WINCENTY NAŁĘCZ z Borkiem z Grodziszcza, synem wojewody poznańskiego, jechał do Rogoźna. Tam król Władysław naznaczył zbiórkę rycerstwa na wyprawę.
— Omijałem to miejsce od lat — powiedział Borek, gdy zbliżali się do przeklętej kasztelanii.
— A ja spotykam się tu raz na cztery lata z Mikołajem. Ognisko palimy, wspominamy zmarłych.
— Z którym z Mikołajów? — spytał Borek.
— Oj, dziecko, dziecko — westchnął Nałęcz. — Z Grzymalitą. Szczęśliwy z ciebie synek.
— Przestań dogryzać. Mamunia mnie trzy razy krzyżem żegnała, jak żem wyjeżdżał, a wycałowała tak, że cały byłem obśliniony. Mamunia kochana, ale jak przydusi do piersi, to dychać ciężko. Weź sobie wyobraź, że mi zapakowała…
On naprawdę nie rozumie — pomyślał Nałęcz — że cztery rody Królestwa niosą na karkach ciężar Czterech Wichrów. Ta wojna jest spóźniona o równe trzydzieści lat. Wtedy wzięlibyśmy odwet na winnych. Na margrabiach Ottonie ze Strzałą i Waldemarze. Dzisiaj Askańczyków już nie ma i będziemy bić ich poddanych. Moich, psiakrew, powinowatych. Bogu ducha winnego Burcharda i Betkina. Wedegona von Wedela, któremu piwo lałem na weselu Gosieńki. Bogu niech będą dzięki, że Zbysława przywiozła dziewczynę do Poznania. Twarda z niej żona. Zarembówna z krwi i kości. Lwica, która za mur zaniosła młode. Córkę ukryła, ale synom nie pozwoliła opuścić ziemi. Sędziwojowi kazała zostać w Szamotułach, Dobrogosta wysłała do Czarnkowa. Powiedziała: „Waszego ojca nazywają brandenburskim murem. Udowodnijcie, że jego synowie to baszty”. Sama osiadła we Wronkach, nad Wartą. I Wincenty mógł być pewien, że Wronki nie padną.
Daleko przed Rogoźnem powitały ich czujki królewskiego obozu. Potem straże, aż wreszcie zobaczyli samo obozowisko.
— A niech mnie! — jęknął Borek.
Rozciągało się jak niekończący się, wielobarwny kobierzec na śniegu. Podzielone na równe kwadraty kwater, jakby kto nożem je wyciął.
— Andrzej jest oboźnym, zakładam się! — krzyknął Borek, gdy zauważył ten porządek.
— Sam ze sobą — parsknął Wincenty. — Toż trzeba być ślepym, by jego twardej łapy nie zauważyć.
— To jest dziwne — westchnął Borek — on w herbie ma orła bez głowy, a w życiu łeb wiecznie na karku.
— I naoliwiony! A w obozie żadnej prowizorki.
Mijali chorągwie rodowe i ziemskie. Trzy róże Doliwów, trzy wieże Grzymalitów, łódź Łodziów i łódź Korabitów, borg Leszczyców i orlę
i topory Pałuków.
— Obóz Starszej Polski pierwszy od zachodu — pochwalił Wincenty.
— Andrzej to porządek trzyma nawet po stronach świata.
— Wincz. — Borek wstrzymał konia i wskazał coś na szarym końcu ich obozu. — Ty to widzisz?!
— Jezus Maria — jęknął Nałęcz. — Zarembowie półkrwi powstali.
Najmniejszy z podobozów, ale namioty na nim ustawione równiutko. Szare, ciężkie, bez ozdobnych masztów. Z jedynym proporcem: półlwiątkiem wystającym zza czarnego półkrzyża.
— Zobacz, bękarty Zarembów stawiły się na wojnę, a prawdziwi rodowcy nie — pokręcił głową Borek.
— Wojewoda Marcin dostał rozkaz pilnowania Kalisza i Gniezna — usprawiedliwił ich Wincz.
Pojedyncze ognisko płonęło w ich obozie. Stał przy nim niemłody, posiwiały mężczyzna z twarzą przeciętą starą krechą blizny.
— To Sowiec — uniósł się w strzemionach Borek. — Słyszałem o nim.
— Od ojca? — zdziwił się Wincenty.
— A gdzie tam! Od siostry mamuni. Kochała się w nim za młodu. O Chryste, jak ciotuli Zochnie powiem, że jej Sowiec żyje…
— Nie spiesz się, bracie — powstrzymał go Wincz. — Dopiero idziemy na wojnę.
