SYMONIUS był zły, że sam musiał jechać na Litwę. Miał pilniejsze sprawy, bardziej osobiste. Na przykład Zygharda von Schwarzburg, który zaczął węszyć i, o czym dopiero teraz doniesiono Symoniusowi, był nawet u joannitów, w komandorii nad Wartą. Trzeba było coś zrobić ze wścibskim komturem, choć Luther nie pozwalał go tknąć. Zamiast tego kazał mu jechać na Litwę, mówiąc: „Twój człowiek zawiódł, napraw, co się da”. Nie było wyboru, skrzyknął Rotę i ruszyli. W umówionym miejscu czekał na niego tylko Ostryż.
— Gdzie Rdest? — spytał Symonius.
— Przy kniaziu, w Wilnie. Do Giedymina przybyło poselstwo Ozbeg chana.
— Po co mu Rdest?
— Trzyma go przy sobie. Zrobił się nieufny — odpowiedział Ostryż.
Symonius wzruszył ramionami. Giedymin zawsze taki był, żadna nowość. Nad Wilią, jeszcze zanim wjechali do miasta, zobaczyli mongolskich posłów. Wyjeżdżali z Wilna w eskorcie straży litewskiej, która kazała Rocie ustąpić z drogi. Stanęli wśród gęstniejącego tłumu ciekawskich i patrzyli.
Przodem jechały dwie dziesiątki zwykłych, szarych jeźdźców, ubranych w proste, przeszywane wojłokowe kubraki i takież portki. Spod futrzanych czap z długimi nausznikami wyglądały wąskie, skośne oczy.
— Mówią na nich „cicha śmierć” — szepnął Ostryż, wskazując na mongolską jazdę. — Mają rozkaz walki w całkowitym milczeniu.
Symonius przyjrzał się ich małym, okrągłym tarczom, łukom i zakrzywionym ostrzom szabli. Łuskowym pancerzom narzuconym na kubraki. Cisza, w jakiej jechali szarzy jeźdźcy, miała w sobie coś upiornego. Nawet ich konie nie parskały, stawiając kopyta uważnie, równo, karnie. Jeźdźcy nie rozglądali się na boki, jakby po obu stronach drogi nikogo nie było. Tłum, w którym stał Symonius i jego ludzie, także zamilkł, w niemym przerażeniu wpatrując się w obcych. Za szarymi jeźdźcami, na takich samych, niedużych koniach jechali posłowie. Ci byli ich przeciwieństwem. Mieli bogato zdobione siodła z wysokimi ozdobnymi łękami. Ustrojeni w podbijane futrem płaszcze barwy szafranowej, zielonej, niebieskiej, czerwonej i małe, okrągłe także kolorowe czapki. Ich stroje krzyczały kolorami, bogactwem, zbytkiem, ale tak jak szarzy jeźdźcy, posłowie jechali w grobowym milczeniu. Skośne oczy patrzyły przed siebie niewidzącym wzrokiem, co robiło straszne wrażenie. Za posłami toczyły się trzy wozy, na każdym z nich długa okuta skrzynia, z dwuspadzistym wiekiem, jak dachem. Może wiozą w nich dary od kniazia, może nic nie wiozą, nikt się tego nie dowie — pomyślał Symonius.
— W tym mogliby i trupa wywieźć — szepnął mu na ucho Ostryż.
Za wozami jechało jeszcze dziesięciu szarych jeźdźców i tylna straż Giedymina.
— Droga wolna! — krzyknął ktoś, gdy wreszcie przejechali.
Milczący dotąd tłum ożył setką głosów, wśród których najgłośniejsze były westchnienia ulgi. Ostryż ruszył przodem, prowadząc. Symonius z Rotą pojechali za nim. Drewniany gród Giedymina pachniał świeżością. Główne domostwo, siedziba księcia, było rozległe, piętrowe. Domy dla służby już zdążyły ściemnieć, widać stawiano je wcześniej. Stajnie mogły pomieścić i pięćdziesiąt koni. Czuć było rozmach kniazia przy budowie nowej siedziby.
— Przeniesie się tutaj z Trok? — spytał Symonius, gdy oddali konie.
— Nikt nic nie wie, nikomu nic mówi — odpowiedział Ostryż.
— Jak przejeżdżaliśmy, widziałem dwa kościoły — powiedział Symonius.
— Dwa lata temu nie było ich w Wilnie.
— Nowe — potwierdził Ostryż. — Pozwolił budować, mówi, że dla kupców i chrześcijańskich brańców. Ponoć polskich najwięcej, Mazowszan liczą w tysiące.
— Dziwne, że się jeńcami przejmuje — powiedział Symonius.
— Zaludnia nimi pustkowia, które podbił — rzucił Ostryż. — Ludność ruska uciekała przed Litwinami, ile się dało. Na co mu ziemia, bez chłopa, kto ją będzie uprawiał?
