LUTHER Z BRUNSZWIKU, komtur dzierzgoński i wielki szatny Zakonu Najświętszej Marii Panny, klęczał przed papieżem Janem XXII. Obok niego, w pełnym pokory geście pochylał głowę Dietrich von Altenburg, komtur Bałgi. Za każdym z nich klęczało po trzech braci.
Lautenburg, Plauen, Sparenberg. Oetingen, Bondorf i Anhalt, wszyscy z gołymi głowami, w białych płaszczach rozpostartych na posadzce sali audiencyjnej awiniońskiego zamku biskupów.
— Wstańcie — obojętnym głosem powiedział sędziwy papież.
Nie wstali. Luther wyszeptał:
— Wielkie są grzechy nasze, Ojcze Święty. Przewiny płynące z czynów hardych i zuchwałych.
— Człowiek jest grzeszny — niechętnie wygłosił sentencję papież.
— Ważne, że umie zatrzymać się w pysze, uderzyć w pierś i prosić o przebaczenie.
Luther uniósł głowę i wyszeptał z pasją:
— Wybacz nam, Ojcze Święty.
Jan XXII, który jeszcze przed chwilą czyścił paznokcie rąbkiem rękawa, drgnął na dźwięk jego głosu. I spojrzał Lutherowi w oczy.
— Prosicie w imieniu Zakonu?!
— Tak, Ojcze — odpowiedział Luther.
Jan XXII, siedemdziesięciosiedmioletni starzec o łysej czaszce pokrytej ciemnymi plamami, przez chwilę wyglądał jak zaskoczone dziecko.
— Jak zatem wyjaśnicie, że ledwie tydzień temu, wybłagał u mnie audiencję Karol z Trewiru, wasz wielki mistrz? Czyżbyście nie wiedzieli o jego obecności w Awinionie?
— Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby zechciał odwiedzić i nas, w Malborku — niewinnie odpowiedział Luther.
Twarz papieża poczerwieniała.
Łatwo popada w gniew — skonstatował Luther.
— Nie kłam, komturze, przed obliczem następcy świętego Piotra! — papież ryknął na niego. — Jest nam wiadomym, co uczyniliście w Malborku ze swym mistrzem! Odsunęliście od władzy, chcieliście obalić, ale przeszarżowaliście w bezczelności swojej! — Starzec aż uniósł się na tronie. Krzyczał, wymachując palcem oskarżycielsko skierowanym w pierś Luthera. Ten nie pochylił głowy, przeciwnie, nie spuszczał smutnych, ciemnych oczu z twarzy Jana.
— Karol z Trewiru opuścił stolicę Zakonu — grzmiał dalej papież — ale nigdy nie przestał być jego głową, zrozumiano? Jak więc macie czelność przybywać do mnie z poselstwem w imieniu zgromadzenia?!
Oczy Luthera zalśniły łzami.
— Ojcze Święty — szepnął, tłumiąc wzruszenie — wybacz nam, komturom prowincji pruskiej. Skąd nam wiedzieć, co czyni nasz mistrz, skoro nas opuścił? Porzucił braci, choć spójrz na nas — mówiąc to, rozłożył ramiona i wskazał na klęczących za sobą — nie ma tu żadnego z tych, którzy na konwencie w Malborku zagłosowali za usunięciem mistrza Karola.
— Skąd mam pewność? — zaczepnie, ale dużo spokojniej powiedział papież. — Wasze głosowania są tajne!
Luther spojrzał mu prosto w oczy, mówiąc:
— Przejrzyj nasze serca, Ojcze.
Przez chwilę trwała cisza, aż zabrzmiał dzwon w pobliskim klasztorze dominikanów i wyrwał papieża z zadumy.
— Wstańcie — powiedział bezbarwnym głosem — i powiedzcie, co was sprowadza.
Wstali na raz, sprężyście i zręcznie, jak przystało na rycerzy. Luther z satysfakcją odnotował, że nawet Oetingen, który wciąż uskarżał się na ranę w nodze od sztyletu Kunona, nie zachwiał się i nie jęknął.
