– Halderd! Haaalderd!
Pięści do uszu, żeby nie słyszeć matki. Jej krzyk świdruje głowę. Jakby chciała nabić mnie na sopel lodu. Mogę się wcisnąć w skalną rozpadlinę. Nie wypatrzy mnie, nie znajdzie. Przeczekam jej gniew i wyjdę. Wrócę do chałupy, jak będzie zmierzchało. Matka wtedy nie ma już tyle sił, co rano. Będzie siedziała przy krosnach, znużona. Skinie na mnie, gdy wejdę, sennym głosem powie, że jestem niewdzięczna, że jestem jak dzikie szczenię i że nie pamięta chwili, kiedy mnie rodziła. Splunie mi pod stopy i każe odejść. Tylko tyle. A, jeszcze nie pozwoli dać mi kolacji. Wielkie rzeczy! Obudziłam się głodna, mogę zasnąć głodna. Wszystko, byleby tylko nie słyszeć jej jazgotu. Jej skrzeczenia od rana do zmierzchu.
Byleby nie patrzeć na ojca. Siwowłosy odyniec z przetrąconymi kolanami. Dzik, któremu wyłamano ciosy. Zapadnięte policzki znaczy szczecina nierówna, kłująca, bladoruda. Jak sprana krew. Rano szuka piwa. Jeśli jest, to dobrze. Wychyli dzban i śpi do południa. Jeśli nie ma, znika.