Zobaczyli miejsca wyznaczone dla siebie. Pod Napiwonem już rozłożył namioty Maciej, starszy brat Borka. Ich ojciec, wojewoda Przybysław, pewnie teraz przy królu. Kwatera dla Nałęczów też zapełniała się powoli. Dobrogost i Tomisław, bracia Wincentego, przywitali się z daleka. Jechali dalej, chcieli zameldować przybycie w namiocie dowództwa. Patrzyli na chorągwie panów sandomierskich i krakowskich. Złamane strzały Bogoriów i topory Lisów i Toporczyków, półksiężyce z gwiazdą Lelewitów.
— Mrowie, bracie, mrowie — jęknął Borek. — Aż mnie przydusza! Oddychać nie mogę.
— To spójrz tam — głos Wincza zachrypiał. — Litwa. Oto Litwa.
Śnieg stopniał w ich obozie, palili mnóstwo maleńkich ognisk. Pochylały się nad nimi twarze brodate, głowy długowłose. Wydawali się drobniejsi od polskiego rycerstwa, smuklejsi, ciut niżsi? Mieli na sobie skórzane pancerze, nieliczni kolczugi, pojedynczy napierśniki na nich. Rzutcy, zwinni w ruchu. Gdy kucali, wydawali się przyczajeni. Gdy wstawali, ich ruch był zręczny. Długie włosy mieli puszczone na plecy luźno, ale pasma wokół czoła zaplecione. W puklach możniejszych połyskiwały barwne paciorki. Czyścili broń. Natłuszczali cięciwy łuków, polerowali niewielkie, jeździeckie tarcze. Ostrzyli miecze i noże. Niektórzy, wyciągnięci na skórach przy ogniu, podśpiewywali pod nosem tęskne pieśni.
— Ten w futrze niedźwiedzim śpiewa o miłości — powiedział Borek, gdy mijali go.
— Albo o śmierci — odpowiedział zasłuchany Wincz.
Ponad głowami Litwinów łopotała chorągiew z jeźdźcem na wzniesionym koniu i taki sam jeździec wyskoczył nagle z ich obozu
i galopem ruszył ku chorągwi królewskiej.
— Ki diabeł? — wstrzymał spłoszonego wałacha Wincenty.
— Litewski — zaśmiał się Borek. — I bogaty jak książę piekielny.
Jeździec, który zajechał im drogę, wysforował się o kilkanaście końskich kroków. Na jego plecach pyszniło się piękne, rude futro, włosy przytrzymywał mu złoty diadem. Zdążyli zobaczyć, że nawet buty ma podkute czymś lśniącym jak złoto.
Wjechali na plac przed królewskim namiotem oznaczonym chorągwią z białym orłem. Litwin wstrzymał konia w pędzie, ten stanął, jak na ich sztandarze.
— Wojewoda Dawid! — przywitał go Paweł Ogończyk.
— Pauluk! — serdecznie zawołał Litwin i zeskoczył z siodła.
Pyszne futro zatańczyło w mroźnym powietrzu, Ogończyk pokłonił się Litwinowi, a ten jemu, jeszcze niżej. Zaśmiali się obaj i wpadli sobie w ramiona, jak przyjaciele.
— Prosimy, prosimy. Król czeka! — powiedział kasztelan Łęczycy.
Przed Winczem i Borkiem zjawił się czarno odziany młodzian.
— Kogo witam? — spytał śpiewnie.
Borek zbladł i nie zapanował nad sobą.
— Jezus Maria — powiedział, wpatrując się w młodziana.
— Wręcz przeciwnie — odpowiedział grzecznie giermek króla Władysława.
— Nie chciałem urazić — przeprosił Borek. — Ale czyż mam zaszczyt ze słynnym Borutką?
— Kogo miłego witam? — powtórnie zapytał giermek.
— Brandenburski mur — wyszeptał Borek, nie mogąc oczu oderwać od Borutki.
— Kasztelan Przemętu, pan na Szamotułach, Wronkach i Czarnkowie, Wincenty Nałęcz i syn wojewody poznańskiego, Borek z Grodziszcza — załatwił sprawę Wincz.
— Nie mogliśmy bez panów zacząć narady — uprzejmie powiedział czarny młodzian. — Prosimy, król czeka. — I dorzucił: — Tak. Ja jestem Borutka.
— Ten, co zabił czerwonego orła? — spytał pobladły Borek, gdy zeskoczył z siodła.
— Ten sam — odpowiedział giermek i uniósł dłonie. Poruszył palcami tak szybko, jakby miał ich nie dziesięć, ale sześćdziesiąt. I mrugnął.
— Nie będę mógł spać — wyszeptał Borek.
Borutka zbliżył do niego bladą twarz i powiedział:
— My nie śpimy. My się bijemy.
I poruszył nosem jak węszący ofiarę kot.
