JEMIOŁA, podobnie jak Kalina w czasach, gdy była zdrowa i młoda, od lat troszczyła się o to, by matecznik był dla niewtajemniczonych niezauważalny. Dbała o to i Dębina, prawda. Matka nie zaniechała w przeszłości niczego.
Skryty w dzikich lasach pradoliny Warty bogatych w dęby, wiązy, buki, graby, jesiony, brzozy i olsze. Pulsujący wszelkimi odcieniami zieleni. Pełen zagubionych w lasach malowniczych starorzeczy, z których każde było osobną tajemnicą. Hojny w ryby. Obfity w zimowiska ptaków wodnych, orle gniazda i przemykające po zmroku sowy. Strojny łęgami i szuwarami, w których lśniły łabędzie, zimorodki, perkozy i łyski nadzorowane przez wyniosłe i wytworne czaple.
Tak, matecznik w Starszej Polsce był ich wspólnym skarbem, ich domem i dobrem. Położony z dala od siedzib ludzkich. Na południu najbliżej było do Brzostkowa, dawnego dworzyska Zarembów, ale odkąd ich ród upadł, posiadłość wyludniła się i mieszkała tam tylko stara przyjaciółka, Ochna, z garstką dawnej dworskiej służby, więc ten kierunek stał się bezpieczny. Gorzej ze wschodem, gdzie przy drodze wiodącej do przeprawy przez Wartę rozrosły się siedziby rodu Doliwów. Oni budzili niepokój Jemioły, odkąd stało się jasnym, że są zaufanymi ludźmi księcia, a teraz króla. Władysław nadawał im ziemie, a oni nie zwlekając, wysyłali w las ludzi z siekierami, na karczunek. Owszem, wciąż jeszcze ich posiadłości nie stykały się z dziewiczym lasem osłaniającym matecznik, ale byli coraz bliżej. Na szczęście siedziba kobiet Starej Krwi każdej wiosny była odcinana od świata przez topniejące śniegi, które wodą wypełniały koryta rzeczułek, co w pradawnych czasach były żywymi rzekami. To sprawiało, że póki nie nastała susza, nikt niepowołany nie zapuszczał się do nich. Siostry chadzały sobie tylko znanymi ścieżkami, posługując się kładkami skrytymi w sitowiu, chowanymi przed nieproszonymi gośćmi. W suche lata, gdy koryta rzek wyschły, stawiano strażniczki w miejscach, które mogły kusić do wejścia, ale znacznie skuteczniej niż one, strzegły matecznika wielkie, poprzerastane mchem pnie zwalonych drzew. Plątaniny ich suchych konarów zdawały się mówić: tu włada natura, nie człowiek. Reszty dopełniała „Zielona Grota” koło Miłosławia, po drugiej stronie Warty, gdzie przy piwie i miodzie podróżni dowiadywali się o boginkach i rusałkach wabiących mężczyzn w topiel. O złośliwych topielicach, którym było wszystko jedno, czy ciągną pod wodę chłopca czy dziewczynę, a szczególnie lubują się w dzieciach zbierających jagody i grzyby. O wrednym Leszym, który tak długo przedrzeźnia głosy ludzi wchodzących do lasu, aż ci zagubią się i wpadną w bagno, które niechybnie pochłonie. Ludwina Trzecia była mistrzynią opowieści, szczerze mówiąc, lepiej zmyślała, niż warzyła piwo. Gdy żegnała gościa słowami „przestrzeż swoich”, można było być pewnym, że przerażony podróżny opowie wszystko każdemu, kogo spotka. Tak więc odkąd przed laty przeniosły tu matecznik z Raduni, czuły się bezpiecznie. Tutejsze wzniesienie, z którego podziwiały zielony bezmiar lasów i łąk, oraz błękitną wstęgę Lutyni nazwały Małą Łysą Górą, na pamiątkę tamtej, śląskiej góry. Teraz jednak życie ruszyło do przodu w jakimś niezdrowym, szybkim tempie. Już nie Dębina, a Jemioła była Matką. Czas spokojnego picia lipy z miodem przy nocnym ognisku przeminął. W powietrzu wisiała wielka wojna i ona, Jemioła, musiała wiedzieć, jak ją przyjąć. Mokradła Marzanny leżały na wschodnich krańcach matecznika. Były zaporą między nim a najdalszymi krańcami posiadłości Doliwów. Wśród okolicznej ludności były owiane tak złą sławą, że Jemioła uznała je za bezpieczne miejsce na zwołanie spotkania. Wbrew temu, co obiecała Jarogniewowi, nie miała zamiaru udać się tam sama. Nie ufała Półtoraokiemu. Przez Graba posłała mu wiadomość, że ma zabrać na spotkanie sześciu ludzi i nie może być wśród nich Michała. To był jej warunek i Półtoraoki go nie dotrzymał. Przyszedł z Zarembą, Ostrzycą, Derwanem, Wrotyczem i dwójką innych mężczyzn, których Jemioła nie znała.
