ja jestem halerd– Halderd! Urodziłaś syna!
– Matko, jaki wielki!
– Piękny!
Pokazują mi czerwonosine ciałko obciągnięte śluzem. Wcale nie jest wielkie, a tym bardziej ładne. Nie otwiera oczu i drze się głośno, skrzekliwie. Jak moja matka! Kładą mi je do piersi, a ono już wie, że ma za nią chwycić. Ssie jak głodne szczenię wilcze. Trzymam je mocno, jest tak śliskie, że może mi wypaść. Szczura nadal coś majstruje między mymi nogami. Karmię ciałko, a ona wyjmuje za mnie strzęp krwawy.
– To łożysko! – Pokazuje i wkłada do miski. – No, to już wszystko.

Jeszcze nie wierzę, że to prawda. Obok mnie śpi dziecko. Jest moje. To mój syn. Urodziłam go.

Helgi wraca po kilku dniach. Przychodzi do mnie, gdy śpię. Czuję jego obecność, lecz nie otwieram oczu. Pochyla się nad nami. Całuje mnie i dziecko.

Wieczorem uczta. Wysoko unosi syna. Nadaje mu imię Halvard. Halderd, Helgi, Halvard. I Herdis, o której wszyscy zapomnieli, a która kończy życie w kilka dni po uroczystości uznania syna.
Uczta jest oczywiście niejedna. Co wieczór świętują. Piją za dziecko, za Helgiego, za mnie, za ród, za Ynge, za Trondelag. I za poległego króla. I za wojnę, na którą ruszą wiosną. Dopiero zaczęła się zima. Długo jeszcze.

Helgi podarował mi złoty pierścień, złotą broszę i maleńki, ozdobny nóż. Wszystko chowam do skrzynki. Mały Halvard jest ciągle głodny. Zamieniam się w dwie piersi, które wiecznie karmią. Szczura mówi, że póki będę małego karmić sama, nie zajdę w kolejną ciążę. Helgi już dłużej beze mnie nie wytrzyma. Zostawiam Halvarda ze Szczurą i idę do jego alkowy.

– Ale za tobą tęskniłem! Pojęcia ty nie masz! Muszę się nacieszyć, po roztopach ruszamy.
– Daleko?
– Kto to wie? – mówi, ściągając spodnie.
– A kto o tym decyduje?
– Jarl Sigurd. – Odpina moje brosze.
– On nad tobą?
– On nad nami. – Suknię rzuca na bok.
– Nami?
– My, jarlowie Północy, trzymamy się razem.
Koszulę mam teraz z szeroką górą, do karmienia. Pociąga za sznurek przy szyi i zdejmuje ją dołem. Chwilę patrzy na mnie. Jego nigdy własna nagość nie krępuje.
– No, Halderd! Piersi ci urosły!
Gdy je ściska, boli. Krople mojego mleka zostają mu na palcach. Ogląda je jak dziecko, ciekawy. I jak dziecko językiem próbuje.
– Dobre!
– Helgi, jak skończymy, muszę iść do małego.
– Uhmm, już, już.

Że był spragniony, brał mnie kilka razy. Poczekałam, aż uśnie, by się przy nim nie ubierać. Potem wyszłam. I tak było aż do ich wyjazdu.

Halvard. Wiem, że jest moim dzieckiem, ale przyzwyczajam się do niego powoli. Nikomu o tym nie mówię, nawet Szczurze. Przez pierwsze dni był dla mnie obcy. Całkiem obcy. A nawet wrogi. Płakał i musiałam coś zrobić, choć nie wiedziałam co. Ciągle chciał jeść, a gdy ssał, bolało mnie wszystko, od szczytów piersi, po dół brzucha. Gdy chciałam spać, zaczynał wrzeszczeć. Gdy zaczynał wrzeszczeć, musiałam go nosić. Wyczuwał, że to ja jestem jego matką. Nie pozwalał się ukołysać Szczurze. Darł się tak długo, póki ja go nie wzięłam na ręce. Nic do niego nie czułam. Obcy.

Czas mijał i gdy Helgi wyjechał, gdy nie musiałam do niego chodzić wieczorami i nadstawiać się, Halvard zaczął powoli lepiej sypiać. I ja przy nim wypoczywałam. Aż pewnego dnia złapałam się na tym, że gładzę go po policzku, kiedy śpi. A wcześniej, gdy spał i nic ode mnie nie chciał, wcale go nie dotykałam. Głaskałam okrągły, różowy policzek. Przez sen uśmiechnął się do mnie nie Obcy, lecz oswojony Obcuszek.

Zaczęło nam być nienajgorzej ze sobą. Wiedziałam, po co płacze. Umiałam dość szybko te łzy ukoić. Lubiłam wychodzić z nim na spacer. Lato było gorące, nosiłam go w chuście, przechadzaliśmy się po Ynge.