RIKISSA patrzyła na Lipskiego spod przymkniętych powiek. Jej miły był w doskonałym nastroju, odkąd nadeszły tajemne wieści z dworu Luksemburczyka. Kazał otworzyć beczkę najlepszego wina.
— Czyżbyś był małostkowy i cieszył się z porażki Jana? — spytała.
— Małostkowy? — zdziwił się Lipski. — Nie znałem takiego słowa. I chyba nie lubię, gdy mówiąc o mnie, używa się słów, które mają czegoś mało. Tak, pijemy za utarcie synusiowi nosa. Na zdrowie mu to wyjdzie, obiecuję!
Henryk z Lipy wychylił kielich z wyraźną przyjemnością, a Rikissa pomyślała, że gdyby ona była małostkowa, powiedziałaby, iż Lipski z każdym rokiem robi się coraz bardziej zawzięty.
Otarł usta i chyba zauważył, że coś jej nie pasuje.
— Brandenburskie lenno oznaczałoby dla Czech kłopoty — powiedział.
Wikłałoby nas w wojny, bo zobaczysz, prędzej czy później, znajdzie się ktoś, kto będzie forsował swoje prawa do Marchii. Brandenburgia zawsze była częścią Rzeszy, jej wschodnią flanką. Uważam, że Jan niepotrzebnie się na nią łakomił i, choć nie lubię Wittelsbacha, to nie dziwię się, że nie oddał jej naszemu królowi. Na jego miejscu zrobiłbym to samo. No, chyba że moja pani powiedziałaby: Daj mi Brandenburgię — mrugnął do niej. — Wtedy nie byłoby wyjścia. Na koń wsiadać i odbijać.
Mój miły się starzeje — skonstatowała, patrząc na niego z przyjemnością. — Nareszcie!
Przez te wszystkie lata wyobrażała sobie, jak to będzie, gdy Lipski, znacznie od niej starszy, zacznie wchodzić w jesień życia. Jak odpuści, przekaże część wpływów synom i to oni będą jeździć na wojenne wyprawy i pertraktować z królem. Odda jej wreszcie swe wieczory i noce. Będą pielęgnować zachody słońca i wspólnie dbać o wschody. Jeździć strzemię w strzemię i podziwiać Morawy. Wychowają wspólnie myśliwskie sokoły i wyszkolą je razem do polowań. Albo wyruszą w podróż od miasta do miasta, by obejrzeć te wszystkie dziwy, o których czytała w księgach. Pojadą do Jawora, do Henryka i Aneżki na chrzciny wnuczki, albo wnuka. Będą tulić dziecko jej córki i uczyć je chodzić. Póki co, niewiele z jej marzeń się spełniło. Owszem, Lipski po korzystnych zamianach włości z królem Janem przeniósł się do niej, na Morawy, ale wciąż nie odpuszczał Królestwu. Nie miała o to żalu, przeciwnie, gdyby zaniedbał sprawy kraju dla niej, nie darowałaby sobie ani jemu. Synów we wszystko wprowadzał oszczędnie, nie chciało mu się im tłumaczyć politycznych niuansów, wściekał się, gdy nie łapali w lot tego, czego on uczył się latami, kończyło się na tym, że wsiadał na koń i jechał, by samodzielnie gasić pożary w waśniach między możnymi, mieszczanami i królewskimi urzędnikami. Gdy próbowała łagodnie wpłynąć na niego, miał do niej żal, że ich broni. Mówił: „Są miękcy, za miękcy”, jakby to było ich winą, że przyszło im dorastać w czasach względnego spokoju. Potem przepraszał ją, ich raczej nigdy, ale jechał do każdego z synów, w końcu zadbał o ich przyszłość, uposażył w zamki i ziemie, zabierał ich na polowania, szukał porozumienia. Raz się udawało lepiej, raz gorzej. Dobrze, że Katrinie odpuścił, zgodził się za wstawiennictwem Rikissy, by jego córka, a jej ukochana dwórka, wstąpiła do zakonu cysterek. Zaś Aneżka… cóż, z jej córką też nie było łatwo. Aneżka wciąż wystawiała cierpliwość swego męża, księcia jaworskiego Henryka, na próbę. Stanowczo odmawiała wyjechania do niego i jasnym było, że brak dyspensy papieskiej dla ich małżeństwa traktowała wyłącznie jak wygodny pretekst. „Boisz się go?” — pytała Rikissa. „Nie” — odpowiadała Aneżka. — „Jest bardzo miły”. „Nie podoba ci się?” — próbowała drążyć. „Ma najładniejsze oczy wśród książąt i najbardziej zadbane dłonie wśród rycerzy” — śmiała się jej córka. „Wydaje ci się zniewieściały?” — zapytała wówczas z niedowierzaniem. „Przeciwnie!” — odpowiedziała Aneżka i Rikissa skapitulowała, pytając siebie samej z żalem: Jak rozmawiać z kimś, kogo nie potrafię zrozumieć i nie chcę do niczego zmusić? Uspokajała samą siebie myślą, że Aneżka jest młodą dziewczyną i ma humory, jak to dziewczęta. Jeszcze rok, dwa i przejdzie jej. Oby Jaworski wciąż miał do niej cierpliwość.
