WŁADYSŁAW odprowadził Jadwigę na spoczynek. Ucałował jej czoło i ciężkie, senne powieki. Kazimierz i Jadwinia wcześniej udali się do swoich komnat, teraz pewnie dzieci już spały. Goście opuścili salę, uczta koronacyjna skończyła się dawno. Pierwsze sprzątanie dobiegało końca; resztki jedzenia z królewskiego stołu zebrano do wielkich koszy, jałmużnik kazał dwóm krzepkim sługom zanieść je do piwnic.
— Rano wydacie ubogim — powiedział i ziewnął przeciągle. Kłuło go w krzyżu, nie mógł rozprostować zgarbionych ramion.
— Jaśnie panie, żebracy czekają od wczoraj — stęknął jeden z osiłków i chwycił kosz.
— Kolejka taka, że przez ciemną bramkę przecisnąć się nie można — dodał drugi i ukradkiem zwinął z kosza nieogryzione udko z jarząbka.
— A, to wydajcie od razu — pokiwał głową jałmużnik. — Tylko kosze potem dobrze mi schować…
Z sali koronacyjnej wynoszono blaty stołów. Kozły, na których stały, równo ustawiono pod ścianą.
Władysław bez korony, płaszcza królewskiego i berła, niezauważony przez senną, półżywą ze zmęczenia służbę, cicho wślizgnął się do sali.
Przepyszny purpurowy kobierzec, którym w czasie uczty wysłane było całe podwyższenie, leżał z boku, zwinięty. Władysław szedł wzdłuż ściany. Ostrożnie minął szarego ogara, który spał z pyskiem ułożonym na ogryzionej kości. Pies nawet łba nie uniósł. Po setkach świec, jakie tego wieczoru oświetlały salę, zostały na posadzce plamy z wosku i woń wygaszonych przed chwilą knotów, strużki czarnego dymu uciekające pod sklepienie wielkiej komnaty. Władysław usłyszał szmer za plecami. Odwrócił się gwałtownie i dostrzegł szczura, który na krótką chwilę znieruchomiał o krok od niego.
— Przymknij te drzwi, Pietrek! — zawołał ktoś z zewnątrz, z korytarza.
Szczur drgnął, uniósł łeb i czarnym lśniącym okiem spojrzał na Władysława, a potem wyminął go i pobiegł w głąb sali tronowej.
— Ino nie zamykaj, bo z rana przyjdą dziewki do sprzątania — dorzucił ten sam głos.
— Się wie! — odpowiedział, zapewne, Pietrek. — Szparkę zostawię, żeby przeszła i cycata Jaśka.
— I spać idź, nicponiu!
— Wedle rozkazu — ziewnął Pietrek i przymknął ciężkie wrota.
W komnacie zrobiło się mrocznie. Światło wpadało tylko przez szczelinę między skrzydłami drzwi, zostawioną przez sługę.
Władysław wszedł w jego smugę i w tej samej chwili wyrósł przed nim potężny, czarny cień, który sięgnął aż do stojącego na podwyższeniu, pod ścianą naprzeciwko, tronu. I zakrył tron. Władek zrobił krok w przód. Cień się poruszył.
Niski król rzuca długi cień — pomyślał, idąc dalej w swojej własnej smudze. — Czy przed cieniem można uciec? — przeszło mu przez głowę, gdy wchodził na podwyższenie. Odwrócił się i cień zniknął.
Władysław usiadł na tronie. Położył ramiona na podłokietnikach i zacisnął palce.
Całe życie wiodło do tej chwili — pomyślał. — I stało się. Oto jestem królem. Ojcem nie tylko swych dzieci, ale i Królestwa. Mężem Jadwigi i Korony. Całe życie wołałem „Pod wiatr” i ten wiatr przywiał mnie z Kujaw do Krakowa. A Wawel wyśniony, Wawel ciotki Kingi i wuja Bolesława, stał się moim domem. Sypialnią i kuchnią. Tu przytulam żonę i tu przyjmuję gości. Tutaj, w tej sali, będę wydawał królewskie wyroki. Jakim będę władcą? — zadrżał. Wciąż czuł na skroniach ciężar płomiennej korony. Dotknął czoła w miejscu, które olejem świętym namaścił arcybiskup Janisław.
Ta niewidzialna korona jest tutaj — pomyślał.
— Między bruzdami na czole starego króla. — Serce zabiło mu gwałtownie. — Tak mnie nazwą? Władysław Stary? Nie urodziłem się do majestatu. Miałem być jednym z kilku kujawskich książąt. Matka za plecami nazywała mnie „niewydarzonym karłem” i może dlatego co sił w piersiach parłem pod wiatr.
— Co teraz będzie? — spytał w półmroku. — Dążyłem do tej chwili i oto spełniło się. Teraz mógłbym umrzeć szczęśliwy.
Ściany i sklepienie wielkiej pustej sali odbiły jego głos. Gdy zamilkł, zapanowała głucha cisza. Zamarły wszelkie odgłosy zamku.
Jakbym był sam na Wawelu — pomyślał i trwał tak, chłonąc ten bezgłos.
Gdy w oddali rozległo się bicie dzwonów wzywających na jutrznię, drgnął. W tej samej chwili gdzieś z góry dobiegł go szum. Zadarł głowę. Z półmroku pod sklepieniem sali tronowej zleciał ku niemu biały orzeł Królestwa. Ten sam, który zjawił się, kiedy po koronacji wychodził z katedry z królową Jadwigą u boku.
— Jesteś prawdziwy? — spytał Władysław, wodząc za ptakiem oczyma.
Orzeł uderzył skrzydłami i zatoczył koło nad nim i tronem. Wylądował na posadzce, rozprostował i złożył skrzydła. Obrócił łbem w obie strony, jego oko zalśniło. Zaczął kroczyć ku Władysławowi. Twarde ptasie szpony stukały w posadzkę.
— Ty też rzucasz cień — zobaczył Władysław. — Jesteś prawdziwy, tak samo jak ja.
Ptak podszedł i wskoczył na podwyższenie. Odbił się od niego i jednym uderzeniem skrzydeł wzleciał. Władek poczuł na twarzy powiew powietrza. Orzeł usiadł na oparciu tronu, za jego głową. Dzwony bijące na jutrznię uderzyły ostatni raz. Wstał nowy dzień.
— Znów wszystko się zaczyna — powiedział Władysław