— Żarnowiec i Bieluń — przedstawił ich.
Ona nie podała imion swoich ludzi. Zaatakowała.
— Dlaczego zabrałeś Zarembę? Nie tak się umawialiśmy.
Zaśmiał się, jakby zrobił jej drobny żart.
— Na weselu obiecałaś mi spotkanie w cztery oczy. Ty zmieniłaś zdanie, więc ja zmieniłem warunki. Zaremba jest z nami i mogę zabierać go, gdzie zechcę.
Jemioła odwróciła się od Jarogniewa i powiedziała wprost do Michała:
— Jesteś jego psem, że pozwalasz się prowadzać jak na smyczy?
Pionowe źrenice Zaremby zapaliły się w gniewie, który zgasł w jednej chwili. Uśmiechnął się do niej nie jak smok, ale jak Michał, którego znała w tamtych, dawnych czasach.
— Nie wpadłaś na to, że po prostu chciałem cię zobaczyć, Jemiołko — powiedział miękko.
— Z szacunkiem, mówisz do Matki — poprawiła go stojąca za nią Trzmielina.
— Słyszysz? — zakpił Jarogniew. — My do was z miłością, a wy wyzywacie od psów. Sam chciał przyjść, to go wziąłem. I co? Utopisz mnie w bagnie za karę?
Chciałabym — pomyślała.
— Spotkaliśmy się dla życia — powiedziała zamiast tego. — Nie dla śmierci.
Jarogniew przeczesał palcami dziesiątki swych drobnych warkoczy, przerzucił je z ramienia na plecy, potarł krótką brodę i wyszczerzył się w uśmiechu do Jemioły.
— Za to kocham Matki — powiedział. — Dają życie! Ale żyć nie mogą bez nas! Więc jak, siostro? Dogadamy się? Sojusz kobiet i mężczyzn?
— Niepotrzebnie kpisz, Jarogniewie — odrzekła. — Nie upraszczaj, to tak nie działa. Matki od zawsze miały nie tylko córki, ale i synów.
W moich szeregach jest wielu mężczyzn, a u ciebie…
— …wiele kobiet, które przeszły od was — wszedł jej w zdanie. — Zauważ, że w drugą stronę nikt nie chadza. Zatem wokół boga o trzech twarzach z roku na rok tłum gęstnieje, a twoje mateczniki pustoszeją. Zgadza się?
— Nie, nie zgadza — zaprzeczyła Jemioła. — Znów mówisz na okrągło, jakby podniecały cię słowa na języku.
Poruszył brwiami i gwizdnął:
— U! Jemioło! Ty mnie podniecasz, choć zwykle wybieram nie matki, a córki.
— Nie błaznuj — ucięła i przeszła do rzeczy. — Stoi między nami Jaćwież.
Jemioła nie miała mocy Dębiny. Nie czytała w ludzkich myślach, potrafiła tak porozumieć się tylko z Woranem, swoim bliźniaczym bratem, i w dniu odejścia Dębiny z nią samą. Owszem, świetnie rozumiała ludzkie ciała i dusze, wyczuwała intencje także te skrywane, ale nie władała nimi, jak dawna Matka. Umiała jednak milczeć, zmuszając rozmówców do mówienia.
Jarogniew przestał się wreszcie uśmiechać i zgrywać. Spoważniał i spytał:
— Co masz na myśli?
— Wiem, że twoi ludzie wydali Jaćwież Krzyżakom — powiedziała wprost. — Dopuściliście się zbrodni, a ja nie puszczę jej płazem.
— Wiem, że jesteś mściwa. Przetrzebiłaś jego rodowców — wskazał głową Zarembę.
Zignorowała przytyk.
— Chcę, byś wydał mi tych, którzy zdradzili jaćwieską Matkę — powiedziała, patrząc mu w zieloną część oka. — Wcześniej nie będzie między nami zgody.
— Wszyscy zginęli — odpowiedział Jarogniew poważnie.
— Być może — nie podważyła jego wersji. — Ale żyją ci, którzy wydali im rozkazy. Wskaż ich.
— Rozkaz pochodził od samego Trzygłowa. Czy ty odmówiłabyś czegoś wielkiej Mokoszy?
— Matki nigdy nie każą nam mordować.