W tłumie kręcącym się na dziedzińcu dostrzegli Rdesta, podszedł i przywitał się oszczędnie.
— Tu ściany mają oczy i uszy — szepnął. — Bądźcie uważni, nawet gdy wokół sami swoi. Kniaź wściekły po spotkaniu z posłami Złotej Ordy, chociaż nie wiem, co poszło nie tak. — A głośno dodał: — Dzisiaj wielki kniaź wyprawia ucztę. Powiem, żeście przyjechali, może zaprosi!
Zaprosił. Nie usadził Symoniusa wysoko, ale i nie dał mu miejsca na końcu stołu. Przy samym Giedyminie siedział wojewoda grodzieński, Dawid, po drugiej stronie Biksza, małomówny bojar, z którym Symonius nigdy nie zamienił słowa, i Margoł, za którego pośrednictwem kontaktował się z wielkim księciem. Z daleka pozdrowił Symoniusa, co było dobrym znakiem, że nie wszystko stracone. Dutze i Wasilik siedzieli jako kolejni, a Ligejko krążył między gośćmi. Od Rdesta wiedział, że to oczy i uszy wielkiego księcia i że ludzie Ligejki obserwują wszystkich, choć sami pozostają niewidoczni. Uczta była hałaśliwa, Giedymin co jakiś czas wzywał do siebie któregoś z gości, rozmawiał chwilę i odsyłał. Symonius dostrzegł Manste, bojara, z którym Rdest spiskował. Siedział chmurny i sztywny, wpatrując się w dziewczęta roznoszące wino.
— To jego córki — szepnął Rdest, udając, że prosi o podanie chleba. — Kniaź porwał je na dwór.
Gingejke, drugiego ze spiskowców, Symonius nie mógł odnaleźć między gośćmi. Wtedy pomyślał, że nie jest dobrze, i w tej samej chwili niewielkie drzwi za plecami kniazia uchyliły się i wyszedł z nich klecha. Łysy, o żółtawej, niezdrowej twarzy i oczach przysłoniętych do połowy powiekami. Podszedł do księcia od tyłu, szepnął mu do ucha, Giedymin odpowiedział, ten skinął głową i wycofał się.
Cieszy się najwyższym zaufaniem kniazia — skonstatował Symonius.
— Nikt ze straży nawet nie drgnął, gdy ten staruch pojawił się za plecami ich pana.
— …musiał odmówić Tatarom.
— Nie może na dwóch koniach jeździć…
Symonius złapał rozmowę siedzących bliżej bojarów, bo muzyka umilkła na chwilę.
— Moje córki! — zaklaskał w dłonie Giedymin i na środek wbiegły cztery dziewczęta. Dziewczynki właściwie, dwie młodsze nie miały dziesięciu lat, najstarsza może trzynaście, zawirowały w tańcu z wstążkami; Symonius patrzył na nie nieuważnie, był zły, bo muzyka zagłuszyła rozmowę, która go interesowała znacznie bardziej od córek kniazia.
W jednej chwili zrozumiał, że niesłusznie, gdy odezwał się Rdest:
— Na każdej większej uczcie każe im tańczyć.
Chce pokazać, że dorastają i że są dla niego wiele warte — pomyślał Symonius.
Gdy skończyły, wojewoda Dawid zerwał się z miejsca i podarował każdej z nich błyskotkę; dziewczęta podziękowały grzecznie i wybiegły tanecznym truchtem. Dawid usiadł z powrotem, z rękawa wyciągnął chusteczkę i przystawił do ust. W blasku świec zamigotały drogocenne oczka pierścieni na palcach wojewody.
Ligejko wyrósł przy Symoniusie cicho jak leśny kot.
— Kniaź chce z tobą pomówić, Prusie — powiedział i dał do zrozumienia, że tylko z nim, nie z Rdestem.
Symonius podszedł do Giedymina i pokłonił się nisko.
— Mówią, że żelaźni bracia chcieli rokować z polskim królem —zagadnął Margoł.
— Tak było — odpowiedział Symonius.
— Co uzyskali? — spytał Biksza.
— Nic. Król zerwał rozmowy.
Biksza i Giedymin wymienili się spojrzeniami, co nie uszło uwadze Symoniusa.
— Linas, wina — powiedział wielki kniaź.
Chłopiec za jego plecami spróbował trunku, nim podał swemu panu. Giedymin nie pił od razu, trzymał kielich w ręku.
— A co nowego mówią o mnie w Malborku? — odezwał się wreszcie do niego sam książę.
Symonius wiedział, że to pytanie padnie i że od odpowiedzi wiele zależy. I że to najtrudniejsza część jego misji. Uniósł wzrok i zobaczył, że kniaź wpatruje się w niego jak wąż w upatrzoną ofiarę.