— Nie smakuje ci wino? — z zadumy wyrwał ją głos Lipskiego. Stał za jej plecami, jego szorstka dłoń dotknęła jej policzka. Pocałowała ją, on, jak zawsze, speszył się tą czułością.
— Jeszcze nie próbowałam — odpowiedziała i odstawiła kielich.
— Jestem głodny — powiedział i usłyszała w jego głosie chropawą, zmysłową nutę.
— Marketa powinna za chwilę podać wieczerzę — odchyliła głowę i oparła o jego biodro.
Położył jej dłonie na ramionach, zacisnął mocno. Wyczekiwał na przyzwolenie. Spojrzała na niego z dołu. Jego oczy wciąż zaskakiwały ją intensywną, niebieską barwą. Taki drapieżnik jak on powinien mieć oczy zwierzęce — przemknęło jej przez głowę. — Brązowe, złote, zielone. A on ma niebieskie, jak serafin.
Był w luźnym, domowym stroju, bez pasa i skórzanego kaftana. Na koszuli miał długi, podbijany futrem płaszcz, szczelnie zasznurowany na piersi, ale otwarty od pasa w dół, jak każdy męski strój do konnej jazdy. Zawsze gotowy, by wskoczyć na siodło — pomyślała i poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Zapragnęła go tak nagle, tak nieoczekiwanie, że nie zastanawiając się, wsunęła dłoń pod jego płaszcz i odnalazła drogę wiodącą do nagiego brzucha. Drgnął.
— Masz chłodne palce — szepnął zduszonym głosem.
— Ale ciepłe usta — odpowiedziała, nie przestając go dotykać.
Znalazła przejście do nogawic, przekręciła się i przysunęła bliżej jego biodra. Opierał się jej. Pierwszy raz, odkąd są razem, to nie on ją zdobywał, ale ona jego. Ta świadomość sprawiła, że nie mogła przestać.
— Rikisso… Marketa…
— Ciii… — pieściła go coraz mocniej i szybciej — zdążymy przed wieczerzą… jesteś w dobrych rękach…
Henryk z Lipy zaciskał palce na jej ramionach, próbował przesunąć dłoń i dotknąć jej piersi, ale gwałtownym ruchem ramienia odrzuciła jego pieszczotę. Chciała mieć go na wyłączność, odebrać mu głos. Jego przyspieszony oddech podniecał ją bardziej niż dotyk.
— Marketa… — przypomniał jej i czuła, że przez chwilę walczy z nią, próbując się od jej ust oderwać. — Marketa!… — skapitulował szybko, dał się ponieść, odurzyć i zapomnieć.
— Marketa! — krzyknął ostro, wyprężając się z całych sił.
Przytrzymała jego mocne pośladki, wyprężone ciało Lipskiego drżało, kołysał się na czubkach palców.
— No idę, idę! — odezwał się zza drzwi głos Markety.
Zamarli. Lipski w jednej chwili okrył się szczelnie płaszczem i stanął znów za oparciem krzesła Rikissy. Drzwi się rozwarły i stanęła w nich Marketa z policzkami przybrudzonymi mąką. Ukłoniła się niezgrabnie i obrzuciła ich wzrokiem.
— Taki głodny pan z Lipy, hę?
— Doczekać się nie mógł wieczerzy — odpowiedziała Rikissa, z trudem łapiąc oddech.
— No i sam sobie winny. Ja placki robiłam, jak zaczął wrzeszczeć, za przeproszeniem — ukłoniła się — wzywać. I teraz placki się palą na blasze, ale Marketa posłuszna, przybiegła na górę, bo jaśnie pan wzywał. Czego by zjadł? Podpowiem, placki będą czarniawe.
— Wszystko jedno — wydukał Henryk z Lipy. Rikissa zza pleców czuła ostrą woń jego potu. — Wszystko jedno.
— Co?! — zdenerwowała się Marketa. — Pan wzywał, jakby z głodu umierał, a teraz wszystko mu jedno?!