— Znamy wyrok, jaki zapadł w procesie o Pomorze — spokojnie powiedział Luther. — Wiemy, że polscy biskupi, których zamianowałeś sędziami, orzekli za swoim królem, a przeciw nam. W tej sprawie odwoływać się będzie nasz prokurator i nie chcemy wpływać na jego pracę, ani na twe decyzje, zwierzchniku Kościoła. Przyjechaliśmy, by pokazać ci coś, czego żaden sędzia, znawca prawa, biskup czy kardynał pokazać ci nie może. Coś, co zdobyć jest zdolny tylko rycerz Zakonu Najświętszej Marii Panny.
Markwardzie, Hermanie — zawołał stojących z tyłu braci — złóżcie naszą zdobycz u stóp następcy świętego Piotra.
Sparenberg i Anhalt nieśli pokrytą złotymi płytami skrzynię powoli. Ich równe kroki rytmicznie odbijały się od kamiennej posadzki. Przed tronem papieskim przyklękli. Postawili skrzynię i odsunęli się, robiąc miejsce Lutherowi i Dietrichowi.
— Dlaczego to ma dwie kłódki? — Niespokojnie poruszył się na tronie papież.
Ma niezły wzrok, jak na takiego starucha — skonstatował Luther.
On i Dietrich von Altenburg klęknęli przy skrzyni jednocześnie. Zdjęli z szyi łańcuchy z kluczami i podali na wyciągniętych dłoniach papieżowi.
— Wierząc w Boga Wszechmogącego świadomi jesteśmy obecności w naszym świecie plugawych pomiotów jego wroga, Księcia Piekieł — odpowiedział Luther. — Nasz Zakon powołano do walki z dzikimi dziećmi Szatana.
— I do nawracania zwykłych, nieświadomych Słowa Bożego pogan — przypomniał Jan XXII.
— Jako rzekłeś — skinął głową Luther. — W tej skrzyni masz dowód, Ojcze Święty, że nasz Zakon, nie bacząc na straty, śmiertelne zagrożenie i paraliżujący zwykłych ludzi lęk, spełnia swe posłannictwo. Przyjmij klucze.
— Dlaczego są dwa? — znów skrzeknął Jan.
— Bo to, co tam się znajduje — głębokim, tubalnym głosem zagrzmiał Altenburg — już raz uciekło.
Papież cofnął się mimowolnie.
— Co to takiego? — spytał i głos mu zadrżał. Przełknął ślinę i zażądał:
— Wy otwórzcie.
Altenburg przekręcił swój klucz w kłódce i zdjął ją. Luther użył drugiego i odłożył na posadzce kłódkę. Chwycił za wieko.
— Nie! — krzyknął papież. — Najpierw mi powiedz, co zobaczę.
— Zastygły w bursztynie płód pogańskiej kapłanki, która nosiła go nie w łonie, lecz jak klejnot, na szyi — podniośle odpowiedział Luther.
Jan XXII przeżegnał się i skinął głową. Otworzyli wieko.
Papież, lekko jak dziecko, wstał z tronu i niemal zbiegł po jego stopniach. Chwilę stał nad skrzynią, jakby lękając się, że jantarowy płód wyskoczy i wyssie z niego krew. Gdy nic takiego się nie stało, pochylił się nad skrzynią.
— Wyjmij to — rozkazał Lutherowi. — Chcę mu się lepiej przyjrzeć.
— Światła! — powiedział Luther do braci i ostrożnie chwycił płód przez kraj płaszcza.
Komturowie w mig złapali świeczniki spod ścian i otoczyli Luthera i papieża, unosząc je wysoko. On zaś wyciągnął ramiona ze zdobyczą najwyżej jak potrafił. W blasku świec jantarowy płód lśnił głęboką, brunatną barwą. Dziecko ukryte w żywicznej macicy było pomarszczone jak miniaturowy, nienarodzony starzec. Twarz miało wykrzywioną we wściekłym grymasie, ukazując długie, ostro zakończone zęby. Jedno z jego oczu było otwarte, drugie przysłaniała przejrzysta, jak u gada, powieka, spod której przeświecała ciemna i nienawistna źrenica.