— Liczą, że podzielisz los Mendoga — odpowiedział. — Że ochrzcisz się, koronujesz i zostaniesz zamordowany.
Oczy Giedymina zwęziły się w szparki. Przy stole książęcym zapanowała cisza. Przerwał ją wojewoda Dawid.
— Zabić go? — spytał, jakby to nie było nic więcej, niż rzucić pustym kielichem po skończonej uczcie. Giedymin puścił mimo uszu pytanie, upił łyk wina.
— A ty, Prusie? Co ty myślisz? — odezwał się.
— Że jesteś zbyt wielki, kniaziu, by się chrzcić — odpowiedział Symonius.
Giedymin obrócił dłoń z kielichem tak, że pokazał drugą jego stronę. Był na niej krzyż z rubinem pośrodku.
— Widzisz, Prusie? Piję czerwone wino z mszalnego kielicha. I zagryzam białym chlebem. A może ja już ochrzczony?
Symonius skamieniał na chwilę. Wyparowały z niego wszelkie myśli, wszystkie możliwe odpowiedzi. Stał i wpatrywał się w Giedymina.
I wtedy wojewoda grodzieński wybuchnął gromkim śmiechem. Uderzył pięścią w stół, aż zastawa podskoczyła.
— A to dobre! — ryknął. — A to najlepsze! U mojego kniazia dziś chrzciny, a jutro wesele!
Usta Giedymina rozciągnęły się w kpiącym uśmiechu. Dopił wino, przechylił kielich do góry dnem, aż ostatnie krople spłynęły na stół.
A potem, wciąż patrząc Symoniusowi w oczy, przysunął go do ust i polizał rubin w środku krzyża. Margoł zaśmiał się, dołączył się Biksza, choć żaden z nich nie był tak gwałtowny jak Dawid. Ten wyskoczył zza stołu na środek sali i zaczął wirować w tańcu. Szeroko rozłożył ramiona, jakby leciał. Symonius odetchnął.
— Tak — wolno powiedział Giedymin. — Jestem zbyt wielki, by się ochrzcić. Dobrze rzekłeś, Prusie. Chcesz wina? Linas i dla ciebie spróbuje.
Symonius skinął głową.
— Straszą mnie losem Mendoga. Zabił go szwagier, smutna sprawa. Ja nie mam już żadnego szwagra i mam Linasa. Linas, wino!
Prus widział, że chłopiec wino dla niego nalał z innego dzbana niż dla kniazia, a gdy ten przed chwilą zawołał „wino”, Linas spróbował tylko książęcego, a jemu podał kielich, z którego nie ulewał do próbowania. To mogło być dziełem pośpiechu, ale Symonius miał pewność, iż nie było. Wielki kniaź wystawiał go na próbę. Upił śmiało i pochwalił trunek.
Giedymin nie spuszczał go z oka. Nagle Symonius został pchnięty w plecy z taką siłą, że przewrócił się na stół księcia. Kielich wypadł mu z ręki. Poczuł, że ktoś podnosi go za barki, lekko, jakby był piórkiem.
— Wybacz! — Wojewoda Dawid otarł mu mokrą od wina twarz rękawem. — Zatańczyłem się! Niedźwiedź ze mnie, nie tancerz!
Oczy wojewody lśniły, lecz nie był pijany. Klepnął Symoniusa w policzek poufale. Drzwi za plecami kniazia otworzyły się i ponownie wyszedł z nich łysy klecha. Jego na wpół przymknięte oczy obrzuciły Symoniusa krótkim, uważnym spojrzeniem. Pochylił się do ucha Giedymina, coś szepnął. Symonius przez uchylone drzwi zobaczył nie jeden, a trzy pulpity jasno oświetlone blaskiem świec. Przy dwóch stali mnisi i pisali. Giedymin wstał.
— Pomówimy kiedy indziej, Prusie. Wina ci dadzą, za to, co wylał mój Dawid.
Symonius nie zdążył się nawet ukłonić, Giedymin odwrócił się, nie czekając. Objął ramieniem plecy klechy i poszedł z nim do pokoju skrybów. Symonius stał jak wmurowany. Spojrzał po bojarach za książęcym stołem. Napotkał zimny wzrok Margoła. Biksza nawet nie patrzył na niego. Symonius nie był już mile widzianym gościem. Ukłonił się Margołowi sztywno i odwrócił. Gdy szedł na swoje miejsce, zobaczył, że wojewoda Dawid rozmawia z dwiema córkami Manste, a bojar zniknął z uczty.
Cokolwiek się tutaj dzieje — pomyślał zimno — nie wpłynie to na naszą decyzję. My zrobimy swoje, nawet jeśli krąg nie zechce się domknąć.