Rikissa poczuła nagle niepohamowaną wesołość. Chętnie odpowiedziałby Markecie, że pan już zaspokojony, gdyby nie to, że takie nieprzyzwoite słowa nigdy nie przeszłyby jej przez usta.
— Wybacz — jęknął Lipski. — Zjem, co mi podasz, byleby…
— Szybko? — domyśliła się Marketa. — Na szybko to może dostać kiszki, kiełbaski, dalej, dziewuszki, wnosić!
Zza jej pleców wybiegły służki kuchenne, każda przez zapaskę trzymała dymiący półmisek. Wnosiły, dygały grzecznie, zerkały na Lipskiego ciekawie i stawiały na stole. On kurczowo trzymał oparcie krzesła Rikissy.
— …jajecznicy na boczku, klusek z wczoraj odsmażanych, polewki z twarogiem…
Stół zapełniał się, Rikissa nie wiedziała, jak powstrzymać śmiech, Marketa komenderowała dziewuszkami:
— Żwawo, pan marszałek głodny jak jaka bestia, jak wilk, albo niedźwiedź, co po zimie wylazł z barłogu, Lusia, chleba donieś szybko, bo mnie się zdaje, że na taki głód to jeden koszyk mało! A, jak będziesz wracała, to powiedz Maśce, żeby garniec węgorza w occie doniosła, bo ja widzę, w oczach pana marszałka apetyt taki, aż mnie przydusza ze strachu. I chłopakom powiedz, żeby piwa zagrzali z miodem, co by nam pan z Lipy się nie zatchnął. No, będzie tego. — Szmatą pogoniła służki i zasiadła na ławie przy drzwiach. — Na zdrowie, niech je. Ja popatrzę.
— Marketo — błagalnie jęknął Lipski.
— Co? Krępuje się? A gdzie tam, taki chwat by się czego wstydził. To dobrze, jak chłop ma apetyt, a taki mężczyzna jak marszałek to musi podjeść. Ja lubię patrzeć, jak ludzie jedzą. A najbardziej mnie się podoba, jak jedzą mężczyźni. Bo bis regina to tu skubnie, tam dziubnie — machnęła ręką pogardliwie — żal stać przy garach, jak się widzi, gdy chudzina je po królewsku. A kiedy je mężczyzna pełną gębą, to, co ja nagotowałam, to mnie się aż ciepło robi w piersiach i w brzuchu…
— Marketa mimowolnie pogładziła się po biuście. — Mogłabym tak bez końca, bez opamiętania karmić ludzi, którzy lubią jeść, i patrzeć na to, i patrzeć, i… ach! — westchnęła nie gorzej niż Lipski wcześniej.
— Marketo — powiedział jej ukochany. — Czy Marketa zrobiłaby dla mnie coś jeszcze?
— Co? — pieszczotliwie spytała służka.
— Żółtek z miodem — wydukał Lipski.
— Słodkiego się zachciało — rozmarzonym głosem powiedziała Marketa. — Po dobrym jedzeniu pomyśl o słodzeniu, co?
— Tak — szepnął jej Lipski. — Tak.
Wstała, zmysłowym gestem przeniosła dłonie z piersi na pełne pośladki i skinęła głową, uśmiechając się do Lipskiego.
— No pewnie, że zrobię. Zakręcę, marszałkowi żółteczko i dosłodzę tak, że poczuje niebo w gębie. Idę, już idę, spełniać życzenie.
Zakręciła się i wyszła, wciąż trzymając dłonie na swoim słusznym tyłeczku. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Lipski wyskoczył zza krzesła, ucałował Rikissę w usta, jakby się paliło, i skarcił ją:
— Szelma.
— Ja? — zdziwiła się. — To ty wzywałeś Marketę.
Łypnął na nią spode łba, doprowadzał się szybko do porządku, poprawiając ubranie. Przygładził włosy, brodę i usiadł dla pewności po przeciwnej stronie stołu. Zaśmiała się.
— Nie ufasz mi?
— Wystawiłaś mnie na pośmiewisko służby — powiedział z wyrzutem.
— Przeciwnie, Marketa jest zachwycona. Nie zawiedź jej teraz — wskazała na pełen stół. — No, dalej, pokaż, że warto było dla ciebie gotować.
Lipski pokręcił głową, ale widziała, że teraz znacznie bardziej niż ona ciekawiła go zawartość półmisków. Zaczął jeść łapczywie i Rikissa patrząc na niego, pomyślała, że coś jest w tym, o czym mówiła Marketa. Podobał się jej jedzący Lipski. Zagarniał jajecznicę na pajdę chleba, gryzł ją, połykał, sięgał po kiełbaskę, po drodze porywając kluskę. Jego apetyt wydawał się nie do nasycenia. Wzięła kielich, który odstawiła, zanim to wszystko się zaczęło. Upiła łyk wina.