— Jezu Chryste — szepnął papież pobielałymi wargami.
— Obecny tu Luther z Brunszwiku osobiście brał udział w wyprawie, podczas której zabito bluźnierczą kapłankę Dzikich i odebrano jej płód — dźwięcznym głosem mówił Altenburg. — Nasz nieodżałowany wielki mistrz Feuchtwangen życzył sobie, by trofeum to, stanowiące niepodważalny dowód na istnienie dzikich plemion czczących szatańskie pomioty, spoczęło u stóp twych, Ojcze Kościoła. Jednak sprzeciwili się temu wysoko postawieni bracia z domów niemieckich. Nie chcieli, by nasz dom pruski został u ciebie wywyższony. Nikt nie wie, w jaki sposób wynieśli płód z malborskiego skarbca, ale kiedy opuścił nas wielki mistrz, Karol z Trewiru, ta skrzynia była pusta.
Papież nie mógł oderwać oczu od żywicznej macicy, wpatrywał się w nią, aż łzy płynęły mu z oczu.
Luther podjął przemowę Ditricha:
— W czasie gdy koronował się książę Władysław, gdy biskupi królestwa polskiego sądzili nas w twym majestacie za rzekomy zabór Pomorza, wojska zakonne wykonywały swe obowiązki jak co dnia. Obecny tu komtur bałgijski Ditrich von Altenburg rozgromił oddział Litwinów w Dzikiej Puszczy. Obecny przy ich wojskach kapłan, bo wiedzieć ci trzeba, Ojcze, że ich wiodą nie wodzowie, lecz szatańscy pomagierzy, uciekał z pola bitwy, ukrywając coś w koszu. Komtur Altenburg osobiście przeszył go mieczem i odzyskał trofeum, które od dawna należy do ciebie, Ojcze.
— Czy to żyje? — szepnął Jan XXII.
— Na swój piekielny sposób — potwierdził Luther. — Gdy po raz pierwszy zdobyliśmy bursztynową macicę, była w barwie jasnego złota i płód w niej poruszał rękami. Zaciskał i otwierał pięści. Teraz, jak widzisz, Ojcze Święty, uniósł jedną powiekę. Może gdy przebywać będzie w blasku twej świątobliwości, zamknie je, porażony światłem. Nie umiem odpowiedzieć, bo staram się nie patrzeć diabłu w oczy.
— Coś takiego — głośno przełknął ślinę Jan. — Coś takiego.
— Nie uwierzy, kto nie zobaczy — powiedział Ditrich von Altenburg.
— Schowajcie to. — Jan XXII zrobił nieokreślony ruch dłonią, jakby jednocześnie chciał przyciągnąć jantarowy płód i go odpędzić.
— I dajcie mi klucze. Zamknijcie dobrze, żeby nie…
Stał w miejscu, póki nie domknęli skrzyni, jakby nie chciał się od niej oddalić. Ale gdy dostał klucze, wrócił na swój tron i usiadł ciężko.
— Rodriku — przywołał sekretarza, który przez całą audiencję stał za nim z rozdziawionymi ustami — spisz imiona tych braci. Nadamy im specjalne przywileje papieskie za służbę…
— Nie wolno nam ich przyjąć — przerwał mu Luther. — Bo nie przybyliśmy do Awinionu dla nagrody. Rycerze zakonni służą Bogu, papieżowi i swemu zgromadzeniu.
— Tak, no tak… — wymruczał jak we śnie papież wciąż pod wrażeniem tego, co zobaczył. — Tak, tak… cóż zatem mogę dla was zrobić, synowie moi?
— To, czego teraz pragniesz dla nas, Ojcze, zrób dla naszego Zakonu. Dla braci.