ZYGHARD VON SCHWARZBURG po nieudanych rokowaniach z królem Władysławem nie mógł udać się do komandorii joannitów nad Wartą, choć z Brześcia nie było daleko, bo miał przy sobie dwóch aniołów stróżów — Anhalta i Ruve. Stawił się więc w Malborku, zdał mistrzowi sprawozdanie, wysłuchał utyskiwań Wernera von Orseln i złowił pochwalne spojrzenie Henryka Wildenburga. Wilk był syty, owca cała, a Zyghardowi dali spokój, choć nakazali, by nie opuszczał granic państwa zakonnego.
Pojechał zobaczyć Guntherusa w Pokrzywnie. Komturia bratanka była tak blisko Grudziądza, głupio mu się zrobiło, że nigdy go nie  dwiedził. Zabrał ze sobą tylko Klugera, bo po Brześciu czuł przesyt ciągłą obecnością ludzi. Zima była słaba, śnieg ledwo przyprószył ziemię, jechało się wygodnie.
— Byłeś tu kiedyś? — spytał Klugera, gdy zjechali z głównego traktu i wjechali na wąską, leśną drogę.
— Po co? — wzruszył ramionami półbrat. — Póki tobie służę, nikt mnie nie ześle na takie zadupie.
— Pokrzywno było jedną z pierwszych komturii — odpowiedział mu Zyghard. — Postawili tu zamek ponad sto lat temu. Nie, chyba najpierw jakąś drewnianą budę, a zamek pobudowano z czasem. Żywy dowód, że Zakon w Prusach zaczynał od niczego.
— Twój bratanek zrobił coś bardzo złego, że kazali mu tu służyć? — spytał Kluger.
— Zamknij się — powiedział niechętnie Zyghard. I tak z chwili na chwilę narastało w nim poczucie winy, że nie kiwnął palcem, by pomóc Guntherusowi, odkąd ten wstąpił do Zakonu. Las z początku był rzadki, głównie sosnowy, ale ni stąd, ni zowąd zagęścił się. Robił ponure wrażenie starego, opuszczonego boru. Z drogi widać było powalone drzewa w głębi, skłębione, połamane korony drzew.
— Słyszysz? — spytał Klugera.
— Nic nie słyszę — zaprzeczył półbrat.
— No właśnie — powiedział Zyghard. — Głucha cisza. Dziwne.
Jechali dalej i Schwarzburg robił się coraz bardziej czujny. Nie umiał nazwać lęku, ale coś go niepokoiło. Co zrobiłby Kuno? — pomyślał
i odpowiedział sobie. — Wjechałby w las sprawdzić, o co tu chodzi.
— Zjedźmy z traktu — zażądał.
Kluger skrzywił się, ale wykonał rozkaz przełożonego. Koń Zygharda parsknął i rzucił łbem, trzeba było go zmusić do jazdy w głąb lasu. Ujechali tyle, że droga zniknęła im z oczu, i wtedy usłyszeli odległy krzyk. „Derwan, Derwan!” A potem kilka gwizdów, które nie były ptasie. Zyghard wstrzymał konia. Kluger uniósł ramię i bez słowa wskazał daleko przed siebie. Schwarzburg nie był pewien, co widzi, coś migało między drzewami, jak odbity słoneczny promień, a dzień przecież był pochmurny.
— Co to jest? — szeptem spytał Klugera. — Ty wzrok masz lepszy.
— Biegnący ludzie — odpowiedział półbrat. — Ale nie biegną na nas, tylko jakby wzdłuż drogi.
Trwało to długą chwilę i z czasem można było usłyszeć równe kroki biegnących. „Derwan” — Zyghard gdzieś to słyszał, coś kojarzył. To imię — dotarło do niego, gdy biegnący zniknęli. — Kuno wymieniał je wśród tych, które słyszał w nadrzewnej warowni Dzikich. Ale to było za Dzierzgoniem, kawał drogi stąd. Odczekali, w lesie ucichły odgłosy biegnących, nie było ich widać od dłuższej chwili. Kluger nie protestował, gdy Zyghard powiedział, że zsiadają z koni i idą zobaczyć.
— Tylko pośpieszmy się — powiedział. — Zmrok zapada szybko.