— Dobre — pochwaliła.
— Ty nic nie jesz? — zdziwił się i zawstydził własną zachłannością.
Otarł usta wierzchem dłoni, spojrzał na nią chciwie. Odsunął półmiski i wstał gwałtownie, nie spuszczając jej z oka. Obszedł stół i już był przy niej, już pochylał się nad jej wargami, gdy bez zapowiedzi wkroczyła do komnaty Marketa.
— Słodkości przyniosłam — powiedziała zarumieniona i zlustrowała stół. — Ładnie pojadł — pochwaliła Lipskiego. — Szkoda, że nie mogłam popatrzeć.
Henryk z Lipy wyjął z jej dłoni garnuszek i pocałował zaskoczoną Marketę w oba policzki.
— Dziękuję, jesteś niezastąpiona. Zostawisz nas samych?
— No, pewno — powiedziała z ociąganiem.
Gdy tylko drzwi za nią się zamknęły, Lipski przyklęknął przy krześle, nabrał na palec złocistej gęstej masy i wsunął wprost do ust Rikissy. Wypełniła je słodycz, zawstydzająca miękkość i sól jego potu, którą zlizała mu z palca na końcu.
— Chcesz rewanżu? — spytała, odsuwając jego rękę.
— Nie jestem małostkowy — zaśmiał się Lipski i znów próbował podać jej żółtka.
— Przestań — odmówiła zdecydowanie. — To… — szukała słowa przez chwilę — wyuzdane.
— Hmm — mruknął. — A to, co zrobiłaś przed wieczerzą, było jakie?
— Sam oceń — zaśmiała się. — Albo lepiej nie. Podasz więcej wina?
— O! To napijesz się ze mną za luksemburskiego synka i jego niespełnioną ambicję? — zakręcił się za dzbanem. — Ludwik Wittelsbach postąpił niewdzięcznie, nie dając mu Brandenburgii, ale, jak już mówiłem, na wskroś słusznie, z własnego punktu widzenia… Lipski spełniony, najedzony i syty przechodził do tego, co kochał najbardziej — gry dyplomatycznej. Napełnił jej kielich, nie przestając mówić:
— …swoją drogą, luksemburski synek stał się mocnym graczem, skoro Wittelsbach boi się go wzmacniać…
— Kto by przypuszczał? — powiedziała.
— Ja! — wyprężył pierś Lipski. — Ja go uczyłem i wciąż uczę. Widzę, że jest pojętny, lotny, bystry i umie grać z wrogami. Ale, przypomnę, ode mnie się tego nauczył.
— Jesteś dumny? — wyraziła powątpiewanie. — Z króla Jana?
— Ze swego dzieła — błysnął oczami Lipski. — Co nie znaczy, że jeszcze wiele razy nie będę musiał go poprawiać — pogroził palcem. — Dlaczego nie pijesz? Sądziłem, że chcesz…
— Chcę mój miły. Ale nie będę piła za utarcie nosa, za „luksemburskiego synka” i wszystko to, co tak cię emocjonuje. Chcę uczcić swój sukces.
Stropił się, ściągnął brwi.
— Co przeoczyłem? — spytał czujnie.
— Konrad, biskup ołomuniecki, wydał zgodę na budowę mojego klasztoru. A kapituła generalna cystersów zatwierdziła miejsce. Od tej chwili zostaję fundatorką Aula Sanctae Mariae.
— Wspaniała wiadomość — powiedział niepewnie i napił się, jakby chciał ochłonąć.
— Czego się boisz, Lipski? — spytała, patrząc mu w oczy.
— Że mnie zostawisz. Że budujesz ten klasztor dla siebie. Że zamkniesz się w nim i włożysz habit — wyrzucił z siebie zdanie po zdaniu. Wstała i podeszła do niego.
— Trochę mnie znasz — szepnęła, wspinając się na palce, by dosięgnąć jego ust. Całowała go długo. Przerwała pocałunek, by dodać:
— Ale nie poznałeś do końca i nie zawsze mnie rozumiesz.
Znów złączyła się z nim wargami.
— Nic nie szkodzi. Nie musimy o sobie wiedzieć wszystkiego.
Ujął jej twarz dłońmi, wpatrywał się w nią.
— Powiedz, że mnie nie zostawisz, Rikisso — poprosił.
— Przysięgam ci to, Henryku z Lipy — odpowiedziała i oddała mu kolejny pocałunek.