— To mamy zakreślone różnice — wycedził powoli. — Trzygłów potrzebuje krwi.
— Dla nas krew to nie śmierć, lecz życie. Jarogniewie — powiedziała, siląc się na spokój, choć gotowała się cała — muszę podzielić się z tobą przepowiednią Jaćwieży.
— Nie lubię przepowiedni — wzruszył ramionami.
— Ale ich słuchasz, gdy wieszczą Starcy! — krzyknęła. — A co, jeśli się mylą? Jeśli źle rozumieją słowa, które sączy im Trzygłów? Pamiętasz, jak lata temu, w czas śnieżnej burzy, wieszczyli o rycerzach Umarłego? O żelaznych braciach, którzy będą brali nasze dzieci na sznur? Jaćwież powiedziała mi, że tak, oni przyjdą, ale nie przeciw Starej Krwi, tylko przeciw Królestwu.
Jarogniew wreszcie zaczął jej słuchać; jego dwubarwne oczy skupiły się na tym, co mówi.
— Powiedziała, że gdy ten czas nadejdzie, musimy się zjednoczyć.
— Z kim? — spytał nieufnie.
— Ze sobą — odpowiedziała. — Z prostym ludem, mieszkańcami siedlisk i wsi. Miasteczek i miast.
— Hola! — przerwał jej ostro. — Nasi i wasi trzymają się po lasach, mamy wpływy po wsiach. Ale miasta należą do Piastów.
— Z nimi również musimy zawrzeć sojusz — powiedziała wreszcie Jemioła. — Inaczej żelaźni bracia spalą naszą ziemię do cna. Nasze mateczniki i wasze ukryte w koronach drzew warownie. Do gołej ziemi. Do pogorzeliska.
— Bzdura — prychnął Półtoraoki. — Lasy są wieczne. Nie można ich przetrzebić.
— Masz dwubarwne oczy, a mimo to jesteś zaślepiony — powiedziała poważnie. — Przejrzyj wreszcie. Owszem, Piastowie odmienili świat, przynosząc tu swojego boga i jego krwawy krzyż. Owszem, wykarczowali stare puszcze i bory, by budować grody, miasta i drogi, a nas zepchnęli w te resztki lasów, które zostały. Ale nauczyliśmy się z tym żyć i po setkach lat tego nie da się już zawrócić. A żelaźni bracia są inni. To bezwzględne, zaborcze drapieżniki, które tym się różnią od Piastów, że nie kochają i nie szanują tej ziemi. Dla nich to tylko spichlerz ze zbożem i las do wyrębu, nie widzisz tego? Jeśli ruszą na Królestwo, a my nie pomożemy ich powstrzymać, to nie będzie dla nas miejsca po wielkiej wojnie. Zmuszą nas do chrztu, a nasze ziemie przejmą, jak i całe Królestwo, rozumiesz?
— Sypiałaś z nimi — odpowiedział, a Jemiole zrobiło się gorąco.
— W „Zielonej Grocie”, na rozkaz Dębiny, sypiałaś z Piastami. Nawet z tym, co został królem. Wiemy to. I to cię odmieniło, Jemioło. Nie patrzysz jasno, chcesz stać się ich służką. Pewnie Przemysł był dobry w łóżku, co? My nie mieszamy krwi, dziewczyno.
— Mówisz do Matki! — zdyscyplinowała go Trzmielina.
— Do Matki, która w przeszłości była zwykłą dziwką — odpowiedział zimno Jarogniew. — Jak i ty, zielona panno Trzmielino. Teraz już wiecie, dlaczego Trzygłów wydał rozkaz śmierci dla Jaćwieży. Bóg o trzech obliczach, który widzi przeszłość, przyszłość i dzisiaj, wiedział, że mrzonki Matki Pszczół są szkodliwe. Starucha zbyt długo wdychała trujące opary i popadła w obłęd. Jak można nawoływać do pojednania z Piastami? Powtarzasz i nie słyszysz, że to bzdura? Wspierać tych, którzy naszych dziadów chrzcili ogniem i siłą? Posłuchajcie, leśne panny!
Krzyżacy są naszą szansą. Pozwólmy im pokonać Piastów, a będziemy mogli wyjść z lasów!
— Wprost na stos — powiedziała. — Albo szubienicę.
— To rycerze krzyżowi. Wojownicy Umarłego Boga! — krzyknęła zza jej pleców Klęża.
— Ogień można pokonać większym ogniem — powiedział Jarogniew i powstał. — Trzygłów jest bogiem płomieni.
— I w ogniu zginie — powiedziała Jemioła i po raz pierwszy w życiu pod jej czaszką otworzyły się wrota wizji.