Ruszyli pieszo; musieli przedzierać się przez zwalone drzewa. Część z nich pewnie złamała się już kiedyś, w czasie jakiejś burzy, ale niektóre, między nimi, były powalone niedawno. Przy kilku zobaczyli wyraźne ślady ostrza siekiery.
— Ktoś celowo je wyrąbał i powalił — mruknął Zyghard.
— Jakby chcieli zrobić zasieki. — Kluger wskazał, że nowe drzewa uzupełniają luki w starych.
— A z daleka wygląda to na dzieło natury — stwierdził Zyghard.
Gdy przedarli się przez powalone drzewa i przeszli kilkadziesiąt kroków dalej, ich oczom ukazała się olbrzymia leśna polana. W przeciwieństwie do lekko ośnieżonego lasu, całkowicie wydeptana. Ślady stóp widoczne były na obrzeżach, centrum polany było zadeptane. Kluger złapał Zygharda za łokieć i przytrzymał boleśnie.
— Wilcze doły, komturze — pokazał na ziemię.
— Chryste — jęknął Zyghard.
Najpierw zobaczyli jeden, ten, do którego omal nie wpadł. Przykryty gałęziami sosny. Potem drugi, trzeci, czwarty, piąty. Cała polana otoczona była przez wykopy. Kluger kucnął, odchylił gałęzie. Dół miał głębokość wysokiego mężczyzny, w jego dno wbity był zaostrzony pal.
— Lepiej stąd chodźmy — powiedział Kluger i Zyghard przyznał mu rację.
Przedarli się przez zasieki powalonych drzew i dotarli do swoich koni. Dopiero gdy wyjechali z powrotem na drogę, odetchnął. Popędzili konie.
— Nie mam pojęcia, co widzieliśmy — powiedział Kluger. — Ale jedno wiem: tam nie szkoli się zakonnych braci.
Zyghard von Schwarzburg nie odpowiedział. Do Pokrzywna dojechali równo ze zmierzchem. Mały, nieregularny zameczek na wzgórzu, ze światłem bijącym z wieży bramnej, wydał mu się najgościnniejszym miejscem na świecie, choć nieufnie zlustrował pierwszą, suchą fosę i drugą, naturalną, ze strumieniem opływającym zamkowe mury. Krata bramna wydała mu się solidna, odetchnął.
— Stryj Zyghard? — powitał go Guntherus. — Słodki Boże, co za niespodzianka! Proszę, proszę, dawajcie konie. Albert! Albert! Zajmij się końmi szlachetnych gości! Witajcie na Górze Aniołów!
— Co? — jednocześnie spytali Zyghard i Kluger.
— A, nasze Pokrzywno tak właśnie zostało nazwane przez pierwszych braci rycerzy! Engelsburg! No, może nie wygląda imponująco, ale to jedna z tych twierdz, od których nasi poprzednicy zaczynali zbożne dzieło chrystianizacji Prus…
Guntherus zagadywał zaskoczenie, jakie mu sprawili. Zyghard nie odzywał się, póki byli wśród współbraci i podwładnych bratanka.
— Utykasz? — zauważył tylko.
— Wieczorami — lekceważąco powiedział Guntherus — jak się noga zmęczy. Ale bólu nie czuję, obiecałeś, stryju, że wyjdę z tego, i wyszedłem.
— Pozbądź się ich — szepnął Zyghard, wzrokiem wskazując na trzech braci.
Zaskoczony Guntherus nie umiał ich wyprosić, rozejrzał się nieporadnie i powiedział:
— Chciałbym ci pokazać, stryju, naszą kaplicę na piętrze. Jest pod wezwaniem świętej Elżbiety…
— Chodźmy — skinął głową Zyghard i pomyślał, że jego bratanek musi się nauczyć wydawać rozkazy.
Gdy wreszcie zostali sami, Guntherus spojrzał na niego pytająco. Zyghard najpierw cofnął się do drzwi kaplicy. Otworzył je nagle i wyjrzał na zewnątrz. Było pusto. Domknął starannie drzwi. Rozejrzał się po pomieszczeniu.
— Można podsłuchiwać? — spytał Guntherusa.
— Podsłuchiwać? — młodzian był zaskoczony. — Chyba nie…Zresztą, kto miałby i po co?
— Jesteś tak naiwny, że nic dziwnego, iż wlepili ci to piekielne Pokrzywno — syknął Zyghard. — Kto ci przydzielił tę komturię? Przypomnij sobie?
