwił to w biegu, między oddaniem Rulki stajennemu a zdjęciem rękawic. Pozostałych urzędników biegnących ku niemu zagarnął za sobą i w drodze z dziedzińca do komnat dał dyspozycje, krótko:
– Tak, nie, nie. Dobrze. Może być. Odłożyć na później.
Przed wejściem do komnaty dogonił go zziajany Ogończyk.
– Co ty tak latasz, Pawle? – skarcił go Władek. – Ledwie byłeś na dziedzińcu, a już jesteś tutaj.
– Ja gonię? – wysapał Paweł. – Ja tylko próbuję za moim księciem nadążyć. Wieści mam takie, że czapka spada.
– Komu? – zażartował Władysław. – Ty z gołą głową biegasz, jak jaki giermek.
– Pawelec przybył – z tajemniczą miną powiedział Ogończyk. – Możemy wejść i pomówić?
– Przecież nie powiedziałem, że nie zapraszam. Sam stoisz, to i ja stoję, z grzeczności.
Słudzy otworzyli drzwi, a gdy je zamknęli, Paweł wyrzucił z siebie:
– Książę Henryk Głogowczyk nie żyje!
Władek poczuł gorąco uderzające do głowy.
– Powtórz – zażądał.
– Nie żyje. To pewne, choć wiadomość trzymano w tajemnicy. Zmarł długo przed Bożym Narodzeniem na zamku swego brata Przemka, w Ścinawie.
– Na co? – zapytał Władysław, podchodząc do okna.
– Mówią, że na starość – odrzekł Paweł.
– Bzdury gadają! – wściekł się Władek. – On w moim wieku, albo tylko trochę…
– Powtarzam tylko. – Rozłożył ramiona Ogończyk i rozejrzał się za dzbanem wina. – Jest i druga plotka, i trzecia. Pawelec pozbierał wszystkie.
– No już, gadaj!
– Druga mówi, że zabił go duch Przemka, co się ukazywał na ścinawskich murach…
– Nie wierzę w duchy – fuknął Władek.
– W trzecią plotkę tym bardziej nie ma co wierzyć, bo gadają, żeś ty go zabił – ponuro dorzucił Ogończyk. – Ponoć widziano cię tego dnia, jak uchodziłeś nocą z zamku.
– Co za głupoty! Po śmierci Václava III też mówiono, że ja – wzruszył ramionami Władysław i zamyślił się.
Dzięki śmierci ostatniego Przemyślidy mogłem odzyskać władzę, dlatego plotkowano, że maczałem w tym palce. Czy śmierć Henryka przyniesie mi Starszą Polskę?
Zachłysnął się tą myślą i zduszonym głosem powiedział do Ogończyka:
– Każ mszę odprawić w katedrze.
– Dziękczynną? – spytał beztrosko Paweł, odnajdując wreszcie schowany za kotarą dzban.
– Żałobną! – zganił go książę. – Za spokój jego ponurej duszy.
A za mój powrót do Starszej Polski sam się pomodlę. U klarysek, przed ołtarzem ciotki Kingi.