— Za mną proszę — oznajmił i odwrócił się, tak że tylko trzy białe linie mignęły na jego płaszczu.
W namiocie królewskim było parno od ludzi. Do tego płonął ogień w żelaznym koszu. Król Władysław siedział u szczytu długiego, ustawionego na kozłach stołu. Służba podawała wino. Gdy weszli, wojewoda Dawid wstawał z ukłonu.
— Książę pskowski i namiestnik Grodna — powiedział król. — Chwała Giedyminowi!
— On mój kniaź — uderzył pięścią w pierś wojewoda strojny jak książę. — Jemu służę. Od dzisiaj pod twoim dowództwem.
— Jesteś słynny — powiedział król.
— Moje czyny mają sławić wielką Litwę — odpowiedział Dawid.
— Siadaj po mej prawicy, Dawidzie — zaprosił go król. — Borutko, podaj wojewodzie kielich!
— Mur brandenburski przybył — oświadczył wywołany Borutka i wskazał na nich, stojących u wejścia.
— Nareszcie — powiedział król Władysław i oczy wszystkich wielkich panów Królestwa spoczęły na Wincentym.
Ukłonił się nisko.
— Nie stój w wejściu, mój kasztelanie — zawołał go król. — Podejdźcie, spocznijcie z nami.
Słudzy odsunęli dla nich krzesła i Wincz nagle znalazł się tuż obok ojca Borka, wojewody poznańskiego.
— Co słychać na granicy? — bez zbędnych ceregieli zapytał król, gdy tylko usiedli.
— Nic — odpowiedział Nałęcz. — Cisza. Zwykłe życie. Nikt niczego się nie spodziewa.
— A twoja córka? — przeszedł do sedna władca.
— Brzemienna. Żona zabrała ją do Poznania. Wiadomo, medycy w pobliżu, gdyby byli potrzebni — odpowiedział.
— Poznańscy magistrzy są w naszym obozie — wtrącił się zaniepokojony wojewoda Przybysław i dodał: — Musieliśmy ich zabrać. Siła wyższa, wojna.
— Kobiety w moim rodzie są dzielne — twardo odrzekł Wincenty.
— No i dobrze. Moja żona urodziła Elżbietę, kiedyśmy oblegali Wawel — z uśmiechem powiedział król. — Wojenne dzieci rodzą się silniejsze i twardsze.
— Wykute w ogniu, skąpane w żelazie — zanucił Borutka, polewając wino.
— Coś cię trapi? — spytał król.
— Nic. Poza tym, że zabijemy mego zięcia i jego ojca. To uczciwi ludzie — odpowiedział Wincenty, zaciskając szczęki.
— Kto mówił, że ich tkniemy? — napił się wina król, patrząc znad brzegu kielicha w oczy Wincentego.
— Skoro idziemy odbić, co nam po śmierci króla Przemysła zabrano…— zaczął Wincenty.
Król Władysław wstał zza stołu nagle. Zerwali się i zebrani.
— Trzydzieści lat temu równo, co do dnia — krzyknął — margrabiowie brandenburscy zdradziecko uprowadzili naszego króla. Zabili go
na śniegu takim samym, jak spadnie tej nocy! Nie mogliśmy dokonać zemsty wtedy, bo Królestwo, któremu koronę zdarto z głowy, zamarło, ale dokonamy jej teraz! Nie żyją margrabiowie Otto i Waldemar, Bóg sprawiedliwy zabrał im życie dawno. Naszym celem jest ziemia. Odzyskajmy ją i pokażmy Wittelsbachom, że Królestwo Polskie żyje i pamięta o królu, którego krew przelano na śniegu. Ruszamy o świcie z miejsca, gdzie go uprowadzono. Niech każdy z nas pamięta o Przemyśle, o jego młodym życiu, skończonym przedwcześnie. O zdradzie. O hańbie. O pomście.
— Sława! — krzyknęli zebrani.
Wincenty zobaczył, że król przyzywa go dyskretnie.
— Nie bój się, Nałęczu — powiedział Władysław, gdy Wincz stanął przy nim. — Nie tkniemy ziem twych powinowatych.
— Dziękuję, królu.
— Podziękuj książętom szczecińskim — wymijająco odpowiedział władca. — I sobie. — Położył mu rękę na ramieniu i popatrzył w oczy.
— Słowem przed nimi się nie wydałeś. Nawet córkę zabrałeś im tak zręcznie, że się nie zorientowali.
— Skąd Jego Wysokość wie? — spytał sam zaskoczony.
— Mam swoich ludzi — mrugnął do niego król. — Nie poznałeś jeszcze Grunhagena. Zdziwisz się — zaśmiał się nagle. — Oj, zdziwisz!