— Henryk von Plötzkau.
— Dobrze, więc być może to nie było specjalnie — uspokoił się nieco Zyghard. — Plötzkau był prostakiem, ale nie knuł.
— O czym ty mówisz, stryju? — zaniepokoił się Guntherus.
— Jak ci się tu wiedzie? — nie odpowiedział Zyghard. — Masz jakieś kłopoty z okoliczną ludnością?
— Nie — rozpromienił się jego bratanek. — Żadnych. Szczerze mówiąc, dlatego, że właściwie nie utrzymujemy kontaktów. Ja im w drogę nie wchodzę, oni mnie również…
— Byłeś kiedyś w tym starym borze wzdłuż drogi?
— Przejeżdżam tamtędy od czasu do czasu…
— Czy zboczyłeś kiedykolwiek z drogi — wolno i wyraźnie powiedział Zyghard — i wszedłeś w ten las?
— Nie, po co miałbym to robić? Grzyby i jagody dostajemy ze wsi służebnych…
— Co, poza swoim zamkiem, widziałeś na terenie powierzonej ci komturii? — wciąż jeszcze panował nad sobą Zyghard.
— Nic — cicho odpowiedział Guntherus.
— Chryste Panie! — jęknął Schwarzburg. — Żyjesz z gniazdem Dzikich pod bokiem i pojęcia o tym nie masz! Mein Gott!
Zyghard złapał się za głowę. Jego bratanek był bezbrzeżnie naiwny.
— Jeśli zgłosimy to w Malborku, by dostać zbrojnych na wyprawę przeciw nim, twoja głowa poleci pierwsza. Jako komtura odpowiedzialnego za powierzony teren. Musimy więc cię wydobyć stąd bez podawania prawdziwej przyczyny. Pogadam z Lutherem…
— Ja też mogę z nim pomówić, lubimy się — powiedział Guntherus, do którego wciąż nie dotarła powaga sytuacji.
— Ty nic nie rób — gwałtownie zaprzeczył Zyghard. — Siedź na dupie, zwiększ straże na murach i bądź czujny.
— Ale…
— Nic nie rozumiesz? Od dłuższego czasu na ziemiach zakonnych mamy Dzikich. Tak, dzieciaku, Dzikich. Odtrąbiliśmy sukces od papieża do cesarza: Prusy ochrzczone, czas na Litwę. A oni wyrośli nam pod bokiem, jak zielsko, niezauważalni. Zaczęło się od Starca z jedną ręką, którego złowiliśmy z Kunonem i którego nam wykradziono. A potem Kuno ich wytropił pod Dzierzgoniem, ale gdy zgłaszaliśmy problem w Malborku, nikt nie chciał o tym słyszeć. Śmiali się z nas. Jak to? Dzicy w państwie zakonnym? Ha, ha, ha. Nikt się do tego nie przyzna, bo to byłby blamaż wielkiego Zakonu. Ale oni nie zniknęli tylko dlatego, że w Malborku w nich nie wierzą. Przeciwnie, to, co zobaczyłem z Klugerem w twoim lesie, wskazuje, że rosną w siłę. Przeciw komu? Zgadnij.
— O Jezu! — Guntherus usiadł na ławie. — A tyle się mówi o „naszych Prusach”. Ochrzczeni, wierni, zawsze można na nich polegać.
— Nie mówię, że takich nie ma — powiedział Zyghard. — Ale ktoś to powinien w końcu zbadać.
— A Symonius? — przypomniał bratanek.
— Moja porażka — przyznał Zyghard. — Oczyścili go z zarzutów, czytałem akta. Mimo to coś z nim nie gra, ja w każdym razie nie ufam mu ani trochę.
— Myślisz, że Symonius może prowadzić podwójne życie? Wydawać się najlepszym sługą Zakonu, wodzem Roty Wolnych Prusów, żywym przykładem skuteczności naszych braci, a jednocześnie w głębi duszy być poganinem? Czcicielem plugawych bożków? Zyghard spojrzał na Guntherusa z wdzięcznością. Tak, bratanek, którego miał za naiwnego głupca, dokładnie nazwał to, co układało mu się w głowie od dawna.
— Jeśli jest, jak mówisz — powiedział do niego po chwili — to Symonius byłby lepszym graczem niż cała wielka piątka w Malborku.